Kraj

Majmurek: Pierwszy (i ostatni?) taki 1 maja

Czy współczesny prekariusz może utożsamiać się z dawnym świętem robotniczym?

Alain Resnais i Chris Marker ponad pół wieku temu nakręcili wspaniały esej filmowy o sytuacji kultury Czarnej Afryki u zmierzchu kolonialnego panowania białych, niezwykle zgrabnie zatytułowany Posągi też umierają. W Europie Wschodniej doskonale wiemy, że umierają – ostatnio przypomniały nam o tym pomniki Lenina gwałtownie strącane z piedestałów na fali rewolucji Majdanu. Umierają nie tylko posągi, ale także historyczne symbole, czy państwowe święta. Te, w przeciwieństwie do posągów, na ogół powolną, niespieszną śmiercią, nie zabija ich jeden cios, jak pomnik Dzierżyńskiego na warszawskim Placu Bankowym.

Czy takim umierającym świętem nie jest pierwszy maja? Po 1989 roku nikt tak naprawdę nie miał pomysłu na to święto. Nikt też nie miał na tyle determinacji, by je znieść, zwłaszcza, że „długi majowy weekend” stał się częścią kalendarza Polaków i Polek. Pierwszy maja trwa raczej siłą bezwładu, niż dlatego, by był ważny dla jakiejkolwiek istotnej siły społecznej, czy wiązał pozytywne, tożsamościowe emocje społeczne.

Widać to szczególnie w tym roku. Ten pierwszy maja jest wyjątkowy z dwóch powodów. Po pierwsze, to pierwszy 1 maja w historii Polski od 1918 roku, który lewica obchodzić będzie jako siła pozaparlamentarna. To sprawia, że święto to staje się w tym roku szczególnie „sieroce”, żaden ważny aktor państwowy, żadna obecna w narodowych ciałach przedstawicielskich siła polityczna nie będzie się do niego przyznawać. To pierwszy taki maj.

Po drugie, dlatego, że to ostatni 1 maj odbywający się przed wejściem w życie nowej ustawy dekomunizacyjnej, którą pewnie jeszcze przed wakacjami podpisze prezydent Andrzej Duda. Wymierzona jest ona głównie w nazwy ulic, placów itp. „propagujące ustrój i ideologię komunistyczną”. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że ofiarą ustawy ma w Warszawie stać się m. in. Jan Młot (wł. Szymon Diksztajn) – działacz I Proletariatu, zmarły 33 lata zanim powstało państwo radzieckie, to spóźniona, ustawowa dekomunizacja przebiegać będzie bardzo szeroko. Czy gdyby okazało się, że jej ofiarą padnie także pierwszy maja, to czy lewica będzie w stanie przedstawić na rzecz jego obrony inne znajdujące społeczną nośność argumenty niż te z przyzwyczajenia i długiego weekendu? Czy znajdzie, czy nie, ten 1 maja może być też – jako święto państwowe – ostatni.

Między piknikiem…

Także, gdy zasiadała w parlamencie, lewica w III RP na 1 maja pomysłu nie miała. Wiązało się to oczywiście z tym, że jej najsilniejsze skrzydło miało postkomunistyczny charakter, a przez to bardzo dwuznaczny stosunek do przeszłości i tradycji międzynarodowego ruchu robotniczego, których celebracji 1 maja jest poświęcony. Postkomuniści z jednej strony musieli dbać o nostalgię postkomunistycznego elektoratu, z drugiej przekonywać elektorat centrowy, że są partią „wybierając przyszłość”.

Pierwszomajowe uroczystości traktowali więc zawsze tak, jak obecnie rządząca elita katolickie msze: jako przykry, nudny rytuał, który tym nie mniej trzeba odbębnić, gdyż jest ważny dla istotnej części ich elektoratu.

Sam PRL sporo też zrobił, by wielu Polakom i Polkom 1 maja obrzydzić. W obronie tego święta często przywołuje się fakt, że „na zachodzie” gromadzi ono tłumy na ulicach. I tak jest faktycznie. Ale tam łączy się to z tradycją głęboko zakorzenionych socjalistycznych, eurokomunistycznych, trockistowskich i jeszcze innych partii radykalnej lewicy, zdolnych do organizowania wokół pierwszomajowej symboliki oddolnej społecznej mobilizacji. W Polsce, jakąkolwiek oddolną mobilizację wokół symbolu 1 maja zniszczył PRL. Ze święta, które w krajach Europy Zachodniej jest świętem mobilizacji klas nieuprzywilejowanych wobec władzy (politycznej i ekonomicznej), Polska Ludowa zrobiła państwowy rytuał, w którym lud pracujący miast i wsi, składał hołd panującej nad nim biurokracji. W ten sposób wydrenowała olbrzymią część kapitału społecznego, jaki jeszcze w okresie międzywojennym (po stronie komunistycznej, socjalistycznej, ludowej) to święto potrafiło w Polsce wygenerować.

