Piekło zamarzło. W PiS-ie pojawiły się posłanki

Panie z PiS-u doskonale wiedzą, jak mówić, by wyjść na obrończynie interesów kobiet, jednocześnie mając je w głębokim poważaniu.
Paulina Januszewska. Fot. Jakub Szafrański

Gdy słuchałam konferencji posłanek Prawa i Sprawiedliwości sprzed paru dni, miałam wrażenie, że w wojnie o feminatywy wygrano jakąś bitwę. Prawica bała się przecież żeńskich końcówek jak diabeł święconej wody.

Mam zasadę, że nie biorę udziału w gównoburzach w mediach społecznościowych z szacunku do swojego zdrowia psychicznego. Ale raz ją złamałam i wdałam się w dyskusję z dziennikarką z mojej ówczesnej redakcji o uwzględnienie kobiet w języku.

Moja oponentka żaliła się na lewicę parlamentarną – że ta po kadencji nieobecności wróciła do Sejmu i zamiast zająć się tzw. ważnymi sprawami (na przykład prawilnym j*******m PiS-u), podnosi postulat używania zwrotu „pani posłanko” zamiast starego dobrego „pani poseł”.

Jak się pewnie domyślacie, wszystko działo się w 2019 roku. Wówczas 20 nowo wybranych parlamentarzystek zwróciło się do szefowej Kancelarii Sejmu o uwzględnienie ich płci w dokumentach, kartach do głosowania i tabliczkach wskazujących miejsca na sali plenarnej.

Dowiedziałam się wtedy, że moja redakcyjna koleżanka – może powinnam pominąć nowomowę i napisać „pani kolega” – choć została wychowana przez kilka pokoleń feministek, przez co równouprawnienie płci to dla niej żadna nowość, nie może znieść „infantylizmu bab” walczących o feminatywy.

Sprzątaczka tak, chirurżka nie?

Lewaczki i ich bzdurki? Nowe, nie znałam. Ale zdaję sobie sprawę, że żeńskimi formami nie załatamy dziury w budżecie ani nie rozwiążemy międzynarodowych konfliktów. To jednak nie znaczy, że polityka w każdym aspekcie ma być męskocentryczna. A właśnie do tego prowadzi androcentryzm językowy, który – zgodnie z tym, co mówił mi polonista Mateusz Adamczyk – „jest faktem i warto ten fakt zauważyć, przemyśleć, a w konsekwencji działać tak, by tę asymetrię rodzajowo-płciową wyrównać” – choćby symbolicznie.

Niedasizm językowy nie istnieje

Język nie tylko odzwierciedla, ale i wpływa na rzeczywistość – językoznawcy i językoznawczynie (nie tylko Sapir i Whorf) gruntownie przeanalizowali to przez ostatnie 100 lat. Zaraz zapewne jednak i tak usłyszę, że słowa i symbole to tylko… słowa i symbole. Ale gdyby tak było, mogłybyśmy uznać na przykład, że cały ambaras z zakazem używania swastyki czy określenia na „m” jest zbędny.

Jednak nazizmu i rasizmu – przynajmniej oficjalnie – nie przełyka się tak łatwo jak seksizmu, choć wszystkie nierzadko prowadzą do ludo-, w tym kobietobójstwa, a w najlepszym wypadku – do społecznego wykluczania.

Tak się składa, że feminatywy odnoszące się do gorzej opłacanych profesji, np. sprzątaczki i nauczycielki, nikogo nie szokują. Podobnie rzecz ma się z zawodami twórczymi, bo sztuka czy rozrywka są przecież mniej ważne od nauki czy polityki. Nikt więc nie mówi pani artysta czy pani piosenkarz. Natomiast profesora, chirurżka i ministra trudniej przechodzą przez gardło.

Posłanki PiS walczą z papierowym feminizmem

Myślałam, że finał tej krótkiej inby o feminatywy zakończył się na Facebooku wraz z wytknięciem „pani dziennikarz” tego, co wypada, a co nie. Głupia siksa nie będzie przecież mówiła doświadczonej pani pracownik, jak się mówi i robi równość. Ale gdy słuchałam pierwszej minuty konferencji – uwaga – posłanek Prawa i Sprawiedliwości sprzed paru dni, miałam wrażenie, że może jednak w wojnie o feminatywy wygrano jakąś bitwę. Prawica bała się przecież żeńskich końcówek jak diabeł święconej wody.

Jeszcze chwilę przed wystąpieniem kobiet PiS-u Elżbieta Witek zrugała dziennikarkę TVN-u za pytanie o kandydaturę na „wicemarszałkinię”. Polityczce w domyśle chodziło pewnie o to, że chce być określana jako wicemarszałek, czego już w rozmowie nie dodała i w efekcie nie została w żadnej – ani męskiej, ani żeńskiej formie – powołana na to stanowisko. Zdaniem jej koleżanek z sejmowej ławy – płeć była tu kluczowa.

Decyzję o zablokowaniu kandydatury Witek podjęto na pierwszym posiedzeniu parlamentu w nowej kadencji, co podczas przerwy skłoniło panie posłanki (jak przedstawiła je Marlena Maląg) z partii Jarosława Kaczyńskiego do podzielenia się z dziennikarzami refleksją na temat „tak zwanej opozycji demokratycznej”. Zaznaczyły, że występują na konferencji celowo jako kobiety, by przeciwstawić się papierowemu feminizmowi swoich politycznych przeciwników.

