Wku*wione, ale nie przemocowe [rozmowa]

Świat, w którym kobiety mają być gniewne, a mężczyźni potulni – to brzmi jak matriarchat. Ale nie – jak feminizm.
Aleksandra Nowak. Fot. Jakub Szafrański

Wysyp gniewnych bohaterek w popkulturze może prowadzić do przekonania, że emancypacja kobiet dokonuje się przez określony typ ekspresji i że teraz wszystkie mamy zachowywać się jak filmowe heroiny, które mszczą się na swoich oprawcach. Jednak nie zwalczymy patriarchatu, przejmując jego metody działania, czyli przemoc – mówi Aleksandra Nowak, autorka książki „Wyp***dalać! Historia kobiecego gniewu”.

Paulina Januszewska: Chciałabyś kogoś pozdrowić tytułem swojej książki?

Aleksandra Nowak: Zdecydowanie tak. Myślę, że szczególne pozdrowienia należą się prezydentowi Andrzejowi Dudzie, który pod koniec marca zawetował tabletkę „dzień po”, twierdząc, że to „bomba hormonalna”. Gniewne pozdrowienia mogłabym zaserwować również posłowi Dariuszowi Mateckiemu, który w trakcie obrad Sejmu dotyczących aborcji zakłócał wystąpienie posłanki Moniki Rosy i wyeksponował na sali antyaborcyjny baner. A także osobom z Suwerennej Polski i Konfederacji, które złożyły zawiadomienie do prokuratury po tym, jak ministra do spraw równości Katarzyna Kotula opublikowała w swoich mediach społecznościowych instrukcję przeprowadzenia aborcji farmakologicznej. Na specjalne pozdrowienia zasługuje też z pewnością część polityków i polityczek Trzeciej Drogi.

Ciekawe natomiast, że o to pytasz, bo sama dość długo zastanawiałam się, jak będzie wyglądał moment, w którym wyjdzie Wyp***dalać!, i czy to hasło – skierowane pierwotnie w czasie protestów przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego w 2020 roku do decydentów większości partii politycznych – jakkolwiek straci na aktualności. Jakaś część mnie miała nadzieję, że tak się stanie.

A reszta?

Wewnętrzny rozsądek już w trakcie demonstracji kazał mi myśleć, że nawet jeśli odsuniemy PiS od władzy w wyborach parlamentarnych, kwestia zdrowia i bezpieczeństwa kobiet i tak może zostać szybko zamieciona pod dywan. Zdawałam sobie więc sprawę, że liberalizacji aborcji trzeba będzie uważnie przypilnować. A także: że zmiany z dużym prawdopodobieństwem nie przyjdą szybko. W końcu we Francji, jeszcze w latach 70., przełomowym momentem był jeden z najsłynniejszych aktów obywatelskiego nieposłuszeństwa, czyli „Manifest 343” (kobiety, które go podpisały, deklarowały, że miały aborcje i oczekują kary), ale zmiana prawna przyszła dopiero po kilku latach. Możemy też spojrzeć na świeższy przykład, Argentyny, w której zliberalizowano prawo w roku 2020, ale protesty przetaczały się przez kraj już o wiele wcześniej, m.in. po słynnej sprawie Belén skazanej za poronienie w roku 2014.

Prawa kobiet w USA: znikąd nadziei?

Wolałabym nie mieć racji i wierzyć, że sprawa jest wygrana. Choć jednak warto docenić to, co już udało się nam osiągnąć, dużą część pracy mamy jeszcze przed sobą. A gdy już dojdzie do zmian prawnych, nadal musimy pozostawać czujne. Już Simone de Beauvoir przestrzegała, że wystarczy kryzys polityczny, gospodarczy czy religijny, by prawa kobiet były znów kwestionowane. Doskonale odzwierciedla to przykład Stanów Zjednoczonych – w 2022 roku Sąd Najwyższy uchylił przełomowe orzeczenie w sprawie Roe przeciwko Wade z lat 70., tym samym umożliwiając zakazywanie aborcji przez konkretne stany.

Poza tym dostęp do pełni praw reprodukcyjnych to tylko jeden z szeregu postulatów, o których realizację musimy zadbać. Na przykład w ostatnich tygodniach w debacie publicznej w Polsce coraz częściej pojawiał się temat przemocy seksualnej i kultury gwałtu.

Tego dotyczył marsz milczenia, na który poszłyśmy wspólnie w marcu w odpowiedzi na śmierć Lizy…

…i który pokazywał, że ta tragedia jest jedną z tysięcy brutalnych sytuacji doświadczanych przez kobiety i wpisujących się w ich codzienność. Podobne demonstracje, choć na znacznie większą skalę, przetaczały się w ostatnim roku przez Włochy, po śmierci Giulii zamordowanej przez swojego byłego chłopaka, czy przez Bułgarię, po brutalnym pobiciu Debory Mihailovej przez mężczyznę, z którym łączyła ją osobista relacja. Przemoc wobec kobiet nie zamyka się w żadnej szerokości geograficznej, jest zjawiskiem powszechnym.

Jeśli nawet nie padamy ofiarami gwałtu, to przez całe swoje życie jesteśmy uczone, by się go bać i się przed nim chronić, non stop trzymać gardę, a potem i tak usłyszeć, że same jesteśmy sobie winne albo przesadzamy. To przypomina mi o opisanej w książce historii z czasu moich studiów.

Co się wtedy wydarzyło?

Przygotowywałam z koleżankami projekt dotyczący dyskryminacji kobiet na różnych polach. Opisywałyśmy w nim własne doświadczenia. Jedna z nas opowiedziała o tym, jak wracała z uczelni do domu. Czekała na przystanku, gdy podszedł do niej obcy mężczyzna i rzucił: „wyglądasz tak dobrze, że może opłacałoby się jeszcze raz pójść siedzieć za gwałt”, po czym głośno się z tego roześmiał.