Lewica w pierwszej dekadzie po roku 1989 nie miała pomysłu, a być może tak naprawdę i chęci, jak ten kapitał odbudować. Co wiązało się nie tylko z jej postkomunizmem, ale także z fascynacją „trzecią drogą”. Polska lewica, jak ta w wyobrażonej przez nią Partii Pracy Tony’ego Blaira, miała być ugrupowaniem „postklasowym”, z centrum reprezentującym „całe społeczeństwo”, nie klasę robotniczą, czy nawet mniej kojarzących się z poprzednim ustrojem „pracowników”. Do takiej tożsamości 1 maja nie był jej potrzebny.

Dlatego nie mogły dziwić głosy, jakie pojawiały się w kręgach SLD po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej (1 maja 2004), by odtąd święto to upamiętniało to wydarzenia – bez wątpienia największy sukces postkomunistycznej lewicy w III RP. Choć tak się nie stało, to w ostatnich dekadach, połączonych ze stopniowym politycznym obumieraniem Sojuszu, 1 maja coraz bardziej delegowany był na OPZZ. Który zrobił z niego dość odpolitycznioną, skupioną na sprawach związkowych, w małym stopniu obciążoną historią, przede wszystkim piknikową uroczystość.

a rekonstrukcją historyczną

Po historyczne odniesienia – czerwone i czarne sztandary itd. – chętnie sięgała za to lewica „na lewo od SLD”, wbrew Sojuszowi próbująca się mobilizować z okazji 1 maja. Od połowy poprzedniej dekady wielokrotnie uczestniczyłem w takich uroczystościach. Nie tylko w Warszawie, ale także w takich miejscach, jak Ruda Śląska.

Za każdym razem miałem wrażenie, że biorę udział w spotkaniu grupy rekonstrukcyjnej.

Na pochodach spotykałem wąskie grono znajomych twarzy. Publicystki niszowych portali, aktywistów anarchistycznych i antywojennych, osoby, które przychodziły demonstrować w rocznicę napaści na Irak, czy na Manifę. Żadnej pierwszomajowej uroczystości, jaką widziałem, nigdy nie udało się przebić poza tę bańkę. Dość wąską – historyczne rekonstrukcje gromadzące osoby odtwarzające powstańców warszawskich, rycerzy spod Grunwaldu, czy słowiańskich wojów z Arkony wydawały się gromadzić znacznie więcej osób.

Patrząc na nasze pochody przez miasto, mieszkanki stolicy, czy mieszkańcy Śląska być może byli w stanie z tego wszystkiego zrozumieć, że 1 maja jest dla nas ważnym symbolem, ale z pewnością nie byli w stanie pojąc tego, dlaczego uważamy, że powinien być ważnym także dla nich. Te wszystkie demonstracje wydawały się iść obok nie tylko głównego nurtu polityki, ale także realnych społecznych sił i energii. Choć poruszano na nich jak najbardziej realne problemy: niskie płace, śmieciowe umowy, wymuszane nadgodziny, brak przestrzegania standardów bezpieczeństwa i higieny pracy. To wszystko, o czym ruchy pracownicze mówią od półtora wieku. Ale odpowiadało nam tylko nasze własne echo. Z pewnością wiązało się to z nieudolnością gromadzących nas pod swoimi sztandarami mikroorganizacji i ich liderów. Ale czy tylko z tym? Czy problem tkwił gdzieś głębiej?

Święto prekariusza?

Można bowiem zastanawiać się nad tym, na ile 1 maja, jako symbol powstały w ramach walk zachodniego proletariatu przemysłowego o ośmiogodzinny dzień pracy, jest symbolem, który dziś może jednoczyć szerokie masy, pracujące i egzystujące w zupełnie innych warunkach.

Innymi słowy, jak z dawnym świętem robotniczym ma utożsamiać się współczesny prekariusz?

Co dla pracującej w systemie projektowym pracowniczki trzeciego sektora znaczy dziś właściwie hasło „8 godzin pracy, 8 godzin odpoczynku, 8 godzin snu”? Jak odnosi się do jej egzystencjalnego doświadczenia ciągłego poszukiwania projektowych możliwości, walki o „pozostanie w obiegu”, konieczności ciągłego zarządzania własnym czasem i „bycia przedsiębiorczynią samej siebie”? Do pracownika ochrony, pracującego za stawkę godzinową tak niską, że osiem godzin pracy oznaczałoby dla niego i jego rodziny konieczność niedojadania?

