„Tyle zarabia rekordzista naszego zestawienia: szkoła publiczna, gimnazjum, Ostrołęka, 27 godzin (2500 zł), w maju wygrał na loterii". Absurdalne? Nie tak bardzo
Analogicznie swoją listę płac nauczycieli skonstruowała „Gazeta Wyborcza”. Zgodnie z tytułem zestawienie to informuje, „ile naprawdę zarabiają nauczyciele w szkołach publicznych, społecznych, prywatnych”. I ile można dostać maksymalnie? 8,5 tysiąca. W jakiej szkole w Polsce tyle się zarabia?? W żadnej. Nauczyciel z takimi dochodami w dwóch szkołach dostaje zaledwie 3,5 tysiąca – brakujące 5 tysięcy „wyciąga” podobno na korepetycjach. Ale tego dowiadujemy się dopiero ze środka tekstu, gdy krzyczące nagłówki o niebotycznych szkolnych zarobkach poszły już w świat, kopiowane przez kolejne media.
Trudno powiedzieć, dlaczego „Gazeta” do ponad siedemdziesięciu zebranych od samych nauczycieli informacji o ich szkolnych płacach dodała tę jedną jedyną, która uwzględnia dodatkowe, pozaszkolne dochody. Drugi w zestawieniu nauczyciel języków obcych z prywatnej szkoły dostaje na rękę 6 tysięcy. Nagłówek „Rekordzista wyciąga netto 6 tysięcy!” był już mniej atrakcyjny? A może inni nauczyciele też uwzględniali korepetycje, podając swoje zarobki, tylko nie przyznawali się do tego wprost? Na przykład ta polonistka z Gliwic, która „wyciąga” całe 2,5 tysiąca za aż 32 godziny nauki tygodniowo. Ale jeśli tak, to ile zarabia w samej szkole? Tysiąc złotych?
„Gazeta” robiła swojego czasu cykliczne zestawienia zarobków Polaków, pokazując, ile realnie pracują i za ile: na podstawowych etatach, dodatkowych fuchach, zleceniach, na czarno. Teoretycznie można było przygotować podobny materiał dotyczący nauczycieli, ale wtedy trzeba by ich uczciwie wypytać o wszystkie dodatkowe źródła dochodów: korepetycje, kolonie i zimowiska, gdzie przydają się ich uprawnienia pedagogiczne, ale też godziny wysiedziane na kasach w hipermarketach, bo i o takich nauczycielskich zajęciach „po godzinach” informowała swego czasu prasa.
Aleksandra Pezda chwali się w komentarzu do listy płac: „Takich zestawień nie robi nawet Ministerstwo Edukacji”! I słusznie, bo po co nam ministerialna lista przypadkowych danych, zbieranych od nauczycieli, którzy nie stanowią żadnej reprezentatywnej próby. Bez uściślenia, na jakie pytanie ci nauczyciele odpowiadali (o zarobki z ostatniego miesiąca, czy średnią z ostatniego roku? Godziny przy tablicy z wszystkimi nauczycielskimi dodatkami, za to bez doraźnych zastępstw?). I bez kluczowej w tym przypadku informacji, jaki poziom awansu zawodowego osiągnęli. Niedobrze, że MEN podaje tylko pensje minimalne i ustalane odgórnie średnie – ale nie oznacza to, że należy je zastąpić anegdotycznymi danymi, że ktoś tam w Płocku „wyciąga” trzy pięćset. Przydałaby się natomiast obok tego wyliczana rzetelnie realna średnia, ze zróżnicowaniem na poszczególne regiony (samorządy mają obowiązek ją sprawozdawać). Albo najlepiej mediana, bo ona odcina wszystkich „rekordzistów”.
Pomimo tych wszystkich zastrzeżeń warto uważnie przeczytać ranking „Wyborczej”, bo nawet w tej postaci pokazuje ciekawe rzeczy. Na przykład że na siedemdziesięciu nauczycieli z całej Polski tylko dwóch dostaje w szkole na rękę ponad 4 tysiące, choć są tu pedagodzy i z trzydziestoletnim stażem, uczący nawet po trzydzieści godzin tygodniowo. Że w każdej grupie nauczycieli z podobną liczba przepracowanych lat więcej niż połowa nie bierze na rękę nawet 3 tysięcy (wśród tych ze stażem do pięciu lat najwyższa pensja to 2,5). Że aby dostać pieniądze, które samotnej osobie w dużym mieście nie wystarczą na utrzymanie, wielu nauczycieli uczy kilka, a nawet kilkanaście godzin tygodniowo więcej, niż wynosi ich goły etat (18 godzin przy tablicy plus dwie godziny zajęć dodatkowych). Że szkoły bez Karty, niepubliczne i prywatne, potrafią oferować nauczycielowi z dwudziestoletnim stażem pensję trochę wyższą od minimalnej krajowej i wypychać ich na urlopy bezpłatne w wakacje czy ferie (jakoś się przecież wyżywią) albo zmuszać ich do zakładania własnej działalności gospodarczej i świadczenia „usług edukacyjnych”.
Skarży się Pezda, że niesprawiedliwie internauci w komentarzach zarzucają jej nagonkę na nauczycieli. Rzeczywiście, w porównaniu z felietonowymi impresjami o tym, że nauczyciele w Polsce za 18 godzin pracy dostają 5 tysięcy, jakie można było przeczytać także w samej „Wyborczej”, jej zestawienie jest szczytem rzetelności. Chwała jej też, że w swoich artykułach przypomina, że przejmowanie szkół przez stowarzyszenia, gdzie nauczyciele pracują bez Karty, oznacza dla nich zazwyczaj mniejsze zarobki za więcej pracy. I że samorządy w Polsce przeprowadzają właśnie dziką prywatyzację szkół, oddając je bez żadnego planu i nadzoru innym podmiotom i zasłaniając się „ratowaniem ich przed likwidacją”, czemu biernie przygląda się Ministerstwo Edukacji.
Nad tym wszystkim unosi się jednak najwyraźniej mylne przeświadczenie, że najlepiej być pośrodku, bo przecież „nic nie jest czarno-białe”. Dlatego Pezda prawie w każdym tekście skrupulatnie rekonstruuje argumentację samorządów o konieczności uwolnienia nauczycielskich pensji i godzin pracy, choć zdaje sobie sprawę, co to „uwolnienie” de facto oznacza. Dlatego po raz kolejny przypomina, że według OECD polscy nauczyciele pracują tylko 3,5 godziny w tygodniu, choć na zorganizowanej przez samą „Gazetę” konferencji i w pisanych przez siebie artykułach niedawno tę tezę obaliła (w rzeczywistości mieszczą się w europejskiej średniej). Efektem tej „trzeciodrogowej” strategii jest też ta lista nauczycielskich płac, z której niby coś wynika, choć w sumie nie wiadomo tak do końca co. I którą wielu czytelników uznało za kolejny nieuzasadniony atak na pedagogów – a zwolennicy urynkowienia tego zawodu i tak wyciągnęli z niej taki wniosek, jaki chcieli: że uprzywilejowane nieroby w polskich szkołach dostają aż osiem tysięcy.