Straszne.

Ale nie zaskakujące, w przeciwieństwie do reakcji naszego wykładowcy. Był niewiele od nas starszy i deklarował lewicowe poglądy, ale słysząc tę historię, jak gdyby z automatu stwierdził, że jest wymyślona, zbyt brutalna i na pewno nie przekona odbiorców. Słowem: nie uwierzył nam, choć dopiero przy sprawie Lizy widzimy, co to znaczy brutalność oprawców. Kultura gwałtu zaczyna się od tych „drobnych” gestów, tylko że nawet ich prawdziwość jest nieustannie podważana także przez naszych potencjalnych czy deklaratywnych sojuszników.

W efekcie to, co wydarzyło się w Warszawie przy ul. Żurawiej, uruchomiło mnóstwo gniewu, ale też aktywowało ogromne pokłady lęku wśród wielu z nas. Widać to w sieci, ale słyszę to także od swoich przyjaciółek, które niebawem po śmierci Lizy zwyczajnie bały się wychodzić z domu po zmroku. Wiedzą wprawdzie, że nie możemy sobie odbierać prawa do pełnego życia. Nie zmienia to jednak faktu, że na przemoc jesteśmy narażone cały czas i że przy każdej tragicznej sytuacji jeszcze bardziej zwiększamy i tak stosowane od dzieciństwa środki ostrożności.

Nie damy wam zapomnieć. Stop kobietobójstwu!

Zatrzymajmy się przy naszych sojusznikach mężczyznach. Co czujesz, gdy czytasz, że „przecież nie wszyscy są tacy jak Dorian S., oprawca Lizy”, i obrażają się na wytykanie im uczestnictwa w kulturze gwałtu czy też – przyzwolenia na nią?

Wkurza mnie to. Oczywiste jest, że nie wszyscy są tacy jak Dorian S. Problem dotyczy natomiast różnych, nieraz mniej oczywistych sposobów uczestnictwa w kulturze gwałtu, cichego przyzwolenia na nią. W moim gronie, jeśli nie wszyscy, to zdecydowana większość mężczyzn jest zadeklarowanymi feministami o lewicowych poglądach. Często jednak mam wrażenie, że istnieje ewidentny rozdźwięk między teorią a praktyką, bo jakaś część z nich również ma na koncie sytuacje, w których zachowali się w krzywdzący i stereotypowy sposób.

Jakiś czas temu moje granice przekroczył chłopak, z którym nieraz chodziłam na protesty, z którym pożyczaliśmy sobie wzajemnie feministyczne książki, dyskutując godzinami o Silvii Federici itp. Wiele kobiet opowiadało mi, że nieraz doznawało przekroczeń od osób, po których kompletnie się tego nie spodziewały. Te dziewczyny miały wrażenie, że wreszcie nie muszą pozostawać w wyuczonej czujności, bo dany mężczyzna jawi się jako progresywny i świadomy, a później doznawały olbrzymiego rozczarowania.

Słyszę takie opowieści zdecydowanie częściej, niżbym chciała. Co nie oznacza, że należy ganić wszystkich mężczyzn i traktować ich jak potencjalnych gwałcicieli, natomiast wielu z nich przydałoby się po prostu samokrytyczne spojrzenie. Wszyscy żyjemy w kulturze gwałtu, a mężczyzn w szczególności socjalizuje się do stosowania przemocy seksualnej. Bez tej autorefleksji, która czasem będzie bolesna, nie pójdziemy dalej, bo – owszem – może i ktoś nie jest gwałcicielem, ale na przykład opowiada seksistowskie żarty albo nie reaguje, gdy robią to inni mężczyźni. Bardzo chciałabym również, by mężczyźni mocniej angażowali się w działania edukacyjne czy aktywistyczne dotyczące przeciwdziałania przemocy, bo niestety jak do tej pory zdecydowaną większość tej pracy wykonują kobiety. Bierność także ma swoją cenę.

Nie tylko Liza. Dorota też została zgwałcona w bramie w centrum Warszawy

Widać to na ulicy, gdy nikt nie reaguje na przemoc, ale i w polityce. Piszesz w jednym z rozdziałów, że „nie chcemy zmiany polegającej na zmianie partii, tylko całej rzeczywistości”, ale jednak to frustrujące, że mija pół roku od wyborów, a my wciąż tkwimy w głębokim patriarchacie.

Zastanawiam się, na ile wyjście z niego musi się rozegrać w klasyczny sposób i być rozpatrywane zero-jedynkowo, czyli na poziomie legislacyjnym, parlamentarnym i tak dalej. Oczywiście, że chciałabym liberalizacji prawa aborcyjnego tu i teraz. Oczywiście, że wyniki jesiennych wyborów były przypływem wielkiej nadziei i olbrzymiej radości, ale jednocześnie wskaźniki poparcia dla konkretnych partii i wysoki wynik Trzeciej Drogi studziły ten entuzjazm. W Polsce nie dokonała się żadna rewolucja, tylko eliminacja najczarniejszego z dostępnych politycznych scenariuszy. Wiedziałyśmy więc – i bardzo szybko znalazło to poparcie w rzeczywistości, gdy Kosiniak-Kamysz aborcję wrzucił do „spraw światopoglądowych” – że zmiany nie nadejdą szybko.

Czy to nie oznacza jednak wielkiej przegranej?

Niekoniecznie, bo skoro byłyśmy w stanie zmobilizować się w trakcie protestów i kampanii wyborczej, wierzę, że zrobimy to znów. Może trzeba będzie ponownie wyjść na ulicę. Myślę jednak, że zarówno lider PSL, jak i marszałek Hołownia, jeśli chcą pozostać u władzy, to w ich własnym interesie będzie zweryfikowanie swoich postaw. Przy czym nawet nie mam tu na myśli zmiany przekonań, a tylko czystą kalkulację polityczną.