Oczywiście, znane są mi argumenty krytykujące samo pojęcie prekariatu. Ich autorzy przekonują, że dziewiętnastowieczni pracownicy fabryk więcej mieli wspólnego z prekariatem obecnego stulecia, niż z robotnikami z okresu dwudziestowiecznego kapitalizmu: z silną reprezentacją związkową, gwarancją ciągłości i stabilności pracy, zestawem powiązanych z nią świadczeń społecznych i zdrowotnych. W ostatnich dekadach XIX wieku pracownicy mechanicznych rzeźni z Chicago, stalowni Pittsburgha, czy londyńskich doków także nie mogli liczyć na żaden z tych przywilejów. Nie mieli pewności, czy za miesiąc będą pracować u tego samego pracodawcy, nie mieli prawa do bezpłatnych urlopów, ochrona pracownicza, jaką się cieszyli, była szczątkowa. Dziewiętnastowieczne kopalnie w Stanach traktowały górników, podobnie jak dziś Uber kierowców – formalnie byli oni tylko współpracującymi z kopalnią „niezależnymi przedsiębiorcami górniczymi”, którzy oczywiście na współpracy z o wiele silniejszym kontrahentem (właścicielami kopalni) nigdy specjalnie dobrze nie wychodzili.

Uznając te argumenty, nie można jednak nie zauważyć tego, że współczesny prekariat jest o wiele bardziej zatomizowany i rozbity niż dziewiętnastowieczna klasa robotnicza. Zarówno przestrzennie – niewielka jego część pracuje w gęsto zaludnionej, wymuszającej intensyfikację społecznych kontaktów, zamkniętej przestrzeni fabrycznej – jak i tożsamościowo. Dziewiętnastowieczni robotnicy fabryczni wiedzieli, że całe życie będą robotnikami, że łączy ich wspólnota losu. Prekariusz patrzy na siebie jak na jednostkę, która prywatnie ma rozwiązywać swoje problemy i samemu wspinać się po kolejnych szczeblach społecznej hierarchii.

Zadaniem lewicy na całym świecie, jest pokazanie, że olbrzymia część problemów większości ludzi w ten sposób rozwiązać się po prostu nie da. Że jeśli skonstruujemy społeczeństwo, jak piramidę, to większość zostanie na najniższych piętrach. Że warto walczyć wspólnie o bardziej egalitarne rozwiązania. Czy sztandarpierwszego maja i cała związana z tym tradycja jest dobrą znaczącą do prowadzenia tej walki?

Stara walka w nowym kostiumie?

W 18 brumaire’a Ludwika Bonaparte Karol Marks pisze, iż w momentach rewolucyjnego przełomu, gdy ludzie „próbują stworzyć coś, czego jeszcze nie było”, często „przywołują […] trwożliwie na pomoc duchy przeszłości, zapożyczają od nich imiona, hasła bojowe i szaty”. „[…] Luter przywdziewał maskę apostoła Pawła, rewolucja lat 1789-1814 drapowało się kolejno w togę republiki rzymskiej i cesarstwa rzymskiego” – pisze autor Kapitału. Czy dziś lewica w Polsce nie powinna – nie tylko w odniesieniu do 1 maja – wykonać odwrotnego manewru? Czy nie potrzebujemy dziś toczyć tej samej walki, jaką prowadzili zmasakrowani w maju 1886 roku na chicagowskim Haymarket Square, pod nieco innymi sztandarami i symbolami? Bez ciężaru tradycji skompromitowanej w oczach wielu Polaków i Polek przez PRL, tradycji, której symboli bardzo trudno będzie bronić w skupionej wokół państwowego antykomunizmu i kultu „wyklętych” sferze publicznej?

W jakimś sensie taki manewr próbuje realizować partia Razem. Jako jedynej grupie z miriadów mikrolewicowych środowisk udało się jej jak dotąd przebić „rekonstrukcyjną bańkę”. Zamiast czerwieni wybrała fiolet. Jej aktywiści mówią o tych samych problemach, o których mówili, gdy działali w Młodych Socjalistach, ale znacznie rzadziej lewicowo-tożsamościowym językiem. Co pozwoliło trafić do dość szerokiej elity wielkomiejskiego prekariatu i do części biurowej klasy średniej z warszawskiego Mordoru. Zobaczymy jak ten język przełoży się na długotrwałe poparcie dla niej w takich grupach, jak pracownicy ochrony na śmieciówkach, górnicy, czy robotnicy z fabryki Toyoty z Dolnego Ślaska – gdzie działacze partii próbowali ostatnio interweniować. Jak partia odniesie się do 1 maja? W tym roku organizuje obchody, ale nie w Warszawie, tylko w Gdańsku i na swoich mediach społecznościowych – mam wrażenie – imprezy nie reklamuje zbyt silnie.

Z drugiej strony pojawia się pytanie, czy da się budować „nie-tożsamościową lewicę”? Odcinającą się od kolejnych pokoleń tradycji i jej symboli? Na przykładzie obecnego kultu wyklętych i politycznego kapitału, jaki generuje dla prawicy, widzimy jak w polskiej polityce ważne są symbole, tożsamościowo-historyczne kwestie. Polityczna mobilizacja potrzebuje historii i tożsamości. Przez co 1 maja jest dziś w Polsce tym większym problemem i wyzwaniem.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij