Wartościowe i jakościowe dziennikarstwo musi kosztować. Ale niezależnie od tego, czy ludzie nie są na etacie, bo nie chcą, czy chcieliby, ale urodzili się pokolenie za późno, powinniśmy ucywilizować to, co jest teraz. Z Olgą Gitkiewicz, reporterką i jedną z założycielek komisji środowiskowej dziennikarzy przy Inicjatywie Pracowniczej, rozmawia Jan Smoleński.
Jan Smoleński: Jesteś jedną ze współzałożycielek komisji środowiskowej dziennikarzy przy Inicjatywie Pracowniczej, czyli właściwie związku zawodowego, zrzeszającego głównie dziennikarzy freelancerów, ale nie tylko. Po co? Przecież jest Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, przyznają np. Hienę Roku.
Olga Gitkiewicz: (śmiech) Nie mam poczucia, że SDP reprezentuje moje interesy.
Impulsem – najpierw do spotkania i rozmowy o problemach – był bardzo osobisty wpis Ewy Kalety na fejsbuku, w którym pisała o swoim wypaleniu i trudnościach związanych z pracą reporterki-freelancerki. Dzięki temu, że się zebraliśmy i porozmawialiśmy, zrozumieliśmy, że problem jest systemowy, a nie indywidualny. Na początku nie wiedzieliśmy, czy żeby coś zmienić, powinniśmy założyć związek zawodowy, stowarzyszenie, czy może pozostać grupą bliższych i dalszych znajomych. Uznaliśmy jednak, że skoro chcemy funkcjonować jako grupa zawodowa, skoro chcemy, by umowy o dzieło nie sytuowały nas automatycznie na pozycji tych, którzy muszą prosić, żeby ktoś od nas kupił tekst, właściwą drogą będzie związek zawodowy. Duże związki by się nami nie zainteresowały, a Inicjatywa Pracownicza daje możliwość zakładania komisji środowiskowych, poza tym solidarność pracownicza jest dla niej istotną wartością.
czytaj także
Kto jest wśród pierwszych członków i członkiń związku?
Jest nas ponad 60 osób. Są wśród nas ludzie, którzy mają na swoim koncie nagrody dziennikarskie lub nominacje, ale są też tacy, którzy dopiero zaczynają. Kolega, który opublikował dopiero jeden tekst, powiedział, że bardzo pomogło mu to, że otwarcie się dzielimy swoimi doświadczeniami.
A jakie cele sobie stawiacie?
W pierwszej kolejności chcemy wypracować kodeks dobrych praktyk. Potem chcielibyśmy je przedyskutować z redaktorami i wydawcami, bo może z ich perspektywy nasze problemy mają inne źródła, niż nam się wydaje.
Mam wrażenie, że w społeczeństwie wciąż pokutuje wyobrażenie o dziennikarzu czy dziennikarce jako o osobie, której powodzi się całkiem nieźle – stabilna, prestiżowa praca, nie najgorsza podstawa plus wierszówki. Tymczasem to wszystko zmieniło się w wyniku kryzysu 2008 roku i pojawienia się mediów internetowych, czyli w zasadzie darmowego dostępu do treści, których wyprodukowanie jednak kosztuje.
Tak, to zdecydowanie mit, że siedzimy w redakcji, piszemy tekst przez kilka miesięcy i generalnie jest super. Etaty się skończyły, stawki spadły. A zgodnie z definicją kodeksu pracy praca freelancerów i freelancerek nie jest stosunkiem pracy.
czytaj także
Rozumiem, że brak etatu to brak składek emerytalnych i zdrowotnych, ale nie można zakładać firm? Wiesz, #zauszfirme!
Zakładanie firmy powinno być dla osób, które chcą być przedsiębiorcami – mają ofertę i konkurują nią na rynku. Przestańmy idealizować samozatrudnienie, to nie jest odpowiedź na wszystkie problemy rynku pracy. Ty piszesz. Masz firmę?
Nie. Ale składki można opłacać samemu – teoretycznie.
Ty opłacasz sam?
Nie. Mam umowę zlecenie, trochę z wyboru, bo przez doktorat nie mogę sobie pozwolić na pisanie full time. Ale wcześniej przeżyłem kilka miesięcy bez ubezpieczenia zdrowotnego, bo raczej nie związałbym końca z końcem, opłacając składkę. To nie było dobre pół roku.
Mnie w tym miesiącu spóźniły się trzy przelewy, a do opłacania składek samemu potrzebna jest płynność finansowa. Czasami publikacja tekstu z różnych powodów się spóźnia. A wraz z tym i wypłata. Czasami jest też tak, że w miesiącu publikuje się jeden tekst i dostaje za niego 1600 złotych, co nie jest złą stawką. Składki zusowskie to minimum 400 złotych, i to jest tylko zdrowotna. Słabi z matematyki mogą wziąć do ręki kalkulator i policzyć, ile zostaje na życie. Poczuciem spełnienia misji dziennikarskiej czynszu się nie opłaci. Nie mówiąc o wykarmieniu dzieci – ja mam dwójkę.
W dodatku często w ogóle nie jest jasne, ile dostaniemy za tekst. Nie wiemy, czy koszty podróży się zwrócą lub czy pokryje je redakcja – to istotne, ja czasami piszę teksty, które wymagają pojechania do kilku miejsc w Polsce. Do tego dochodzą kwerendy biblioteczne, badania archiwalne. To ciągła niepewność i w zasadzie przerzucanie ryzyka na dziennikarzy.
Kostera: „Załóż firmę”, mówi system. To je zakładam. Zupełnie inne
czytaj także
Ja o stawki nie pytałem, bardziej zależało mi na tym, żeby redaktor zaakceptował pomysł. Bałem się, że pytanie wprost zniechęci redakcję.
Ten strach jest bardzo częsty, zwłaszcza na początku, choć nie tylko. Ja sama na początku nawet nie próbowałam pytać o zwrot kosztów, bo ktoś mi powiedział, że nikt ich nie zwraca, choć okazało się to nieprawdą. Skąd bierze się ten strach? Pewnie z polskiej szkoły zarządzania – „ciesz się, że masz pracę, bo na twoje miejsce jest kolejka chętnych” – i bajek o roszczeniowcach. Relacja między pracodawcą a pracownikiem zawsze jest nierówna – na korzyść tego pierwszego, dwie równe strony umawiające się na coś to neoliberalny mit. A my – podkreślę raz jeszcze – z punktu widzenia prawa nawet nie jesteśmy pracownikami.
czytaj także
Czasami teksty są zamawiane i nigdy nie trafiają do publikacji. Sam miałem kilka takich sytuacji. Pieniędzy nigdy nie zobaczyłem.
Takie sytuacje się zdarzają. Oczywiście zdarzają się też słabe teksty. Ale to, czego oczekujemy, to jasne zasady współpracy. Zdarzają się też sytuacje niezależne od dziennikarzy czy dziennikarek: tekst został napisany, przyjęty, dobrze oceniony, ale z różnych powodów nie został opublikowany, bo były ważniejsze rzeczy, a potem się zdezaktualizował albo podobny tekst ukazał się w innym tytule. Chcielibyśmy porozmawiać z wydawcami, co robić w takiej sytuacji, bo to nie jest fair, że ciężar finansowy, ryzyko i odpowiedzialność ponosi jedynie dziennikarka. Oczywiście z naszego punktu widzenia idealnie by było, gdyby redakcja tak czy inaczej płaciła za taki tekst. Ale chcemy porozmawiać z wydawcami i redaktorami o możliwych rozwiązaniach.
Wspomniałaś, że dziennikarze, którzy siedzą w redakcji i stamtąd piszą, to już przeszłość.
To nie jest fair, że ciężar finansowy, ryzyko i odpowiedzialność ponosi jedynie dziennikarka.
To oznacza brak wsparcia, jakim mogły się cieszyć osoby na etatach. Freelancer / freelancerka najczęściej musi sama sobie wymyślić temat. Potem sama się mierzy z jego realizacją – z tym, że ludzie nie chcą rozmawiać albo że nie może wykombinować, jak pociągnąć tekst dalej. My nie możemy przegadać tematu na kolegium. Oczywiście freelancer może napisać do redaktora z prośbą o radę, powiedzieć, że utknął, ale tylko jeśli wypracuje sobie odpowiednie relacje. A to nie przychodzi od razu, jeśli w ogóle przychodzi.
Czasami mam też wrażenie, że ludzie romantyzują pracę freelancerów – że niby siedzimy nad laptopami w kawiarniach.
Trzeba zapłacić za kawę, a 10 złotych może być wydatkiem dla początkującego dziennikarza.
No i obsługa ma pretensje, że ktoś siedzi cały dzień nad jedną kawą i zajmuje miejsce. A gdzieś przecież człowiek musi pracować. Mało kogo stać na wynajęcie kąta do pracy czy współdzielonego biura. Kiedy jesteś na freelansie, pracujesz, gdzie się da. Często fizycznie nie masz miejsca pracy, nie masz tego komfortu, że wychodzisz z domu na osiem godzin, żeby po prostu pracować. A w domu są dzieci, partner, rodzina, współlokatorzy. W domu masz pranie do wstawienia i naczynia do umycia, klocki na biurku. Trudno tam o samodyscyplinę, trudno powiedzieć dziecku, że teraz pracujesz, kiedy ono chce się bawić. Zresztą uważam, że dom to jest dom. Miejsce służące raczej temu, co się ma dziać po pracy, odpoczynkowi.
Ale dziennikarstwo to nie tylko pisanie. To też ciężka fizyczna praca. Czasami mokniemy godzinami w deszczu, czasami marzniemy, czasami jesteśmy wykończeni kolejnym dniem w podróży i kolejną nieprzespaną nocą. To też ciągła presja deadline’ów – jak nie napiszesz na czas, to nie dostaniesz kasy. Pisanie to tylko jeden z wielu elementów i nie zawsze najtrudniejszy.
Brak oparcia w redakcji oznacza również, że sami zostajemy z presją i odpowiedzialnością.
O czym dokładnie mówisz?
Pisanie to duża odpowiedzialność cywilna. Jako jednoosobowi producenci tekstów często się zastanawiamy, czy redakcja by się za nami ujęła, gdyby trafił się jakiś pozew. Ja sama nie raz się zastanawiałam, czy mogę sobie pozwolić na napisanie o czymś. Redaktorzy zapewniają, że tak, ale dopóki nie masz umowy, to nigdy nie wiesz.
To my też świecimy oczami przed naszymi rozmówcami, jeśli redakcja bez naszej wiedzy coś zmieni w tekście lub da tytuł obrażający naszych bohaterów.
Wierzę w empatyczną Hiszpanię [rozmowa z Aleksandrą Lipczak]
czytaj także
Marzy wam się powrót do czasów sprzed 2008 roku? Ten mit, który wcześniej opisałem, dotyczył po prawdzie tylko dziennikarskiej elity – reszta nie miała tak różowo.
Ale były etaty, to istotna różnica. Etat to relacja, która daje spokój i jest jawna, bo masz umowę o pracę, w której wszystko jest określone, okres wypowiedzenia, urlop. My często nie podpisujemy żadnych umów, czasami umową jest mail od redaktora lub rozmowa telefoniczna. Konkretne stawki poznajemy niekiedy dopiero, kiedy przychodzi przelew.
Ale to nie jest tak, że patrzę w przeszłość z sentymentem. Niektórzy z nas faktycznie mają same umowy o dzieła. Inni mają zlecenia – już oskładkowane – lub umowy ramowe. Jeszcze inni mają cząstkę etatu w jakiejś niedziennikarskiej branży i piszą, kiedy mogą sobie na to pozwolić. O tych mawia się, że piszą hobbystycznie. Ja jestem freelancerką z wyboru. Wiele z nas nie tęskni za etatami.
Choć za stawkami pewnie tak. Mediana zarobków dziennikarzy to w Polsce około 3,5 tys. brutto…
…a dominanta wśród freelancerów – to obejmuje również fotografów – to dwa. Tak, stawki mogłyby być wyższe.
Reportaż nie może być tylko osobistą terapią [rozmowa z Anną Pamułą]
czytaj także
Nie możecie pisać więcej? A może problemem jest początek ścieżki zawodowej – wiadomo, że wtedy zarabia się mniej.
Oczywiście, osoby dłużej współpracujące z jakimiś tytułami mogą sobie wyrobić pozycję, dzięki której dostają więcej zleceń lub ich teksty są wyceniane wyżej – choć przecież spadek stawek na przestrzeni ostatnich lat nie omija doświadczonych dziennikarzy.
Ale trzeba pamiętać, że pisanie tekstu to nie produkcja przemysłowa. Nie zwiększymy produktywności dzięki nowemu laptopowi. Niezależnie od tego, ile dostajemy zleceń, możemy napisać ograniczoną liczbę tekstów w miesiącu. Tekst, zwłaszcza reportaż, wymaga pracy. Sama miałam takie sytuacje: redaktorom moje propozycje się podobały, ja uważałam, że pomysły są dobre, ale nie wyrobiłam się z żadnym tekstem, bo po prostu nie dałam rady.
Jeśli chodzi o wysokość stawek, ze strony wydawców spodziewam się typowego argumentu: tytuł jakoś musi się utrzymać. Jeśli będzie płacić za dużo, to upadnie.
A jak będzie płacić za mało, to nie będzie miał dobrych tekstów, tylko napisane byle jak. Wtedy ludzie przestaną czytać tę gazetę, bo szukają tekstów dobrej jakości.
Ale czy ludzie są gotowi płacić za te jakościowe treści? Czy jest na nie rynek?
Wiem, że dużo się mówi o kryzysie prasy drukowanej, tytuły znikają z rynku, i to nie jest wyłącznie polska specyfika. Ale też pojawiają się nowe, w Polsce choćby magazyn „Pismo” – jest tam miejsce na długie, pogłębione teksty. „Pismo” nie stawia na aktualność, raczej na uniwersalność i to jest jakiś kierunek – gazety już nie są dostarczycielami najświeższych informacji, niusów, te funkcje przejął internet. Poza tym coraz więcej portali internetowych szuka wartościowych treści, wiele portali ma swoje odsłony weekendowe, w których jest miejsce na dłuższe teksty. Moim zdaniem to pokazuje, że ludzie chcą czytać.
czytaj także
Nie da się jednak ukryć, że stawki spadły również dlatego, że spadły przychody z reklam.
Spadły, podobnie jak przychody z prenumerat. Redakcje szukają oszczędności, tną koszty nie tylko tekstów, ale i zdjęć, korekty… I szukają dodatkowych źródeł finansowania. Niektóre wydawnictwa kupują tekst „na zawsze”, trzeba się zrzec praw majątkowych do niego. Za taki tekst dostaje się jednorazowe honorarium. A on się ukazuje w jednym tytule, za jakiś czas w opracowaniu zbiorowym, potem w zbiorze książkowym, e-booku, fragmenty gdzieś tam, tekst ma długie życie. Wydawnictwo zarabia na nim wielokrotnie, autor już nie. Autor w chwili sprzedaży praw nie wie, ile razy taki tekst będzie wykorzystywany, więc nie ma szansy go odpowiednio wycenić, negocjować stawki. Zdarza się i tak, że ktoś np. pisze książkę i chce wykorzystać swój własny tekst, do którego prawa przekazał wydawnictwu – musi go odkupić.
Wydawnictwa jakoś starają się sobie radzić, zarabiać na treściach jak najwięcej, ale stawki twórców tych treści spadają. Choć trzeba przyznać, że nie wszędzie. Słyszałam, że „Tygodnik Powszechny” podnosi stawki wraz ze wzrostem sprzedaży. Bo to jest akurat przykład pisma, które notuje wzrost sprzedaży.
Wydawcą „Tygodnika” jest fundacja. Inne tytuły są wydawane na przykład przez spółki akcyjne – w nich liczy się rentowność i premie dla prezesów, bo to w ten sposób pokazuje się udziałowcom dobrą kondycję firmy, a nie podnoszeniem stawek freelancerom.
Wartościowe i jakościowe dziennikarstwo musi kosztować. Ale niezależnie od tego, czy ludzie nie są na etacie, bo nie chcą, czy chcieliby, ale urodzili się pokolenie za późno, to powinniśmy ucywilizować to, co jest teraz.
Cztery pytania, których „Wysokie Obcasy” nie zadały Dominice Kulczyk
czytaj także
Czyli co konkretnie należałoby zrobić? Ja widzę trzy problemy: niepewność finansową, nierówną relację z redakcją i brak składek. Ale nie możecie wynegocjować układów zbiorowych regulujących sytuację w zakładzie pracy, bo nie macie jednego zakładu.
Jak wspomniałam, zamierzamy opracować kodeks dobrych praktyk. Myślimy o prostych rozwiązaniach: żeby było wiadomo, ile się zarobi za tekst; żeby jasno ustalić kwestię kosztów: kto płaci za przejazdy, za noclegi, za jedzenie – wydawca czy dziennikarz; żeby płacić za tekst w momencie przyjęcia, a nie dopiero po publikacji – jeśli nie pełną sumę, to przynajmniej zaliczkę. W jednym z tytułów, z którym współpracowałam, rozwiązano to tak, że tekst, który wymagał podróży, był lepiej wyceniany, albo dziennikarz mógł przynieść bilety w celu zwrotu kosztów.
Legendy – być może prawdziwe – mówią o pewnej redakcji, która zamawia wiele tekstów nawet od swoich etatowych dziennikarzy, ale publikuje jedynie kilka i tylko za te opublikowane płaci.
A przecież gazeta nie zmienia się co tydzień czy co miesiąc, ma w miarę stałą makietę. Czyli wiadomo, ile tekstów może się w niej zmieścić. Gdyby wydawcy płacili za zamówione teksty, to można byłoby uniknąć gromadzenia i przetrzymywania tekstów. Spodziewam się oczywiście głosów, że w takiej sytuacji wydawcy przestaną od nas kupować teksty…
Przestaną kupować? Może wreszcie zaczną kupować, zamiast zamawiać i nie płacić?
No właśnie. My nie mówimy o niczym nadzwyczajnym. Nie domagamy się samochodu z kierowcą. Chcemy jasności dotyczącej stawek, reguł zwrotu kosztów, terminów płatności za teksty. Chcemy je wypracować we współpracy z wydawcami. Zdajemy sobie sprawę, że taki kodeks dobrych praktyk byłby dobrowolny, ale gdyby wydawcy na niego przystali, to mielibyśmy podstawę do negocjacji. Moglibyśmy też zachęcać do tych praktyk, tak jak robi to Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury, które przyznaje nagrodę Lew Hieronima. Członkowie stowarzyszenia anonimowo oceniają, jak wydawnictwa współpracują z tłumaczami. Lew nagradza dobre praktyki.
A co ze składkami?
To jest bardzo skomplikowane i jeszcze nie mamy pomysłu, jak to rozwiązać. System nas nie widzi. Przyglądamy się z uwagą ogólnopolskiej konferencji kultury i pracom nad statusem twórcy. Być może dzięki temu ta kwestia zostanie rozwiązania, wstępnie była mowa o preferencyjnych składkach, choć na razie nie ma żadnego wypracowanego kierunku zmian.
Wielu osobom Inicjatywa Pracownicza kojarzy się pewnie z pikietami pod czerwono-czarnymi flagami. Myślicie też o takich ulicznych sposobach walki o własne interesy?
Najpierw chcemy porozmawiać. Moim zdaniem nasze warunki pracy nie wynikają ze złej woli wydawców. Osoby po drugiej stronie często nie wiedzą tak naprawdę, jaka jest nasza sytuacja. Pierwszym krokiem jest więc uświadomienie im, jak to wygląda i na czym nam zależy. Ale ja akurat uważam, że pikiety, strajki i bojkoty konsumenckie mają sens.
***
Olga Gitkiewicz (1977) – dziennikarka, redaktorka, freelancerka. Absolwentka wrocławskiej socjologii i Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje z tygodnikiem „Polityka” i portalem gazeta.pl, na łamach których publikuje reportaże i teksty historyczne. W zeszłym roku ukazała się jej książka Nie hańbi, poświęcona pracy w Polsce. Podczas jej pisania rzuciła pracę w korporacji i przeprowadziła się z Wrocławia do Żyrardowa.