Co chce ugrać Hołownia, blokując debatę nad prawem do aborcji?

Blokowanie aborcji im się nie opłaci?

Jeśli spojrzą chociażby na wyniki sondaży wśród wyborców i wyborczyń ich własnych partii, zwłaszcza Polski 2050, zobaczą, że te osoby są również za liberalizacją prawa aborcyjnego, więc dalsze być albo nie być Trzeciej Drogi w polityce może zależeć właśnie od tej kwestii. Gdy jednak, wracając do twojego poprzedniego pytania, myślę o zmianie rzeczywistości w szerszym kontekście, to niestety widzę silną tendencję do definiowania potencjalnych sukcesów lub porażek przez pryzmat myślenia wykształconego przez neoliberalny patriarchat, który skupia się tylko na mierzalnej wygranej lub klęsce, deprecjonując mnóstwo działań i zmian, które nie wpisują się już tak łatwo w klasycznie definiowany sukces.

Co to znaczy?

Że nie dostrzega całego spektrum zmian, które są trudne do zbadania, bo nie da się ich policzyć, czy też do tej pory nikt nie próbował tego zrobić, i nie materializują się w konkretnych przepisach. Zmian dotyczących mentalności, codziennego funkcjonowania; tego, na jakie emocje możemy sobie pozwolić, w jakie wartości wierzymy jako społeczeństwo, od jakich kalek i stereotypów odchodzimy. Nie zawsze da się to opowiedzieć liczbami czy chwytliwym nagłówkiem w mediach, bo jesteśmy w procesie, który nie daje jednoznacznych odpowiedzi, nie jest skończony i dzieje się na wielu polach.

Jako dziennikarka rozumiem trudność tej sytuacji, niemożności zamknięcia się w oczywistej tezie. W mediach jest coraz mniej miejsca na zniuansowaną narrację. Jeśli więc politycy nie procedują ustawy, to można łatwo stwierdzić, że protesty z 2020 roku i kampanie profrekwencyjne przed wyborami w październiku skończyły się fiaskiem. Możemy jednak spojrzeć na tę sytuację również z innych perspektyw. Tym, co widoczne na pierwszy rzut oka, jest fakt, że do zmiany prawa wciąż nie doszło. Ale pod tym faktem znajduje się druga warstwa, to znaczy wzrost społecznego poparcia dla liberalizacji przepisów, który nastąpił po protestach z 2020 roku.

Jeszcze głębiej ukryta jest inna warstwa zmian, które nie są tak łatwo mierzalne, ale w praktyce generują realnie lepszy dostęp do aborcji i wzrost wiedzy na jej na temat, nawet jeśli prawo wciąż pozostaje takie samo. W trakcie protestów wypisywano w przestrzeni publicznej numer telefonu do Aborcji Bez Granic. Za sprawą demonstracji, a także debat toczących się w kolejnych latach, wiele kobiet mogło się dowiedzieć, że nie są same i że podejmując decyzję o przerwaniu ciąży, mają do kogo zadzwonić.

W ostatnich latach wzrosła też wiedza o aborcji farmakologicznej – instrukcje, jak ją wykonać, podała np. w trakcie swojego wystąpienia w sejmie Natalia Broniarczyk z Aborcyjnego Dream Teamu. Za sprawą takich książek jak Aborcja jest Katarzyny Wężyk czy filmów takich jak Czwartek Bren Cukier, a także zmieniających się narracji w mediach, udało się zmniejszyć stygmatyzację wokół aborcji (choć wciąż wiele na tym polu jest jeszcze do zrobienia), co przekłada się na realny dobrostan osób, które decydują się zrobić aborcję.

Ostatnio na moim spotkaniu autorskim w Łodzi głos zabrała młoda dziewczyna, która opowiedziała, że właśnie w trakcie protestów, obserwując gniew i odwagę swoich rówieśniczek, jej koledzy zmieniali zdanie nie tylko na temat aborcji, ale również innych feministycznych postulatów. Tylko kawałek tej refleksji znajduje odwzorowanie w przeprowadzanych sondażach, ale jest zbieżny z obserwacjami wielu osób, z którymi rozmawiałam w trakcie pracy nad książką. Pisząc Wyp***dalać!, słyszałam też wielokrotnie, że rozbudzony w czasie demonstracji gniew doprowadził do wielu radykalnych zmian w życiu konkretnych kobiet.

Na przykład?

Do aborcyjnego coming outu, do rozstania z osobą, z którą trwało się w trudnej, często wieloletniej toksycznej relacji, czy do zgłoszenia mobbingu w pracy. Fala gniewu rozlała się na wiele sposobów i zmieniła dynamikę w najróżniejszych relacjach. Tego nie da się zmierzyć prostym sondażem.

Januszewska rozmawia ze Staśko: Dość niemocy wobec przemocy

Sama długo byłam zwolenniczką tezy, że protesty to zmarnowany potencjał zwłaszcza dla polityków lewicy, którzy przegapili szansę na zagospodarowanie kobiecego gniewu – głównego bohatera twojej książki – i nie dali Polkom liderek, tylko trzech tenorów. Czy to oni powinni w pierwszej kolejności przeczytać Wyp***dalać!?

Byłoby świetnie, gdyby po nią sięgnęli. Rzeczywiście, największe akty oporu na masową skalę w ostatnich latach w Polsce ciągnęły głównie kobiety, bardzo często w sojuszu z różnymi grupami wykluczanymi, których gniew także bywa deprecjonowany, co podkreślam mocno w książce. Niestety nie znalazło to odzwierciedlenia w eksponowaniu liderek w zarządzaniu lewicą i zgadzam się, że to duży błąd. Jednak choć mogłabym wyciągnąć tu dość długą listę różnorodnych zarzutów w stosunku do kierownictwa Nowej Lewicy, nie zrobię tego.

