Hierarchiczność Kościoła katolickiego i rygorystyczna podległość księży władzy zwierzchniej wynikająca z prawa kanonicznego powodują, że zwierzchnik, stojący zresztą najczęściej poza jednostką (skądinąd wyposażoną w osobowość prawną), w obrębie której działał sprawca szkody, ma szczególne obowiązki nadzorcze i kontrolne – mówi prof. Ewa Łętowska. [Rozmowa jest fragmentem książki Artura Nowaka „Dzieci, które gorszą”].
Artur Nowak: Zacznę od pytania, które wydaje mi się dość istotne. W jednej ze spraw, w której pozwana jest diecezja solidarnie z duchownym, który dopuścił się molestowania nieletniego, przed rozprawą prowadząca sprawę sędzia przeprosiła księdza i stronę kościelną za wyznaczenie sprawy w dniu święta Matki Boskiej Gromnicznej. Co pani profesor na to? To powód do niepokoju czy jesteśmy przewrażliwieni?
Ewa Łętowska: Gdyby we wszystkich sądach, biorąc pod uwagę uwarunkowania subiektywne stron, stosowano ten poziom staranności mający za cel komfort uczestników procesu, tobym przyklasnęła. To, że sędziowie są uprzejmi, to też dobrze. Jeżeli jednak okazuje się, że uprzejmość jest okazywana w jakiś wyjątkowy sposób przedstawicielowi Kościoła dominującego, to widzę oczywiście w tym problem. Bo to jest naruszenie standardu równego traktowania stron, który jest zagwarantowany przez Konstytucję. Przy czym warto wyjaśnić, że nie można redukować równości wobec prawa, mając na uwadze jedynie to, co jest wyrażone w przepisie prawa. Równość wobec prawa to również równość traktowania stron uczestników procesu.
Żaliła mi się kiedyś osoba prawosławna, że chciała zmiany terminu z uwagi na jakieś święto kościelne. Potraktowano ją z dezynwolturą. Dziwiono się nawet, że o to prosi. W zestawieniu z podanym wyżej przypadkiem mamy tu przykład faworyzowania Kościoła dominującego.
Kolejne pytanie wiąże się z poprzednim. Co zrobić z zasadą świeckości państwa? Niby nie mamy prymatu żadnej religii, niemniej organy stosujące prawo pomijają tę zasadę. Organy stosujące prawo to przecież ludzie. Jest sporo precedensów. Zresztą Kościół rzymskokatolicki przy dość biernej postawie państwa jest bardzo ofensywny w ochronie swoich przywilejów. Czy coś trzeba zmienić w zakresie przepisów ustrojowych, ustaw, czy też to kwestia właściwego stosowania prawa?
W pewnym okresie byłam zwolenniczką formuły przyjaznego rozdziału państwa i Kościoła. Konstytucja z 1997 roku w miejsce wrogiej separacji tronu i ołtarza wprowadziła tę właśnie zasadę, zasadę przyjaznego rozdziału opartego na autonomii i współdziałaniu. Dobrze, że tak się stało. Myślę jednak, że separacja, do której tak naprawdę nie doszło, jest łatwiejsza w obsłudze niż obecna „przyjazna współpraca”. Negocjacje i współpraca są wartościami służącymi wspólnemu dobru, gdy są prowadzone przez rzetelnych partnerów, o równej sile i determinacji w obronie swego zdania. Tymczasem od lat obserwujemy dominację roszczeń światopoglądowych Kościoła i duże zdecydowanie w forsowaniu tych roszczeń. Widzimy to w wielu dziedzinach życia społecznego. Jest to powodowane zamysłem podporządkowania polskiego prawa wykładni zgodnej ze światopoglądem katolickim, i to w ortodoksyjnym wydaniu. Obszar tej ekspansji dotyczy kultury (mamy selekcję tego, co ma być pokazywane w kinach, teatrach i galeriach – nawet jeśli tych żądań hierarchia kościelna nie formułuje wprost, to je bardzo skutecznie promuje i popiera), w lecznictwie (tu mamy domaganie się supremacji prawa bożego jako obligatoryjnego dla lekarza i w konsekwencji sabotowanie prawa państwowego), edukacji (w zasadzie już od przedszkola wprowadzono „wolność od ideologii gender”, w szkole mamy symbole religijne i sprzeciw wobec postulowanej przez psychologów edukacji seksualnej, mieliśmy też w tej sferze spór o nauczanie religii, który doszedł do postulatu uczynienia z niej przedmiotu maturalnego), wreszcie na uniwersytetach ograniczono wolność organizacji spotkań i dyskusji na drażliwe tematy lub z udziałem niepożądanych prelegentów (weźmy na przykład sprawę etyka Petera Singera na UW).
czytaj także
Myślę dziś, że lepiej by nam służył jasny model separacyjny. Model oparty na zasadach równej współpracy nie zdaje egzaminu, bo tej współpracy po prostu nie ma.
Problemem jest to, że nasze widzenie prawa jako regulatora stosunków społecznych jest ułomne. Powiadamy, że jak jest w prawie „coś napisane”, to tak jest. Tymczasem prawo to struktura powinnościowa. Mówi, jak „ma być”, a nie „jak jest”. To my popełniamy błąd, biorąc postulat za rzeczywistość, i dziwimy się, dlaczego tak nie jest. Odpowiadam: w bardziej dojrzałych demokracjach skonstatowano, że nie wystarczy coś w prawie zapisać. Trzeba przeprowadzić dużą pracę implementacyjną, żeby to zadziałało. Jeśli chodzi in concreto o relację państwo – Kościół, to mamy do czynienia z rażącym zaniedbaniem. Nawet jeśli idzie o konkordat, to tam po prostu niektórych postanowień nie zrealizowano. Mamy do czynienia z taką oto – mówiąc modnie – narracją: pewne uniwersalistyczne żądania są zgłaszane w imię ochrony wolności sumienia jednostek, jednak interpretowanej nie w duchu „żyj i pozwól żyć innym”, ale „żyj tak, jak ja chcę”. Tym sposobem ochronna tarcza praw człowieka zostaje wykorzystana jako oręż w ręku Kościoła, który uważa się za wyłącznego depozytariusza wolności sumienia, ujmowanej w kategoriach podmiotowo rozumianych praw człowieka, i uznaje ją za uniwersalną wolność człowieka, niezależnie od jego światopoglądu. Ale to jest tylko jedna z twarzy Kościoła. Mamy też jego drugie oblicze, gdy mowa o podziale władzy, majątku, negocjacjach z państwem – tu Kościół działa jako instytucja. Inaczej, gdy zabiera głos w obronie wierzących czy religii. W tym przypadku przechodzi na grunt obrony praw człowieka jako reprezentant indywidualnych, podmiotowych wolności jednostek objętych wspólnotą religijną. I chętnie w kontaktach z państwem tak się właśnie pozycjonuje, by bronić własnego statusu i eksponować własną aksjologię jako jeśli nie jedynie słuszną, to przynajmniej większościową. Tymczasem preambuła konstytucyjna głosi, że naród polski to „wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i niepodzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł, równi w prawach i w powinnościach wobec dobra wspólnego – Polski”.
Ze strony Kościoła to pewna strategia. Została dość jasno sformułowana przez kardynała Alfreda Ottavianiego, ważnego stratega Kościoła z czasów II Soboru Watykańskiego. Mówi ona, że „tam, gdzie katolicy są w większości, tam powinni głosić ideę państwa wyznaniowego z obowiązkiem praktykowania przez ludzi wyłącznie religii katolickiej. Tam, gdzie są w mniejszości, powinni żądać dla siebie prawa do tolerancji i wolności kultu”. Tu jednak ważna uwaga. Kościołowi nie idzie o prawa człowieka rozumiane jako emanacja subiektywnej aksjologii każdego człowieka, ale „prawa człowieka”, których treści wypełnia jego rozumienie tych praw.
Podam inny przykład, w którym relacje państwo – Kościół się rozmywają. Otóż Kościół wykonuje wiele zadań publicznych, prowadzi działalność wychowawczą, oświatową. Konsekwentnie więc, jeśli państwo tę działalność finansuje, to państwo musi mieć nad tym pieczę, jakąś kontrolę. Nie może być tak, że jak państwo finansuje jakieś uczelnie, to kandydaci na studia mają spełniać cenzus wyznaniowy. Dałam temu wyraz w zdaniu odrębnym do wyroku Trybunału Konstytucyjnego z dnia 14 grudnia 2009 roku, sygn. akt K 55/07. Wyraziłam przekonanie, że poza sferą współdziałania dla dobra wspólnego, a co za tym idzie – poza konstytucyjną dopuszczalnością finansowania ze środków budżetowych działań edukacyjnych leży sytuacja, gdy szkoły wyższe prowadzone przez Kościoły podmiotowo ograniczają swoją ofertę edukacyjną, oficjalnie uzupełniającą ofertę państwową, za zgodą państwa i z jego finansowaniem – kryteriami konfesyjnymi (na przykład wymaganie wyznawania określonej religii, rekomendacji kapłana określonego Kościoła). Ponieważ oferta edukacyjna państwa nie może zawierać tego rodzaju niekonstytucyjnych ograniczeń, wprowadzenie ich w szkołach wyznaniowych powoduje, że takie studia nie mogą być uznane za równoległą ofertę edukacyjną. Co za tym idzie – nie mogą być objęte finansowaniem ze środków publicznych. Twierdzę, że każdy wniosek o finansowanie wyznaniowych szkół wyższych musi przewidywać i gwarantować dochowanie przez szkołę wyższą nie tylko warunków utrzymania powszechnej dostępności edukacji, lecz ponadto stwarzać możliwość kontrolowania przejrzystości przepływów finansowych i ich wykorzystania. Przecież finansowanie z budżetu wyższych szkół wyznaniowych wiąże się nieuchronnie z poddaniem tych szkół kontroli w zakresie wydatkowania uzyskanych środków w sposób zgodny z celem przyznania dofinansowania.
Ostatnio mamy na tapecie inną sprawę. Otóż 25 maja bieżącego roku weszło w życie unijne Rozporządzenie o ochronie danych osobowych (RODO). Gwarantuje ono szereg zabezpieczeń dla naszych danych, ułatwia usuwanie ich z baz. Jest jednak wyjątek od reguły: Kościoły i związki wyznaniowe, które przed 2016 rokiem posiadały własne procedury postępowania z danymi osobowymi, są spod RODO wyłączone, a będące w ich posiadaniu bazy podlegają ich wewnętrznym regulacjom. Jest to rozsądne rozwiązanie. U nas jednak nadużyto prawa. Skorzystano z wyjątku nie wobec sytuacji „w toku”, do czego się ów wyjątek odnosił, ale i ciał utworzonych na nowo, na potrzeby tego obowiązku. Jest to działanie ewidentnie niezgodne z prawem europejskim.
czytaj także
Nie jest tajemnicą, że ma pani dość jasny pogląd na sprawę odpowiedzialności Kościoła jako osoby prawnej za działania duchownych, którzy dopuścili się czynów pedofilskich. Mimo że ten pogląd koresponduje z ustawodawstwem w Europie Zachodniej oraz orzecznictwem w USA, polskie wytyczne obowiązujące w tej sprawie, które obwieścił Episkopat, zawierają w punkcie 11. regulację, zgodnie z którą odpowiedzialność cywilną z tego tytułu ponosi sprawca. Podobnie wypowiedział się na ten temat rzecznik Episkopatu Polski oraz kilku biskupów, a ostatnio prymas Polak. Nie słyszałem innego poglądu w Kościele. Co pani na to?
Problem polega na wykładni odpowiedzialności cywilnej osoby prawnej za delikty osób prawnych, które korzystają z usług tych osób. Pogląd Episkopatu w tej sprawie to jest echo starej doktryny, która zakładała, że osoba prawna nie jest wszak powołana do wyrządzania szkód, a zatem gdy któraś z osób działających w jej ramach (organ, funkcjonariusz, pracownik) wyrządziła komuś szkodę, to jest to sprawa bezpośredniego sprawcy. Prawo cywilne rozwiniętych demokratycznych krajów dawno ten pogląd zarzuciło. Nawet po wojnie w Anglii, gdzie tradycyjnie uznawano, że King do not wrong, teraz prawo działa inaczej. U nas, w Polsce, w zakresie odpowiedzialności osób prawnych, a także państwa, z tymi doktrynami zerwano z sześćdziesiąt lat temu. Na przykład uważano, że milicjant (to było za PRL!) jest zawsze na służbie, a zatem jeżeli przywłaszczył coś sobie przy przeszukaniu, to państwo za niego odpowiada. Stanowisko Kościoła, o którym mowa, kojarzy mi się na przykład z poglądami głoszonymi w NRD, gdzie twierdzono, że państwo nie jest powołane do tego, żeby czynić zło, więc nie odpowiada za działania swoich funkcjonariuszy. Podam inny przykład, który miał miejsce we Francji: kierowca zabrał na stopa pasażerkę, którą zgwałcił i zabił. I oczywiście absurdem jest pytanie, czy firma przewozowa, która zatrudniała tego zwyrodnialca, była powołana do tego typu czynów. Ale nie było wątpliwości, że odpowiada ze swego kierowcę. Sęk w tym, że tak po prostu nie można myśleć.
Pamiętajmy, że odpowiedzialność cywilna osoby prawnej za bezpośredniego sprawcę podlegała charakterystycznej ewolucji, prowadząc ku unitarnej koncepcji podstaw odpowiedzialności (osobie prawnej przypisuje się odpowiedzialność za czyn organu oraz każdego, kto działa w ramach jej struktury jako jej część). Ewolucja ta prowadzi do zatarcia różnic odpowiedzialności w sytuacji, gdy deliktu dopuścił się organ osoby prawnej, jej pracownik lub osoba w inny sposób włączona w jej strukturę na stałe. Ten model ma chronić pokrzywdzonego przed niewypłacalnością sprawcy. Dlatego stopniowo rozszerzano krąg osób, których działanie przypisuje się osobie prawnej. Mało tego: granica między działaniem „przy wykonywaniu” i „przy okazji” pełnienia zadań w ramach jednej struktury przechyla się raczej ku pierwszej z formuł, ułatwiającej sytuację poszkodowanego.
Szersze włączenie Kościoła w bezpośrednią działalność świadczącą usługi (oświatowe, zdrowotne, opiekuńcze) wiąże się ze zwiększonym ryzykiem szkód deliktowych związanych z niewłaściwym stosunkiem do podopiecznych. Chodzi między innym o wykorzystanie nieletnich. Podkreślić trzeba, że chodzi tu o sytuacje, gdy poszkodowany jest poddany władztwu zakładowemu (szkoła, szpital, zakład opiekuńczy) realizowanemu przez sprawcę szkody, dodatkowo korzystającego z autorytetu Kościoła. To mocne uzależnienie poszkodowanego, przy jednoczesnym hierarchicznym uzależnieniu sprawcy od władzy swego zwierzchnika diecezjalnego, wymaga dostrzeżenia i zaakceptowania (także przez sam Kościół) odpowiedzialności nie tylko samych sprawców szkód (księży), ale i ich zwierzchników; w tym ostatnim wypadku majątkową odpowiedzialność poniesie ta kościelna osoba prawna, w obrębie której ów zwierzchnik działa. Przedstawiona koncepcja zakłada model „księdza zawsze na służbie”, podobnie jak na przykład zawsze na służbie jest policjant. Ekskluzywna osobista odpowiedzialność bezpośredniego sprawcy szkody będzie wyjątkiem, na przykład gdy szkodę wyrządzono poza kręgiem osób wiedzących, kim jest sprawca deliktu, w warunkach nieświadomości poszkodowanego co do tego, z kim ma do czynienia (wyłączenie wsparcia budzącym zaufanie autorytetem wynikającym ze stanu duchownego).
I tu dochodzimy do kwestii utrudniającej sytuację pokrzywdzonych. Struktura osób prawnych Kościoła katolickiego jest rozbudowana, złożona i doprowadzona do jednostek niskiego szczebla. Technicznie należy dochodzić odpowiedzialności osoby prawnej, w ramach której sprawca działał lub której był przypisany. Będzie to zazwyczaj parafia lub inna niskiego szczebla struktura operacyjna.
Kościół jest jednak jednocześnie strukturą wysoce scentralizowaną, co wyraża się w szerokich kompetencjach biskupa diecezjalnego wobec księży inkardynowanych w jego diecezji. Charakterystyczne, że bez jego zgody na przykład parafia nie może zaciągnąć kredytu czy obciążyć majątku. Jest więc co najmniej nieostrożnością ze strony banków, że tego rodzaju zgody nie wymagają, gdy udzielają księżom kredytów. Tymczasem także tu, gdy księża zdefraudowali pieniądze (na przykład wpłacane przez wiernych, wydając je na swoje potrzeby), Kościół nie poczuwa się do odpowiedzialności. W praktyce w razie sporu prezentuje się stanowisko, że chodzi tu o osobiste działanie bezpośredniego sprawcy szkody.
Hierarchiczność Kościoła katolickiego i rygorystyczna podległość księży władzy zwierzchniej wynikająca z prawa kanonicznego powodują, że zwierzchnik, stojący zresztą najczęściej poza jednostką (skądinąd wyposażoną w osobowość prawną), w obrębie której działał sprawca szkody, ma szczególne obowiązki nadzorcze i kontrolne. Podporządkowanie księży rzutuje na obowiązki ich zwierzchnika diecezjalnego. Powinien on aktywnie oceniać kwalifikacje księży, którzy mają pracować z dziećmi i młodzieżą, a przede wszystkim reagować na doniesienia o nieprawidłowych zachowaniach wobec osób powierzonych ich pieczy (ministranci, uczniowie, chorzy, seminarzyści i tak dalej). Wyrządzenie szkody deliktowej przez osoby duchowne każdorazowo zatem aktualizuje pytanie, czy nie doszło tu do zaniedbania organów zwierzchnich w zakresie aktów staranności w wyborze personelu, reagowania na niepokojące sygnały, w sprawowaniu bieżącego nadzoru nad ryzykiem osobowym. Gdy do takich sytuacji dojdzie, odpowiedzialność będzie ponosiła za czyn własny osoba prawna (diecezja), w obrębie której ów zwierzchnik niestarannie działał.
czytaj także
Przedstawiciele Kościoła odwołują się do argumentów, że odpowiedzialność instytucji byłaby niesprawiedliwa, bo uderza w wiernych, gdyż to oni byliby płatnikami zadośćuczynień. Czy to ma jakieś znaczenie jurydyczne?
Jest takie powiedzenie: „Za głupstwa królów płacą narody”. Ten problem występuje w przypadku każdej osoby prawnej. Jeśli więc mamy do czynienia z odpowiedzialnością państwa za jakieś czyny, to siłą rzeczy w jakimś ostatecznym rozrachunku ona spada na obywateli, którzy płacą podatki. Taka jest natura odpowiedzialności osoby prawnej. Argument, że summa summarum odpowiadają za to wierni, jest więc kompletnie chybiony. Tak jest zawsze w wypadku każdej odpowiedzialności osoby prawnej.
Sporo kontrowersji budzi sprawa przedawnienia roszczeń cywilnoprawnych i karnych osób pokrzywdzonych przez księży. Statystyki mamy takie, że pokrzywdzeni są gotowi opowiedzieć o przestępstwach i deliktach z udziałem duchownych na ich szkodę dopiero po latach. Średnia wieku to czterdzieści lat. Jest to czas, kiedy przestępstwa ulegają przedawnieniu, podobnie jak roszczenia cywilne. Psychologowie, z którymi rozmawiałem, mówią, że pokrzywdzeni z uwagi na osobę sprawcy, silną klerykalizację, opór rodziny i otoczenia rzadko są na tyle dojrzali, by przed trzydziestym rokiem życiem to ujawnić. To samo usłyszałem od wielu pokrzywdzonych. Jest oczywiście możliwość powołania się na artykuł 5 kc. Czy nie uważa pani, że przydałaby się tu ingerencja ustawodawcy, który by wziął pod uwagę to, o czym mówią pokrzywdzeni i psychologowie?
Mapa pedofilii w Kościele może ochronić kolejne dziecko przed krzywdą
czytaj także
Nie powinno się tego rozwiązywać w drodze zmiany przepisów o przedawnieniu. Być może dobrą drogą byłaby jakaś regulacja specjalna. Nie jestem jednak zwolenniczką tworzenia regulacji dotyczących przedawnienia ad hoc, pod określone stany faktyczne. To psucie prawa ze względu na okoliczności pewnej specyficznej grupy deliktów sprzed lat. Dostrzegam jednak również ten problem. Myślę, że właściwym rozwiązaniem jest utworzenie specjalnego funduszu, który będzie obsługiwał osoby pokrzywdzone tego typu czynami, a których roszczenia uległy przedawnieniu. Roszczenia wobec Kościoła z tytułu czynów pedofilskich należą do tej samej kategorii roszczeń sprawiedliwości historycznej jak sprawy Indian czy australijskich autochtonów. Tu trzeba rozwiązań specjalnych, tak zresztą na świecie się to robi. No i nie należy wobec sytuacji jeszcze nieprzedawnionych na zasadach ogólnych stosować interpretacji, która takie roszczenia wyklucza lub utrudnia – czego niestety jesteśmy u nas świadkami.
**
Ewa Łętowska – profesor nauk prawnych. Od 1985 profesor w Instytucie Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk, członek rzeczywisty Polskiej Akademii Nauk, członek korespondent Polskiej Akademii Umiejętności, pierwszy Rzecznik Praw Obywatelskich w Polsce (1987–1992), sędzia Naczelnego Sądu Administracyjnego (1999–2002) i Trybunału Konstytucyjnego (2002–2011).
***
Rozmowa jest fragmentem książki Artura Nowaka „Dzieci, które gorszą”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2018.