Zjawiska represjonowane przez polityczną większość zawsze znajdowały odzwierciedlenie w psychiatrycznych kategoriach.
Ekscentryczne występy posłanki Krystyny Pawłowicz – reprodukowane w mediach przez ostatni tydzień z naprawdę oszałamiającą częstotliwością – miały, oprócz ewidentnej operetkowej aury, także inny, mniej już operetkowy aspekt. Profesor Pawłowicz odwołując się do politycznego słownika obowiązującego powszechnie w latach 30. i 40. ubiegłego wieku, wprowadziła bowiem do debaty publicznej, jako niekwestionowany punkt odniesienia dla tez dotyczących tożsamości, genetykę. Okazało się, że o tym, kim jesteś w życiu – niezależnie od tego, w jaki sposób sam siebie definiujesz i rozumiesz – decydować ma „test genetyczny”, który w niezbity, „obiektywny” sposób ujawni twoją prawdziwą „naturę”.
Abstrahując od klimatu rodem z lat 30. i 40. oraz skojarzeń z science-fiction (brzmi to co najmniej jak wizja rodem z jakiegoś wczesnego opowiadania Philipa Dicka), są one bezpośrednim wcieleniem zjawiska określanego mianem „medykalizacji życia społecznego”. Umknęło to nieco komentatorom debatującym w mainstreamowych mediach, jednak na facebooku – a wiadomo, że to właśnie na facebooku toczy się „prawdziwe życie” – kilku prawicowych publicystów, między innymi jeden z autorów związanych z tygodnikiem „Do Rzeczy”, ochoczo podjęło ten temat. Dumnie zaprezentowali na swoich biało-czerwonych wallach screeny z oficjalnej strony WHO, a dokładniej – z aktualnej klasyfikacji schorzeń i zaburzeń ICD-10. Pod numerem F64.0 widnieje w niej mianowicie „transseksualizm”. Oto zatem – konkludował na fejsie prawicowy publicysta związany z tygodnikiem „Do Rzeczy” – „marszałkiem sejmu zostanie osoba z zaburzeniami psychicznymi”.
Tej dumnej konkluzji – wygłoszonej w towarzystwie zakreślono na czerwono słowa „transseksualizm”, konkluzji wygłoszonej tonem triumfalnego odkrywcy, który natrafił właśnie na jakąś pilnie strzeżoną tajemnicę i ogłasza ją zdziwionemu światu – nie towarzyszyły wypowiedziane wprost postulaty bardziej radykalne. Resztę mamy dopowiedzieć sobie sami: czy naprawdę „wariaci” powinni sprawować państwowe stanowiska, czy „osoba z zaburzeniami psychicznymi” może reprezentować Zdrowy Naród?
Rzecz jasna, debata o zasadności utrzymywania w klasyfikacji ICD-10 i DSMIV (spis zaburzeń Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego) „transseksualizmu” jako zaburzenia psychicznego toczy się już od dawna – i najprawdopodobniej w najbliższych latach, podobnie jak homoseksualizm w 1973 roku (w USA; a w 1990 roku z klasyfikacji WHO), zostanie on z obu tych klasyfikacji usunięty. Nie to jest jednak tutaj istotne – istotny jest implicite wyrażony postulat psychiatryzacji przestrzeni politycznej, legitymizacja użycia kategorii medycznych do deprecjonowania, a nawet delegalizowania pewnych osób czy grup społecznych.
W 1851 roku w Stanach Zjednoczonych, a w szczególności w Luizjanie, psychiatrzy powszechnie diagnozowali zaburzenie zwane „drapetomanią”. Dotykało ono wyłącznie niewolników, a podstawowym jego objawem była chęć ucieczki z bezpiecznego świata plantacji, w którym „zdrowi” niewolnicy żyli zgodnie z „prawem naturalnym” obowiązującym „czarnych”. Wraz z upadkiem niewolnictwa, zniknęła także – o dziwo – drapetomania. Podobnie było potem z kategorią „histerii”, diagnozowaną wyłącznie u kobiet, „schizofrenią bezobjawową”, albo „homoseksualizmem” (i setkami innych „zaburzeń”). Zjawiska represjonowane przez polityczną większość zawsze znajdowały odzwierciedlenie w psychiatrycznych kategoriach. To nie jest żadne odkrycie, drogi prawicowy publicysto z facebooka. To rzecz oczywista. O mrocznych związkach psychiatrii z polityką – czy raczej używania psychiatrii w służbie polityki – napisano już setki tysięcy mniej lub bardziej popularnych książek. Powrót języka opartego o medyczne kategorie, w polskiej debacie publicznej nie zaczął się oczywiście od kabaretu profesor Pawłowicz – sięga znacznie wcześniej i ma swoje odsłony po obu stronach politycznej sceny. O tym, co „normalne”, „zgodne z prawem naturalnym”, „chore”, „zboczone”, albo „zaburzone” polscy politycy i publicyści dyskutują nader chętnie – najczęściej tymi określeniami obdarzając siebie nawzajem.
Przemowa posłanki Pawłowicz – doskonale wcielająca wszystkie te już dawno skompromitowane strategie wykluczające przeciwników politycznych z grupy „zdrowych”, a więc uprawnionych do podmiotowego udziału w „normalnej” debacie – nie była, wbrew temu, co w swoim osobliwym liście w jej obronie napisali „poznańscy naukowcy”, w minimalnym nawet stopniu merytoryczna.
Przypominała raczej pamiętną szarżę Andrzeja Gołoty w dwóch walkach z Riddickiem Bowe’m – kiedy to „ostatnia nadzieja białych” serią ciosów poniżej pasa próbowała… no właśnie, próbowała zrobić co? Wykazać swoją wyższość? Zaprezentować rafinadę bokserskiego stylu…? Bynajmniej. W jednym z wywiadów udzielonych niedługo po drugiej walce z Bowe’m, Gołota – na pytanie dlaczego właściwie zaczął bić swojego przeciwnika poniżej pasa – odpowiedział z rozbrajającą szczerością: „Bo mnie wkurwił”.
Epokę używania psychiatrii do delegalizacji przeciwników politycznych mamy już za sobą. Wciąż jednak wielu polityków i publicystów stosuje tę strategię, ubierając ją w szaty wyższej sztuki retorycznej albo nawet odwoływania się do dyskursu „naukowego”.
Gołota ma nad nimi jednak tę przewagę, że nawet jeśli wali poniżej pasa, to przynajmniej podaje potem jakieś w miarę racjonalne uzasadnienie. I żadni „poznańscy naukowcy” nie muszą mu iść w sukurs.