Dlaczego?

Bardzo wkurzają i frustrują mnie wewnętrzne konflikty, które czasem przybierają wyraźnie przemocowe oblicza, po tzw. naszej stronie. Dopóki mieszkałam w Warszawie, obserwowałam wiele z tych konfliktów z bliska, do pewnego stopnia nimi żyłam. Przeprowadzka do Berlina i obserwacja tutejszej społeczności aktywistycznej, częstsze rozmowy z zaangażowanymi osobami z szeregu krajów, dzielących się bardzo różnorodnymi doświadczeniami, pozwoliły mi jeszcze wyraźniej dostrzec, że potrzebujemy przede wszystkim znacznie więcej solidarności, siostrzeństwa, intersekcjonalnych sojuszy i po prostu: wzajemnego wsparcia.

To, rzecz jasna, nie oznacza, że mamy nie krytykować i nie wytykać błędów naszym politycznym reprezentantom, ale myślę, że to nie wytykanie błędów, a wspólne poszukiwanie rozwiązań powinno być priorytetem. I nie myślę tutaj wyłącznie o wzajemnym wspieraniu się w Polsce, ale również wymianie wiedzy i doświadczeń na poziomie międzynarodowym, bo wiele problemów, z którymi się mierzymy, znajduje odzwierciedlenie w szeregu krajów – spójrzmy choćby na rosnące notowania skrajnie konserwatywnych partii, w tym niemieckiej AfD i hiszpańskiej Vox.

Tymczasem Polska – co pokazują wyraźnie wyniki ostatnich wyborów samorządowych – wciąż pozostaje krajem prawicowym. Lewica musi zaangażować się w próbę poszukiwania takich narracji, które pozwolą znacznie szerszemu niż obecnie gronu zidentyfikować się z jej działaniami. Możliwość skierowania tu i teraz jakiegoś przesłania do kierownictwa Nowej Lewicy wykorzystałabym raczej na zachętę do jak najuważniejszego wsłuchania się w głosy tych osób, które w ostatnich latach protestowały w różnych kwestiach czy angażowały się aktywistycznie, a niekoniecznie są osobami medialnymi i publicznymi. To osoby aktywistyczne często najlepiej znają różne problemy w praktyce i ich głosy powinny być wspierane i nagłaśniane. Nawet bardzo aktywny i działający od wielu lat Aborcyjny Dream Team dopiero niedawno dostał pierwsze zaproszenie do programu na żywo.

Jak fatalny powinien być wyborczy wynik Lewicy, by trzej tenorzy zapłacili głowami?

Jak twórczo wykorzystać swój gniew, jeśli jednak nie jesteśmy polityczkami?

Wcale nie zniechęcałabym nikogo do wejścia w politykę – to może być świetny sposób na to, by konstruktywnie zająć się gniewem i złością, ale myślę, że takich praktyk może być mnóstwo. Aktywizm ma wiele twarzy i zależy też od posiadanych zasobów, które jednym pozwalają zorganizować protest, innym – uruchomić zbiórkę funduszy, kolejnym – napisać poetycki manifest, jeszcze innym – działać w obszarze mediów społecznościowych albo wysyłać wiadomości do polityków i polityczek czy angażować się w lokalne inicjatywy. Jednocześnie podkreślam, że twórcze i konstruktywne łączenie się z gniewem nie wymaga profesjonalizmu i doświadczenia w obszarze – na przykład sztuki, dziennikarstwa czy pracy w organizacjach pozarządowych. Długo panowało zgoła odmienne przekonanie, ale – na szczęście – przeszło transformację w ostatnich latach.

Co dokładnie masz na myśli?

Tożsamość aktywistyczna stała się dostępna dla znacznie większej grupy osób niż wtedy, gdy chociażby sama byłam nastolatką. Mimo że dość wcześnie miałam sprecyzowane poglądy i chodziłam na protesty, nie czułam się uprawniona do nazywania siebie aktywistką. Myślałam, że tak może o sobie mówić jakaś bardzo wąska grupa, do której trudno się dostać, która musi mieć poważne zasługi społeczne, dziesiątki demonstracji za sobą, doktorat albo chociaż opublikowane w ważnych mediach teksty na koncie.

Dziś ten mityczny próg wejścia został – na szczęście i dzięki młodym pokoleniom oraz upowszechnieniu się internetu – obniżony. Dziś właściwie za każdym razem, gdy mam styczność z bardzo młodymi osobami, słyszę, że aktywizm to ważny kawałek ich tożsamości, i mówią o tym bez chwili zawahania. Jest to wspaniałe. Zaangażowanie nie tylko wyraża się w okazywaniu gniewu, ale także łączy się z radykalną troską i poczuciem sprawczego usieciowienia społecznego.

Aborcja to nie „kwestia światopoglądowa”

Radykalna troska albo radykalna empatia to jednak hasła, z których otwarcie drwi wiele polskich feministek. Tymczasem ty podtrzymujesz, że wynika ona z radykalnego gniewu. I że jedno nie istnieje bez drugiego.

Ba, myślę, że nie ma współczesnego feminizmu bez radykalnej empatii. Jeśli postawimy na tylko jeden z tych elementów, zawsze będziemy mieć bardzo ograniczoną perspektywę, której daleko do intersekcjonalizmu. Gdybym była skupiona wyłącznie na własnej sytuacji lub na sytuacji kobiet, które mają podobny do mojego typ doświadczeń, nie sądzę, by zaprowadziło mnie to w jakiekolwiek dobre miejsce. Dlatego dążę do tworzenia jak najszerszych sojuszy, co nie wydaje mi się żadnym wielkim odkryciem, a czymś, co już na tym etapie walk o równość powinniśmy mieć przerobione, choćby przez doświadczenia feministek amerykańskich, które długo wykluczały czarne kobiety i stawiały na indywidualizm, chwilami skrajny.