Dobrze, nie użyły słowa na „f” i tak naprawdę tylko częściowo przeprosiły się z feminatywami. Zaczęły używać ich cynicznie, wybiórczo – po prostu coś wiedzą o propagandzie i odrobiły lekcję z matematyki wyborczej, wedle której kobiety podniosły frekwencję i częściej głosowały na opozycję demokratyczną.

Chwilę więc po „paniach posłankach” pojawili się parlamentarzyści. Maląg wyjaśniła mediom, kto w rzeczywistości wygrał październikowe wybory. „My – 194 posłów PiS”. Słowem, gdy zwyciężamy, jesteśmy potężnymi facetami. Gdy ponosimy klęskę – prześladowanymi kobietami.

Odrobiona lekcja z feminizmu: jakich bajek kobiety już nie kupią?

Panie z PiS-u doskonale wiedzą, jak mówić, by wyjść na obrończynie interesów kobiet, jednocześnie mając je w głębokim poważaniu. Quasi-feministyczne, wybiórcze podejście polega u nich na tym, by po argumenty o dyskryminacji ze względu na płeć sięgać tylko wtedy, gdy trzeba dowalić oponentowi.

A oponent, zwłaszcza ten prawicowy, tyle że plasujący się bliżej centrum niż PiS, „za sprawą oddolnej siły obywatelskiej nauczył się, że kobiet nie można już ignorować w swoich opowieściach o Polsce”. Szczególnie, jeśli chce się wygrać wybory.

Tu zaszła zmiana (?)

Nie można więc powiedzieć, że od 2019 roku nic się nie zmieniło. PiS-owskie kobiety zaostrzyły prawo aborcyjne, a mężczyźni z Platformy wg przedwyborczych deklaracji Tuska mieli je zliberalizować. Czy świat stanął na głowie?

Nagroda dla Tuska: nowy początek starego sporu w polskim feminizmie

Niekoniecznie: to mechanizm stary jak świat, zwłaszcza jeśli spojrzymy na to, jakie rządy na zachodzie upowszechniały dostęp do aborcji – prawicowe, choć nie te najskrajniejsze. Bycie kobietą bynajmniej nie oznacza, że wszystko, czego się dotkniesz, jest feministyczne. Co więcej, wśród nas istnieje mnóstwo strażniczek patriarchatu, które bronią go bardziej niż domyślni beneficjenci utrzymywania opresji. Jedne robią to bezwiednie, inne celowo. Zgadnijcie, w której drużynie grają partyjne koleżanki Kaczyńskiego.

W tym przypadku intencje są drugorzędne. Nie dlatego, że wszystko co związane z tą partią uważam za złe, tylko dlatego, że jej posłanki tworzą świat krzywdzący słabsze od nich kobiety (i mężczyzn), choć same o tych krzywdach mają niewielkie pojęcie.

Podobnie jest z przedstawicielkami Konfederacji, o których pisałam niedawno, że „świetnie sprawdziłyby się w matriarchacie, choć to dążącym do równości płci feministkom zarzuca się takie ambicje”, i które korzystają ze zdobyczy emancypantek, krytykując ich dzisiejsze, walczące na patriarchalnych barykadach naśladowczynie. Czy robiące polityczne kariery, uprzywilejone kobiety PiS-u czymś się różnią od Konfederatek?

Konfederatki to patriarchalni kolesie w spódnicach

Nie dziwcie się więc mojemu parsknięciu, gdy polityczki walcząc o fotel dla Witek perorują jednocześnie o prawach Polek, łamanych przez Koalicję Obywatelską i Lewicę. Albo gdy posłanka Joanna Borowiak wskazuje na hipokryzję opozycji, bo przed wyborami Tusk i Czarzasty opowiadali o „roli i poszanowaniu kobiet w polityce”, a teraz odmówili „wspaniałej kobiecie z przepiękną kartą opozycjonistki antykomunistycznej” funkcji zastępczyni marszałka. „Na tych wartościach politycy PO, KO i Lewicy zbudowali swoją kampanię, czyli oszukali społeczeństwo. Oszukali ogromną rzeszę kobiet” – kontynuowała swoją pseudofeministyczną laurkę dla pokonanej w Sejmie koleżanki Borowiak.

Rozliczałam Platformę i lewicowych tenorów z przestrzegania praw kobiet zanim to było modne. I tak, jestem wkurzona jak mało kto na to, że skład marszałkowskiej ekipy jest męski.  Ale w prokobiecy gniew ugrupowania, które dolewało cysterny oliwy do ognia w piekle Polek, ani trochę nie wierzę. „To nas bulwersuje jako parlamentarzystów, jako Prawo i Sprawiedliwość, ale przede wszystkim – jako kobiety” – wtórowała Joannie Borowiak Marlena Maląg, zdradzając w tym zdaniu dokumentnie, że żadnej równościowej rewolucji na tonącym statku tej władzy nie było.

Nie ma więc i feminatywów, choć to nie one decydują o tym, czy udało wam się wejść na feministyczny pokład. Na pewno jednak za burtę wylatuje się wtedy, gdy się je deprecjonuje, uparcie i publicznie sprzeciwiając się ich używaniu. A tak się składa, że paniom posłankom, np. Annie Kwiecień, wzięcie udziału w niby siostrzeńskiej konferencji oraz przemawianie obok Maląg i Borowiak nie przeszkadzało w rzuceniu paru godzin później dziennikarzowi TVN24: „Jezu, z tą panią posłanką. Błagam. Jestem panią poseł. Tak jest w regulaminie, znajdźcie sobie”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij