Państwo ma prawo do tajemnic i nie każda informacja powinna być upubliczniona. Jednak nie powinni decydować o tym wyłącznie ci, którzy w utajnianiu mają swój interes.
Wśród teoretyków społeczeństwa nadzorowanego panuje dość powszechna zgoda, że najlepszą odpowiedzią na ciągły rozwój technik, za pomocą których kontroluje się nasze życie, jest nie tyle walka z tą tendencją, ile zwiększanie dostępu do informacji. OK, jesteśmy nadzorowani, ale poznajmy chociaż mechanizmy i cele tego nadzoru. Państwo gromadzi informacje o nas, ale my też wiemy sporo o państwie i jego organach. Sami kontrolujmy kontrolujących. Zminimalizujemy w ten sposób asymetrię informacyjną rządzących i rządzonych, a Panoptykon organicznie przekształci się w rodzaj Synoptykonu…
Piękna wizja. Ale czy państwo może skutecznie działać w warunkach pełnej transparentności? Czy biopolityczna machina państwa „dbającego o nasze bezpieczeństwo” nie potrzebuje tajemnicy? Ciekawą próbę zmierzenia się z tą kwestią podjęła Fundacja Batorego, organizując debatę pod znamiennym tytułem „Wolność versus skuteczność. Władza i swoboda informacji”. Mamy więc publiczną debatę z udziałem Ministra Spraw Wewnętrznych, byłego wicepremiera, posłów, sędziów, organizacji pozarządowych. Jednak już w punkcie wyjścia pojawia się dylemat, mocne przeciwstawienie fundamentalnych wartości.
Aleksander Smolar słusznie bronił tezy wyjściowej, pokazując typowe napięcia między wolnościami obywatelskimi a rozmaitymi interesami władzy publicznej. Te napięcia i ograniczenia nie powinny jednak prowadzić do pozbawienia nas żadnego z praw fundamentalnych, w tym prawa do informacji o tym, jak działa państwo i jego organy. Tyle teorii. W praktyce, szczególnie tam, gdzie wolności obywatelskie zderzają się z wartością, która zyskała dziś wartość absolutną, czyli bezpieczeństwem, trudno uciec od wrażenia, że musimy dokonać wyboru – albo jedno, albo drugie.
Czy jednak ciągłe pytanie o to, jak pogodzić prawa obywatelskie, w tym prawo do informacji, z dążeniem do bezpieczeństwa, nie służy głównie temu, by tak naprawdę nie szukać na nie odpowiedzi? O wiele wygodniej jest przecież nieustannie mówić o trudnym dylemacie, sprzecznych wartościach czy dramatycznych wyborach i robić dalej swoje. Ani na gruncie teorii prawa, ani w praktyce funkcjonowania państwa to nie powinien być dylemat paraliżujący. Propozycji wyjścia z tego pozornego impasu jest co najmniej kilka.
Problem rzeczywisty i zupełnie podstawowy to nieuniknione asymetrie informacyjne. Jest jasne, że osoby i instytucje, które kształtują politykę państwa, szczególnie w zakresie bezpieczeństwa, wiedzą o tych sprawach więcej niż przeciętny obywatel. To wypadkowa wzrastającego skomplikowania rzeczywistości i ogólnego przesycenia informacją, której potencjalni odbiorcy nie są już w stanie przetrawić. Na poziomie faktycznym większość prób przełamania tych asymetrii jest skazana na porażkę i zapewne przez większość obywateli wcale nie jest aż tak bardzo oczekiwana. Na poziomie prawnym musi jednak pojawić się pytanie, o co obywatel ma prawo zapytać, jeśli jednak jakimś trafem najdzie go taka potrzeba.
Odpowiedź mogłaby być tak prosta, jak ta reguła: każda informacja posiadana przez podmiot wykonujący zadania publiczne ma status informacji publicznej. Ale nie jest. Organom władzy wygodniej jest funkcjonować w systemie prawnym, w którym nawet to, czy konkretna informacja ma status „publicznej” może być przedmiotem sporu i to sporu trwającego latami. To pierwsza bariera, która musi przejść pytający intruz. Przyjęcie domniemania, że mamy prawo pytać o wszystko, co dotyczy działań władz publicznych, znacznie by tę barierę obniżyło. Władza zachowałaby przy tym kontrolę nad tym, co ujawnia, a co chowa. Do tego służą klauzule tajności, których likwidacji nikt przecież nie proponuje.
Doświadczenie organizacji walczących o dostęp do danych statystycznych na temat działań policji i innych służb pokazuje, że te organy informacji nie udostępniają z zasady (dopóki nie zostaną do tego zmuszone). I nie kryją dlaczego. Panuje w nich kultura tajności, do której szeregowi funkcjonariusze zdążyli się przez lata przyzwyczaić. Jeśli ludzie kierujący służbami zaczęliby tak po prostu ujawniać to, czego przez lata dla zasady strzeżono (nawet jeśli nigdy nie było tajne), stracą autorytet. Ale jeśli ujawnienia takich informacji zażąda sąd, najlepiej w najwyższej instancji, no cóż: siła wyższa, trzeba odpuścić.
Państwo ma prawo do tajemnic i nie każda informacja powinna podlegać upublicznieniu. Jednak o tym, co taką tajemnicą jest i dlaczego, nie powinni decydować wyłącznie ci, którzy w utajnianiu mają swój interes. To dość oczywiste. Dlatego spór o klauzule tajności powinny rozstrzygać sądy, a zainteresowane organy nie powinny takich rozstrzygnięć utrudniać – na przykład arbitralnie przyjmując, że dana informacja w ogóle nie jest publiczna, więc sporu de facto nie ma.
Katarzyna Szymielewicz – współzałożycielka i prezeska fundacji Panoptykon. Pracowniczka naukowa Instytutu Studiów Zaawansowanych. Prowadzi seminarium Od „elektronicznego oka” do „płynnego nadzoru” – rozmowy o społeczeństwie nadzorowanym.