Radykalną empatię rozumiem więc jako brak dyskryminacji i budowanie relacji społecznych w systemie, który za wszelką cenę nas ich pozbawia, jako otwartość i szczere zainteresowanie drugą osobą, wsłuchanie się w głosy inne niż nasz własny. Z tego względu swoją książkę o kobiecym gniewie kieruję do wszystkich i opowiadam w niej o wszystkich, w tym o różnych grupach marginalizowanych, ale także istotach pozaludzkich.

„Głęboka empatia wynika ze złości na niesprawiedliwość i jest jednym z rodzajów miłości. Nie da się bowiem przekształcać rzeczywistości bez pełnego zaangażowania” – piszesz. Co to właściwie oznacza, że akt oporu jest aktem miłości i czy w amatonormatywnym świecie może być przeciwwagą dla miłości romantycznej?

Tak, jeśli zrozumiemy, że miłość nie musi kończyć się na jednej osobie. Nie kończy się nawet na człowieku czy zwierzęciu, ale może odzwierciedlać naszą relacyjność ze światem. Przecież nasze zaangażowanie w różne sprawy nie zawsze bierze się stąd, że coś dotyczy bezpośrednio nas lub kogoś, z kim tworzymy związek romantyczny. Ludzkie zdolności empatyczne potrafią rozciągać się bardzo szeroko, aktywując pasję, namiętność czy właśnie miłość, którą nasza kultura wtłacza w wąskie ramy priorytetyzowanej ponad wszystkie inne i niekiedy przez to toksycznej relacji romantycznej między dwojgiem ludzi, złudnie przekonując, że poza zakochaną w sobie dwójką nie istnieje żaden świat i że bez tego nasze życia są niepełne. Takie podejście bywa zwyczajnie szkodliwe.

Bliźniuk: Polityka ma narzędzia, by walczyć z przemocą

Dlaczego?

Po pierwsze – zafałszowuje rzeczywistość, a – po drugie – może stanowić dla jego wyznawców źródło frustracji i izolacji, gdy nadmiernie skoncentrują się na jednym typie więzi, zaniedbując pozostałe. We mnie od dawna nie było zgody na kulturowe unieważnianie czy deprecjonowanie relacji pozaromantycznych, mimo że to właśnie w nich – częściowo z wyboru, a częściowo pewnie dzięki szczęściu – doświadczyłam najwięcej głębokiej, bezwarunkowej i wspierającej miłości. Mam tu na myśli nie tylko bliskie przyjaźnie, ale także relacje koleżeńskie, powstające w kręgu zawodowym czy zaangażowanym aktywistycznie, polegające na doznaniu bliskości, kolektywności i współodczuwania w różnych sytuacjach: współpracy, protestu i czy po prostu dzielenia podobnych wartości. Nie chcę przez to powiedzieć, że w związkach romantycznych nie przeżyłam wspaniałych doświadczeń, ale nie wyobrażam sobie, by stawiać je na piedestale względem wszystkiego innego i czynić życiowym celem.

Tego jednak – zwłaszcza od kobiet – oczekuje społeczeństwo. Dopiero otwarte wyrażenie gniewu pozwala się od tej i wielu innych presji uwolnić, co – jak przekonujesz w książce – zdążyła już zauważyć popkultura. W efekcie mamy coraz więcej silnych, wkurzonych na patriarchat bohaterek, które w odpowiedzi na doznane krzywdy potrafią się nie tylko buntować, ale i mścić, podczas gdy u mężczyzn te same cechy otwarcie krytykujemy. Zdaję sobie sprawę, że maczystowski gniew jest toksyczny, ale czy ten kobiecy też się taki nie staje? Gdzie w tym wszystkim dążenie do równości i rozpuszczanie binarnego podziału płci?

Rzeczywiście, wysyp gniewnych bohaterek może prowadzić do przekonania, że emancypacja kobiet dokonuje się przez określony typ ekspresji i że teraz wszystkie mamy zachowywać się jak filmowe heroiny, które mszczą się na swoich oprawcach. Zgadzam się z bell hooks, że nie zwalczymy patriarchatu, przejmując jego metody działania, czyli de facto powielając akty przemocy. Nie na tym jednak polega uwalnianie w sobie gniewu. Złość nie jest tożsama z agresją i przemocą. Możemy tę emocję wyrażać na wiele sposobów, nie powodując kolejnych krzywd. Za krzywdzące nas wszystkich uważam natomiast tkwienie w binarnym postrzeganiu świata, w którym to wszystkie kobiety teraz mają być gniewne, a mężczyźni – potulni.

Brzmi jak matriarchat.

Ale nie – jak feminizm. Choć moja książka opowiada o historii kobiecego gniewu, przekonuję w niej, że wszystkie osoby niezależnie od tożsamości płciowej powinny mieć dostęp do wszystkich swoich emocji oraz przestrzeń do ich ekspresji w sposób zgodny ze sobą, a nie uzależniony od kulturowych przekazów czy oczekiwań społecznych.

Zdaję sobie jednocześnie sprawę, że relacja mężczyzn z gniewem jest trudna. Wbrew pozorom oni także tłumią tę emocję, a gdy już znajdują dla niej ujście – nieraz trudno im się zatrzymać, bo gniew łatwo zmienia się w przypisywaną męskości i przez lata wręcz fetyszyzowaną agresję. Ta szkodzi zarówno otoczeniu, jak i samym agresorom. Tak się składa, że przed naszym spotkaniem rozmawiałam z psycholożką, która zajmuje się gniewem. Przez lata pracowała głównie z kobietami, ale od jakiegoś czasu prowadzi warsztaty dla mężczyzn i osób niebinarnych, które potrzebują skomunikować się ze swoimi emocjami. Usłyszałam od niej, że głównym problemem patriarchatu jest właśnie brak dostępu do emocji, który w zależności od płci może wyglądać inaczej. Fałszywe okazuje się jednak przekonanie, że skoro mężczyznom nie mówi się, że złość piękności szkodzi, to znaczy, że doskonale wiedzą, jak z tą złością się obchodzić.

Nie próbujcie tłumić społecznego gniewu. On powróci jeszcze silniejszy [fragment książki]

 

A tak nie jest?

Męski gniew często jest odpowiedzią na niewyrażany lęk i smutek. Z kolei kobiety częściej smutkiem przykrywają tłumiony latami gniew. Jednocześnie ta dyskusja pada czasem na grząski grunt, ponieważ wiemy, że statystycznie mężczyźni o wiele częściej niż kobiety są sprawcami przemocy, a męski gniew jest powszechnie – także w popkulturze – łączony z agresją, więc potrzebujemy nowych opowieści i serii przeobrażeń, by te skojarzenia zmienić.

To może jednak częścią tych przeobrażeń jest kobieca zemsta? Cytowana przez ciebie w książce odtwórczyni głównej roli w filmie Titane, w którym bohaterka zabija m.in. przystawiającego się do niej natręta, przekonuje, że gniew przybierający brutalny wyraz bywa uwalniający i wzmacniający, a przede wszystkim stanowi akt obrony własnej. Może – jak twierdzi dalej Agathe Rousselle – potrzebujemy tak mocnych obrazów, by mężczyźni „zaczęli się nas bać”, a przez to przestali nagabywać, molestować i tak dalej, albo dwa razy się zastanowili, zanim zaczną to robić?

Z jednej strony myślę, że rzeczywiście tego typu filmy mogą uruchomić w mężczyznach autorefleksję, obawę raczej niekoniecznie przed agresją fizyczną ze strony kobiet, ale przed zgłoszeniem się przez nie na policję, publicznym napiętnowaniem czy inną mocną, choć nieprzemocową reakcją. Z drugiej jednak strony mam dylemat. Choć absolutnie uwielbiam Titane i uważam, że jest to film rewolucyjny i na wielu poziomach rozsadzający binarne płciowe podziały, to zastanawiam się, co opowieści o kobiecej zemście tak silnie dziś obecne w popkulturze – znów na potęgę fetyszyzowane i oczywiście monetyzowane – robią nam na dłuższą metę.

W tej chwili, gdy wciąż tkwimy po uszy w patriarchacie – wydają się kluczowe, niezbędne do wzniecenia w sobie i skatalizowania gniewu, absorbują społeczne napięcia i nieodzownie towarzyszą wykluwającym się przemianom. Jednocześnie w tym momencie popkultura oferuje nam przede wszystkim symboliczne odwrócenie kierunku przemocy, czyli metaforycznie zmienia przetrwanki w agresorki mszczące się na swoich napastnikach, nieraz ich zabijające. Wciąż brakuje nam natomiast takich historii, które całkowicie rozmontowywałyby mechanizmy przemocy.

„Zostałam zgwałcona”. Jak zareagować na takie słowa?

Wreszcie zasadzanie swojego poczucia bezpieczeństwa na cudzym lęku wydaje mi się patriarchalnie nasiąkniętym sposobem myślenia o rzeczywistości. W końcu przejmowanie kontroli i władzy nad określonymi grupami ludzi polega właśnie na wzbudzaniu w nich strachu. Mam w sobie wiele mieszanych emocji, jeśli chodzi o obrazy zemsty w popkulturze, i wciąż więcej pytań niż jasnych odpowiedzi. W książce piszę, że potrzebujemy nowych ścieżek pozwalających nam tworzyć świat bez przemocy. Ale wciąż w dużej mierze nie wiemy, jak miałyby te ścieżki wyglądać. Na razie – za sprawą takich filmów jak Titane – na pewno łatwiej mi wyobrazić sobie świat bez kobiecego lęku. I to już jakaś istotna zmiana.

Nie wyzwolimy się przez strach ani przez przemoc. To może przez śmiech?

W wielu krajach rzeczywiście patriarchalna przemoc jest przetwarzana satyrycznie, w tym przez feministki stand-uperki. Okazuje się, że można żartować nawet z gwałtu, ale nie na zasadzie opowiadania seksistowskiego dowcipu przez kolesia bagatelizującego to doświadczenie, ale ośmieszania przez dziewczynę sprawców przemocy seksualnej i tego, że tkwią w patriarchalnych wzorcach. Myślę, że dojście do tego miejsca, pozwolenie sobie na rozluźnienie i wpuszczenie do środka trochę humoru, jest możliwe i pozwala zdjąć z siebie to bezustanne napięcie, w którym tkwimy jako kobiety czy osoby znajdujące się na celowniku strażników patriarchatu.

Humor był też bardzo ważnym i widocznym bohaterem protestów w 2020 roku. Prześmiewcze hasła na transparentach miały ogromną siłę rażenia. Można oczywiście zastanawiać się, jak tu żartować w obliczu piekła kobiet, które umierają z powodu braku dostępu do aborcji. Ale wydaje mi się, że liczy się empatia i kontekst, bo ostrze satyry zostało celnie wymierzone nie w osoby, które cierpią z powodu wyroku Trybunału Konstytucyjnego, a w tych, którzy doprowadzili do jego wydania. To zupełnie nowa, wprowadzona przez najmłodsze pokolenia jakość narracyjna w debacie publicznej dotychczas zdominowanej przez poważnych, lecz nieliczących się z nikim sędziwych panów.

Pod tym względem gniew można rozumieć jako wypowiedzenie posłuszeństwa odklejonej od rzeczywistości starszyźnie. Ale czy to nie jest klasyczne, powracające co jakiś czas starcie pokoleń?

Łatwo byłoby tak powiedzieć i machnąć na to ręką. Ale myślę, że jednym ze sposobów konstruktywnego wyrażania gniewu i sprzeciwienia się patriarchalnemu porządkowi w nieprzemocowy sposób jest właśnie kwestionowanie dotychczasowych hierarchii, na przykład w miejscach pracy. Nie chcę przez to powiedzieć, że doświadczonym osobom nie należy się szacunek, ale uważam funkcjonowanie w strukturach opartych zwykle na wyraźnej hierarchii i władzy starszych osób kontrolujących młodsze za generujące liczne patologie. Dziś to często właśnie młodsze osoby widzą wyraźniej, jakie zmiany są potrzebne i jakie mechanizmy przemocy należałoby pożegnać. Coraz głośniej domagają się zmian, zgłaszając różnorodne nadużycia. Nie chcą potulnie znosić mobbingu, upokorzeń, złych warunków pracy.

Ale potulność i znoszenie tego w ciszy jest w cenie, zwłaszcza gdy jesteś kobietą. Piszesz w książce o tym, by pielęgnować swój gniew i go wyrażać, ale przecież wiadomo, czym to się często kończy – otrzymaniem łatki szalonej, nieprofesjonalnej, dziecinnej, rozemocjonowanej, a nawet wulgarnej histeryczki. Jak sobie z tym radzisz? A może w ogóle już nie zwracasz uwagi na podobne werdykty otoczenia?

Chyba się przejmuję nimi coraz mniej – na pewno okres pracy nad książką był dla mnie przełomowym momentem również w kontakcie z moim własnym gniewem, w dowartościowaniu mojej złości i dawaniu sobie do niej pełnego prawa. Kiedyś blokowała mnie myśl o reakcji na to, że miałabym czelność wyrazić swoje zdanie i emocje. Z biegiem lat miałam coraz więcej odwagi i buty, ale wciąż zdarzało się, że w pewnych sytuacjach czułam paraliż, rezygnowałam z wypowiedzenia riposty, którą miałam w głowie, czy też odmawiałam udziału w projektach, w których wiedziałam, że będę w jakiś sposób cenzurowana, uciszana czy niewysłuchiwana. Z dzisiejszej perspektywy wiem, że w niektórych życiowych sytuacjach mogłam ostrzej zareagować i dać upust swojemu uzasadnionemu gniewowi, ale dawałam za wygraną, np. ze względu na obawy, jak to wpłynie na moje życie zawodowe czy sytuację ekonomiczną.

Najważniejsze jest to, by ocenić własne możliwości i zasoby w konkretnym momencie i nie obwiniać się, jeśli w jakiejś sytuacji nie jesteśmy jeszcze w stanie wyrazić w pełni uzasadnionego gniewu. Chciałabym, żeby moja książka sprawiła nie tylko, że kobiety zaczną oswajać się ze swoim gniewem i częściej wyrażać go publicznie, ale również, że zmienią się reakcje otoczenia na ten gniew, że przetoczy się w tej sprawie debata. Zgadzam się z tym, co powiedziałaś wcześniej: co z tego, że będziemy w lepszej relacji ze swoją złością, skoro każdy jej wyraz spotka się z jakimś rodzajem dyscyplinowania, karania czy deprecjonowania nas?

Aborcja? Same to ogarniemy

Przytaczasz w książce badania przeprowadzone w 2018 roku na Uniwersytecie Stanu Arizona, z których wynikało, że „mężczyźni wyrażający gniew w miejscu pracy zyskują uznanie, podczas gdy kobiety je tracą”.

Do mojej poprzedniej książki Dziwki, zdziry, szmaty. Opowieści o slut-shamingu zrobiłam wywiad z polityczką Niną Gabryś, która potwierdzała obecność tych podwójnych standardów w świecie polityki. Gdy jakiś mężczyzna w przemówieniu wyrazi swój gniew i na przykład walnie pięścią w stół, to zyskuje podziw, a jego gest odbiera się jako przejaw silnego charakteru, pasji i zaangażowania w sprawę. Gdy to samo zrobi polityczka, dostaje łatkę przewrażliwionej i niedojrzałej amatorki, która tylko potwierdza tezę, że kobiety nie nadają się do polityki, bo nie są w stanie utrzymać emocji na wodzy.

Myślę więc, że oswajając się z własną złością i decydując na wyrażanie gniewu, musimy być przygotowane na to, że potencjalnie spotkamy się z wieloma negatywnymi reakcjami i konsekwencjami w często bardzo brutalnej postaci, jak utrata pracy czy publiczny lincz. Dlatego też nikogo nie przekonywałabym na siłę, by zawsze i wszędzie dawać upust swojemu gniewowi. Jednocześnie – im więcej aktów gniewu pojawi się w przestrzeni publicznej i medialnej, tym bardziej będzie zmieniać się ich postrzeganie. Oczywiście, że w pierwszym odruchu pojawia się panika moralna, ale później często dochodzimy do całkiem konstruktywnych dyskusji.

Tak samo było w 2020 roku, gdy krytykowano hasło „wypierdalać”.

Dla wielu osób do dziś pozostaje ono zbyt wulgarne i nie na miejscu, dlatego tytuł mojej książki też spotkał się z oburzeniem. Obok bardzo pozytywnych opinii osób, które przeczytały już książkę i utożsamiają się z wieloma opisanymi w niej doświadczeniami, czytam też hejterskie komentarze ludzi, którzy deklarują, że sam tytuł i temat oburza ich do tego stopnia, że w żadnym razie nie zamierzają czytać książki. Zapewne najchętniej spaliliby ją na stosie. A jednak przez te kilka lat, które minęły od protestów, zaszła pewna istotna zmiana, która idealnie odzwierciedla się w reakcjach na moją książkę – ewoluowały narracje medialne.

W 2020 roku pierwsze reakcje mediów na strajkową narrację były często negatywne i obarczone stereotypami, protestującym zarzucano zbytnie rozemocjonowanie, wulgarność czy niedojrzałość. Myślę, że gdybym kilka lat temu wydała książkę pod takim tytułem, szereg mediów uznałby go za zbyt radykalny i niepoprawny, a sam pojawiający się w książce temat aborcji za nazbyt kontrowersyjny, by o nim rozmawiać. Tymczasem obserwuję duże i bardzo pozytywne zainteresowanie książką ze strony mediów, choć oczywiście są tytuły, które wciąż boją się tematu aborcji. Mimo wszystko widzę, że akceptacja kobiecego gniewu wyraźnie wzrosła. Jesteśmy już społecznie w innym miejscu.

A może – skoro „wypierdalać” już tak nie oburza, to znaczy, że już się osłuchało i nie ma mocy rażenia, a przede wszystkim – skuteczności? Może gniew potrzebuje jakichś nowych dróg ujścia i wyrazu?

Mimo to, że akceptacja gniewu kobiet wzrosła, nie sądzę, że hasło „wypierdalać” się już zupełnie osłuchało i nikogo nie oburza. Widać to nie tylko na przykładzie hejterskich komentarzy do mojej książki, o których już wspomniałam, ale również w bardzo negatywnych reakcjach na wpis Anny Marii Żukowskiej skierowany do Szymona Hołowni („Wypierdalaj z tym spokojem”). Żukowska sięgnęła po hasło, z którym tysiące osób w Polsce wychodziło na ulicę, ale i tak dostała bardzo mocną krytykę i to nie tylko z prawej strony sceny politycznej.

Osobną kwestią jest poszukiwanie nowych dróg ujścia i wyrazu oraz zastanawianie się nad tym, jakie działania i sposoby opowiadania okażą się jak najbardziej skuteczne w danym momencie. Myślę, że osoby zajmujące się szeroko pojętym aktywizmem, zaangażowane w sprawy społeczne, nieustannie szukają nowych rozwiązań. W tytule mojej książki sięgam po hasło „Wyp***dalać!”, bo stanowi ono dla mnie symbol oporu tysięcy osób – nie tylko kobiet, ale również mężczyzn i osób niebinarnych – które zdecydowały się wyjść na ulicę w 2020 roku, mimo grożących za to konsekwencji, mierzenia się z brutalnością policji.

Grzeczne już byłyśmy. Teraz jesteśmy skuteczne (i ostro wkurwione)

Holenderska krytyczka kultury Mieke Bal podkreśla, że słowa zawierają w sobie miniaturowe teorie zabarwiające znaczenie, obrastają w nie z biegiem czasu. Idąc tym tropem, „wypierdalać” po demonstracjach z 2020 roku zawiera w sobie setki wspomnień i doświadczeń, jest naznaczone naszym krzykiem, barwami naszych głosów i przede wszystkim: słuszną złością. Gdy tylko zobaczymy czy usłyszymy gdzieś to hasło, od razu przenosi nas w czasie do tamtych emocji. Ale to nie oznacza, że mamy się zatrzymywać na tamtych doświadczeniach. Tytuł mojej książki nie znaczy, że posłużenie się tym hasłem będzie najlepszą, najskuteczniejszą odpowiedzią w szeregu sytuacji i różnych kontekstach.

Sam gniew może być napędem różnorodnych działań i manifestować się na niezliczone sposoby. Nie chciałabym nikomu sugerować, jak ma robić aktywizm, czy oceniać z jakiejś zafałszowanej, karmiącej ego pozycji wyższości, które działania w perspektywie okażą się skuteczne, a które nie. Uważam, że w aktywizmie jest przestrzeń na bardzo różne działania i różne sposoby ekspresji i że jedne nie są lepsze od drugich. Myślę, że siła tkwi w ich różnorodności i wzajemnym wspieraniu się.

A co do różnych sposobów wyrażania gniewu – myślę, że ciekawym przykładem z ostatnich miesięcy może być głośna kampania profrekwencyjna inicjatywy Wschód „Cicho już byłyśmy”. Mamy tutaj wyraźnie zasugerowany kotłujący się w bohaterkach gniew wywoływany przez przekazy na temat kobiet, którymi są otoczone i kształt rzeczywistości, w której funkcjonują. A jednak w żadnym miejscu nagrania nie pojawia się krzyk, choć dostajemy w pełni sugestywny przekaz, że czas głośno dopomnieć się o swoje prawa.

Wreszcie to, co najbardziej charakterystyczne w finale kampanii, to ukazanie grupy kobiet, które stoją razem i wykonują ten sam gest w akcie siostrzeństwa. Myślę, że to jest najważniejsza lekcja z ostatnich lat – jeśli chcemy być skuteczne, musimy przede wszystkim wykształcić silne więzi solidarności czy też siostrzeństwa właśnie, budować sojusze, słuchać się nawzajem i łączyć się w złości, to znaczy wspólnie przeciwstawiać zagłuszaniu i deprecjonowaniu słusznego gniewu na niesprawiedliwość i wspierać się w budowaniu poczucia sprawczości. A także: nie zniechęcać się, tylko trwać w determinacji, w czym może nam pomóc dowartościowanie wszystkiego tego, co udało się już osiągnąć. Czasem seria drobnych zwycięstw może wywołać o wiele głębsze zmiany niż jedno duże i z pozoru bardziej spektakularne.

**
Aleksandra Nowak – dziennikarka, pisarka, kulturoznawczyni, aktywistka. Autorka książki Wyp***dalać! Historia kobiecego gniewu (wyd. Znak) i współautorka książki Dziwki, zdziry, szmaty. Opowieści o slut-shamingu (wyd. Czarna Owca), napisanej wraz z Pauliną Klepacz i Kamilą Raczyńską-Chomyn. Współzałożycielka feministycznego magazynu „G’rls ROOM”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij