Wydawało się, że bez „czterdziestolatków z klasy średniej z kredytem mieszkaniowym i dzieckiem” nie można wygrać wyborów. Ale ten czas już się kończy.
Osławiony już wywiad Katarzyny Kęsickiej z Joanną Erbel może być dla środowisk progresywnych w Polsce prezentem. Dlaczego? Ano dlatego, że może on, a nawet powinien sprowokować do zadania sobie pytania o, mówiąc górnolotnie i żargonem, „klasową kompozycję bloku ludowego”. A prościej: o to, jakie grupy społeczne i jakie interesy materialne i niematerialne mogłyby złożyć się na koalicję zdolną wynieść do władzy siłę, która przeprowadzi w Polsce progresywne zmiany społeczne.
Pytanie Kęsickiej: „Co Zieloni mają do zaoferowania czterdziestolatkowi z klasy średniej z kredytem mieszkaniowym i dzieckiem”, skłania do refleksji: czy polska lewica ma się bić z centroprawicą o tego właśnie wyborcę? Czy też powinna budować blok poparcia, który zmarginalizuje tę grupę polityczną, pozwoli lewicy rządzić bez niej? Do kogo siły nakierowane na zmianę społeczną powinny adresować dziś w Polsce swój przekaz?
Interesy i ideały
W żadnej dojrzałej demokracji liberalnej polityka nie wygląda w ten sposób, że aktorzy polityczni (partie, ruchy społeczne itd.) rzucają wielkie, szlachetnie brzmiące idee do wszystkich i do nikogo. Partie zawsze są koalicjami materialnych i symbolicznych interesów (często zapośredniczonych przez różne instytucje) oraz będących ich nośnikiem grup społecznych, na ogół dość trwale związanych z danym ugrupowaniem. Materialnych i symbolicznych, podkreślmy, by nie wdawać się w jałowe spory o „ludziach głosującym przeciw swoim własnym interesom”. Wyższe świadczenia są tak samo realnym interesem jak sprawy tożsamościowe.
Wygrać wybory w demokracji liberalnej to znaczy nie tylko przedstawić atrakcyjniejszą ideę czy bardziej pociągającą marketingowo narrację, ale także zbudować taką koalicję interesów, która będzie w stanie narzucić i zalegitymizować korzystne dla siebie rozwiązania całemu społeczeństwu, a zmarginalizować bądź spacyfikować przez kooptację inne grupy interesów.
Zwłaszcza w amerykańskiej polityce możemy znaleźć szczegółowe analizy takich koalicji interesów. Grupą, którą przez ostatnie dekady uważano za klucz do każdego wyborczego zwycięstwa w Stanach, byli biali mężczyźni z niższej klasy średniej/klasy pracującej. To konkurując o ich poparcie republikanie rozpętali wojnę kulturową, a demokraci czynili gesty mające dowodzić, że potrafią zająć „twarde stanowisko” w takich kwestiach jak polityka bezpieczeństwa czy „walka z przestępczością”.
Nowość, jaką przyniosło zwycięstwo Obamy, polegała też na tym, że po raz pierwszy udało się mu zbudować koalicję zdolną wygrać wybory bez konieczności zabiegania o poparcie tej grupy. Stało się to tyle dzięki talentom sztabu Obamy, ile przemianom demograficznym w Stanach, dającym większą siłę przy urnie kobietom, ludziom młodym i mniejszościom etnicznym.
Hegemon
Co to ma wspólnego z Polską? To, że w Polsce rolę „białych mężczyzn z klasy pracującej” w wyborach odgrywała właśnie grupa, w imieniu której pytania Joannie Erbel zadaje Kęsicka.
To mieszkańcy dużych miast, zarabiający powyżej polskiej średniej, obciążeni silnie kredytami i pracą w wymiarze kojarzącym się raczej z konfucjańską Azją niż zachodnią Europą. Grupa, której powodzi się lepiej niż przeciętna, którą – rozciągając ekonomiczne kryteria tego pojęcia – można uznać za klasę średnią.
Wydawało się w ostatnich latach, że nie można bez nich wygrać wyborów. Nie będzie tak jednak wiecznie. Sama grupa kruszy się pod wpływem kryzysu. Choć część pokolenia trzydziestolatków wciąż dzieli z nią aspiracje, styl życia, a nawet model zatrudnienia, są już wśród nich tacy, którzy mają przynajmniej pewne wątpliwości. Sytuacja młodszych pokoleń na rynku pracy, przekładająca się na ich zdolność kredytową, także ogranicza im dostęp do pewnych modeli życiowych. Może więc lewica wcale nie potrzebuje do sukcesu poparcia „czterdziestolatków z kredytami”?
O czym nie słychać
By odpowiedzieć sobie na to pytanie, warto się zastanowić, jakie interesy nie są dziś reprezentowane w systemie politycznym. I jaki jest koszt dotarcia do grup, które je żywią, oraz zmobilizowania ich go głosowania. Bo bywają grupy tak politycznie zdemobilizowane, że nawet w sytuacji, gdy stanowią większość, nie można wygrać wyborów, reprezentując przede wszystkich ich interesy.
O jakich sprawach więc najsłabiej dziś słychać w polityce, zarówno na lokalnym, jak i krajowym szczeblu? Wydaje się, że są to cztery grupy problemów:
- Po pierwsze – mieszkanie. Brak mieszkań komunalnych, niedostępność tanich i pewnych mieszkań na wynajem, dziadowski charakter rynku prywatnego, niedostateczna ochrona prawna lokatorów: oto zjawiska, które ciągle nie mają swojej partii politycznej. Możliwe jest stworzenie wokół nich szerszego bloku, od zagrożonych eksmisją lokatorów reprywatyzowanych kamienic po ludzi młodych, dla których barierą jest kredyt hipoteczny, a którym bardziej zależy po prostu na dostępie do lokalu mieszkalnego niż na własności.
- Po drugie – praca. Na problem ten składają się prekaryzacja pracy, brak efektywnej ochrony związkowej nawet dla osób zatrudnionych na umowach o pracę, niskie standardy przestrzegania praw pracowniczych czy wreszcie niskie płace. A także to, co można by nazwać underemployment, czyli zatrudnieniem poniżej możliwości, kompetencji i aspiracji. Zwiększenie współczynnika skolaryzacji, wyż demograficzny, potransformacyjne nasycenie najbardziej atrakcyjnych pozycji w biznesie, polityce, akademii, trzecim sektorze i mediach ludźmi urodzonymi najpóźniej w latach sześćdziesiątych sprawiają, że underemployment staje się udziałem wielu aspirujących do klasy średniej trzydziestolatków. Znów: skupienie się na tych problemach daje szansę na zbudowanie szerokiego bloku, od pozbawionych możliwości zrzeszania się i efektywnej ochrony swoich interesów pracowników polskiego bieda-small businessu po zablokowaną młodą klasę średnią.
- Po trzecie – usługi publiczne. Kto i w jakim zakresie ma za nie płacić? Z jakiego rodzaju i jak progresywnych podatków należy je finansować? Jaka ma być ich jakość? O ile do tej pory normą pozostawało urynkowienie lub NGO-izacja usług publicznych, o tyle dzisiaj następuje kryzys tego myślenia i pojawia się miejsce na nowy paradygmat. Tu też możliwa jest budowa szerokiego bloku, od uboższych obywateli niezdolnych przenieść się do sektora prywatnego po przedstawicieli klasy kreatywnej zainteresowanych zwiększonymi nakładami na kulturę i naukę.
- Po czwarte – szeroko rozumiane kwestie światopoglądowe. Sukces Palikota pokazał pragnienie liberalizacji obyczajowej w Polsce. Niekoniecznie na poziomie lokalnym, ale na poziomie ogólnopolskim można wiązać to pragnienie z postulatami z trzech powyższych grup, gromadząc wokół progresywnego bloku jakąś część klasy średniej.
Im młodziej, tym gorzej
Wszystkie te problemy mają też swój pokoleniowy wymiar. Można, jak sądzę, zaryzykować tezę, że klasowe nierówności zaostrzają się w Polsce z każdym kolejnym pokoleniem. Życiowe szanse młodszych są jeszcze silniej determinowane przez status ich rodziców, niż działo się to w starszych generacjach.
Choć więc wśród młodych ludzi dominują postawy konserwatywne, tu właśnie szukałbym zasobów do budowy polskiego „bloku ludowego” w dłuższym okresie.
Chodzi przede wszystkim o to, że w sytuacji narastania różnic majątkowych i związanego z tym ograniczenia mobilności społecznej prędzej czy później pojawi się grupa młodych ludzi zainteresowana zmianą status quo. Na razie tę chęć zmiany prywatyzują, wyjeżdżając z Polski. Często zagospodarowują ją takie siły jak Korwin-Mikke. Ale jeśli w Polsce ma zajść progresywna zmiana społeczna, trzeba skupić się na długoterminowej budowie oferty dla tej grupy ludzi.
Komentując wywiad z Joanną Erbel, Roman Pawłowski napisał, że pokolenie trzydziestolatków jest „pokoleniem kryzysu”, bardziej otwartym na kwestionowanie neoliberalnych dogmatów, mniej fetyszyzującym „rodzinę na swoim” czy mającym inne symbole statusu niż roczniki sześćdziesiąte. Na pewno tak, ale spora jego część wciąż śni ten sam sen co Kęsicka. Pracują w korpo, biorą kredyty, opłacają opiekunkę do dziecka, a gdy nie dają tutaj rady, szukają szczęścia w Londynie, Sztokholmie, Berlinie. Szybkie sprawdzenie danych demograficznych pozwala zauważyć, że to właśnie pokolenie wyżu z początku lat osiemdziesiątych za 20–40 lat będzie odgrywało kluczową rolę w polskiej polityce. To jego wybory będą decydowały o tym, jak będzie wyglądała Polska za pół wieku.
Żadna myśląca realistycznie siła polityczna nie może sobie pozwolić na jego stratę. Tymczasem problemy dzisiejszych trzydziestolatków nie interesują żadnej z głównych partii, nie ma ono swoich przedstawicieli także w rządzie (urodzony w latach osiemdziesiątych minister Kosiniak-Kamysz jest raczej przykładem reprodukcji elit w systemie patologicznego familiaryzmu niż obecności młodych w polityce). Przekonanie i zorganizowanie tej grupy jest kluczowe dla takich polityczek jak Joanna Erbel. Nie przejmujmy się więc za bardzo tym, że nie przekonała Kęsickiej. Martwmy się, by przekonała swoich pracujących w korpo, zepchniętych w samozatrudnienie czy budujących PKB Zjednoczonego Królestwa kolegów i koleżanki. Ludzi, z którymi chodziła do jednej klasy w podstawówce, ludzi, którzy nigdy nie słyszeli wcześniej o Barze Prasowym. Bo na dłuższą metę to oni będą decydować.
Czytaj także:
Maciej Gdula: Lekcja z Czerskiej
Edwin Bendyk: Wataha poszła w las