Czytaj dalej

Volvo pod Grunwaldem

Gdy się kiedyś upomniałem, bo mi chcieli dać mniej, dwa tysiące, to szef na to: ty nie wiesz, co się dzieje na świecie, co się w Polsce dzieje? Powinieneś nas po rękach całować, że masz u nas pracę, a ty chcesz więcej? Fragment książki Olgi Gitkiewicz „Nie hańbi”.

Hubert J., 37 lat
Wykształcenie: średnie
Dodatkowe umiejętności: prawo jazdy kat. B, prawo jazdy kat. C+E

Pierwsza praca taka w zawodzie, z umową, to kierowca w pizzerii. W 2006 roku, na początku kwietnia, zacząłem.

Myślałem, że zawożę, wracam, czekam na zamówienie, jadę. A ja wszystko robiłem. Trzeba było gary umyć, ser przemielić, a gdy zobaczyli, że silny jestem, to ciasto gniotłem ręcznie. Codziennie dwa ciasta po trzynaście kilo mąki, największe było z osiemnastu. Takiego ciągłego ugniatania rękoma to dobra godzina była.

Na godzinę płacili cztery złote. To grosze, niby pół etatu, a we wszystkie dni człowiek pracował, od dwunastej do dwudziestej drugiej, dziesięć godzin, w niedziele od czternastej. Miesięcznie zarabiałem dziewięćset do tysiąca złotych. Wtedy pracy nie było, ale już miałem dosyć, bo siedziałem w tej pizzerii świątek – piątek non stop, człowiek nie miał wolnego. Jak wypadało mi wesele w rodzinie, to była straszna krzywda, że chciałem iść, nie chcieli mnie na weekend puścić, bo to największy ruch.

Poszedłem stamtąd, bo mi kolega załatwił coś innego.

*
Firma się nazywała Dolores. Rozwoziłem towar, mrożonki, lody. I robiło się, dopóki się nie rozwiozło wszystkiego.

A to było najniższe wynagrodzenie, niezależnie od tego, ile rozwieziesz czy ile punktów zrobisz. Mieliśmy w granicach koło półtora tysiąca punktów. Pierwsza wypłata, jaką wziąłem, to było osiemset złotych. Musiałem się przemóc, że może będzie lepiej, tak obiecywali.

No nie było lepiej, ale co? Człowiek jak już czegoś się podjął, to nie był takim miękkim, że ciężko i nie daje rady.

Fejfer: Wolny rynek wyżyma pracownika jak mokrą szmatę

Z czasem lepiej poznałem wszystkie trasy, punkty, asortyment dobrze znałem, lepiej mi szło, do piętnastej spokojnie się wyrabiałem.

Pierwsza wypłata, jaką wziąłem, to było osiemset złotych. Musiałem się przemóc, że może będzie lepiej, tak obiecywali. No nie było lepiej, ale co?

Pieniądze były częściowo na przelew, a częściowo miałem dużo przy sobie. Tak szczerze, to jeździłem po takiej Pradze, Szmulkach, i miałem w saszetce po kilkanaście tysięcy, bo w sklepach mi dawali, co nie było prawnie, bo powyżej czterech czy sześciu tysięcy to już musi się tym ochrona zajmować.

Pojechałem na Targową, otwieram kabinę, a z drugiej strony otwiera mi gościu luk i sobie bierze towar, bo on nie był zabezpieczony. I musiałem się z nim ganiać. Bo jeżeli mi ukradł karton cartedora czy magnuma, to on jest wart sto – sto pięćdziesiąt złotych. I nikogo nie obchodzi, że ktoś ukradł. Tobie stan ze zbiorówki musi się zgadzać z tym, co jest na samochodzie.

*
Niewdzięczna też praca, niesprawiedliwa, w ogóle nie była przemyślana. Powinien być odpowiedni logistyk, opracować trasy, od jakiego punktu ma człowiek jechać do jakiego. Ja miałem dzień w dzień po dwadzieścia parę punktów, a na początku Warszawę średnio znałem.

Miejscowi pracownicy nie byli tacy przykładni. Dostawali jedenaście punktów, piętnaście. I mieli towaru za siedem tysięcy. I to samo wynagrodzenie, gdy ja miałem ponad dwadzieścia punktów i towaru za szesnaście, osiemnaście i więcej tysięcy. I co do wypłaty, to już mnie trochę ruszyło, bo mówię: jedna wypłata, druga, trzecia, no zaraz. Oni powinni mi w jakiś sposób wynagrodzić, bo i tego towaru, i pracy miałem więcej. No to przyszedł prezes i powiedział: pozwól, że uścisnę twoją dłoń.

Wtedy się postawiłem. Wywiozłem dwadzieścia punktów i towaru za dziesięć tysięcy, o godzinie piętnastej resztę towaru przywiozłem. Oni, że o co chodzi. A ja: ile pan Kowalski i Iksigrek rozwieźli dzisiaj? No za siedem tysięcy. A ja za dziesięć, tyle a tyle punktów, wynagrodzenie mam takie samo, chcę tak samo pracować. To jeden miesiąc mogłeś wywozić, drugi miesiąc mogłeś, a teraz nie? To ci się nie chce. To w chuja sobie lecisz.

I już z automatu, po tej pokazówce, byłem najgorszy. Łącznie przepracowałem trzy lata, ale wyrobiłem sobie papiery na ciężki sprzęt, kategorię C, czyli na ciężarowe, plus E, bardzo z siebie byłem zadowolony, bo mi to dobrze poszło, i te psychotesty, i jazda. Instruktor mi podał rękę, że dobry jestem kierowca, a nie wierzyłem w siebie, że dam radę.

Dostałem propozycję, czybym nie chciał jeździć na ciężarówkach.

Trochę się obawiałem, bo miałem jeździć całym składem, a to duży samochód; żeby cofnąć z dyszlem, to trzeba mieć umiejętności, cały zestaw ma około dwudziestu metrów, to jest masa. Ale po co zrobiłem to prawo jazdy? Przełamałem się i poszedłem do tej pracy.

Odpady komunalne woziłem. Dafem jeździłem, ciężko mi się było przyzwyczaić do skrzyni biegów, bo to połówki, dolna, górna skrzynia, kilkanaście razem ze wstecznymi. Ale nawet mi się podobała ta praca, swoje miałem zrobić i tyle.

Tylko że decyzje były podejmowane z godziny na godzinę. Przychodziłem do pracy i oni mi dopiero mówili: dzisiaj jedziesz na Kluczbork, na Wieluń. Nie mogłem sobie zaplanować niczego. Bo nie wiedziałem, czy wrócę do domu na czternastą, czy w nocy.

„Wszystko jest dostępne. Tylko weź się do roboty!”

Ale nie było źle. Najbardziej nie lubiłem jeździć na takie wysypisko za Wieluniem. Tam się własne klucze miało, wjeżdżało się w las ze trzy kilometry, ciemno, a zero oświetlenia, zero iskierki, tylko tyle, co swoimi światłami świeciłeś.

Człowiek się niczego nie boi, no bo jest facetem i nie jest miękki. Ale jak wychodziłem tam za każdym razem, to dreszcze na plecach miałem i oglądałem się za siebie.

Szok. Las, ciemno, światła samochodu jak zgasiłeś na chwilę, to tych oczy tam było pełno, takie szczury po trzy–cztery kilo, żmije, lisy, nie wiem, wilki, robactwa miliardy.

Te kontenery były plandeką nakrywane, tę plandekę trzeba było odpiąć, zwinąć, żeby burty otworzyć i te śmieci wszystkie wysunąć. I jeden mój kolega spadł. Na dyszel przyczepy. To mówi, że tak darł się z bólu, że te wszystkie wilki, ta szarańcza jakaś, spieprzały jak dzikie. Ale jakby mu się coś stało typu, że by się połamał, to żadnego ratunku. Głusza. Nic. Dopiero później tam zamontowali lampy, ale nie wtedy, gdy my walczyliśmy o to, gdy zgłaszaliśmy. Tylko kiedyś któryś z nas miał wolne i szef musiał pojechać. Od razu ruszył, żeby te lampy były.

Prawie dwa lata tam pracowałem. Umowę mi rozwiązali, kończyła się i nie przedłużyli.

Świat pracy jest na kolanach [rozmowa z Agatą Nosal-Ikonowicz i Piotrem Szumlewiczem]

*
Do następnej pracy poszedłem. Na autostrady. Piach woziłem z kopalni.

Człowiek pojechał do tej roboty, wywiózł dwie ciężarówki, a miał wpisane siedem. Bo dostawał na piwo ten, co kwity wypisywał, dawał mi moje egzemplarze, a my jechaliśmy sobie na taki zjazd, odczekaliśmy półtorej godziny, bo tyle gdzieś trwało jedno kółko. Miałem ten piach, to nie jechałem już na kopalnię, dwadzieścia czy ileś kilometrów, tylko wyjeżdżałem, czekałem, robiłem kilometr, dwa i wracałem na wagę. Oni myśleli, że znowu z kopalni przyjechałem. Ale mogliby się kapnąć, że jest ta sama waga co poprzednio. No to brałem szpadel czy kolega brał, przesypał do innego wozu. Jak przełożył, to już miał ktoś trochę mniej, a ktoś trochę więcej, już waga się nie pokrywała. I znowu robiliśmy kółeczko.

Brakujące kwity dawała kopalnia. Bo oni też byli zadowoleni. Każdy był zadowolony. Bo jak piach nie był z kopalni wywożony, to w kopalni byli zadowoleni. Szef był zadowolony, bo paliwo miał zaoszczędzone i samochód mu się w kółko nie tłukł. Kierowca był zadowolony, bo nie jeździł w tę i z powrotem przez całą noc, tylko raz, dwa, trzy, a resztę sobie spał czy gadał z innymi.

No, brałem w tym udział. Korzyści z tego nie miałem, tyle że się może człowiek tak nie najeździł. Mnie w to wszystko wdrożyli ci, co już tam pracowali. Tak robili wszyscy. Tych samochodów tam się kręciło tysiące, nikt nie był w stanie tego wyłapać.

Pracowałem tam chyba ze trzy miesiące, niecałe. Potem aż mnie od tego mdliło.

Nie wypruwaj sobie żył w pracy – i tak nic z tego nie będzie

*
Później woziłem kruszywo. U innego przewoźnika. Też na autostradę, tylko inne odcinki, już wszystko było legalnie i elegancko. Wtedy przez miesiąc to miałem tak, jakbym miał ze dwie, trzy wypłaty. Największą wypłatę dostałem chyba koło siedmiu tysięcy. Tylko że to świątek – piątek, no ciężko zapracowałem.

*
A następna praca…, o Boże kochany, to była w ubojni. Woziłem żywe zwierzęta, duże świnie, knury i maciory. To chyba dnia braknie, żebym opowiedział.

Pojechałem do pracy w charakterze kierowcy. Z ogłoszenia.

Wtedy jakoś dłużej byłem bez zarobku, akurat ciężko było. A dziecko mi się urodziło, okazje pojawiały się tylko takie, żeby za granicę gdzieś jeździć, ale ja nie chciałem. Szkoda mi było cały tydzień dziecka nie widzieć. Gdy jechałem gdzieś, to zaraz chciałem wracać.

Zależało mi na tej robocie, bo w miarę blisko, dobry dojazd, praca na miejscu, mówili tylko, że czasem na dwa dni trzeba jechać na Niemcy.

Ale do brzegu.

Zacząłem w styczniu. Trzeba było wjechać w taką rampę, bo gdy wyganiano te świnie z obór, to musiały na podest przejść, korytarzem przez kojce i na przyczepę, do boksu, i wtedy je zamykano. Trzy piętra były tych boksów. Zawsze samochód był przeładowany, tylko że to bardzo dobry samochód, mi się podobało nim jeździć, volvo sześćset koni, na full wypasie, szerokie koła. Jak się nim ruszyło, to niejedna osobówka nie miała szans. No, ten samochód to była piękna sprawa.

Gorsze było ładowanie tych świń. My je nazywaliśmy dinozaury.

Gdy po pierwszej nocy wróciłem i opowiedziałem wszystko, to teściu powiedział: nie idź do tej roboty, poczekamy, może zima minie, może coś będzie. A ja mówię: no gdzie, tu dziecko, żona nie pracuje… Może mogłem iść na zasiłek, no ale jakoś głupio, myślałem, może się polepszy, może to raz tak było, może się przyzwyczaję, w końcu na wsi kiedyś mieszkałem.

Ale nie mogłem tego zrozumieć. Tego mojego pomocnika, co jeździł ze mną, on był ode mnie dziesięć lat starszy. Nazwałem go sadysta.

Knury ważyły i po dwieście pięćdziesiąt, i po trzysta, czterysta kilo, i więcej nawet. Na wysokość to sięgały do pasa i wyżej. A kły po kilkanaście centymetrów.

Pierwszy dzień. Jedziemy, przyczepa podczepiona. Na Gniezno. Dają mi taki uniform, ten pomocnik mówi: ubierz się, bo się upierdzielisz. Ja se myślę: za kierownicą? Do obory musisz wejść, mówi. Ja? W życiu.

Patrzę, on się ubiera, no jak potrzebuje pomocy, to dobra, też się ubiorę, ale pytam, co mam robić. W czym pomagać, naganiać je? A on: dobra, dawaj, musimy tu działać. Ale co mam robić? No ubierz się, to zobaczysz.

Założyłem te gumowce, założyłem inne spodnie, bo dali, a on bierze, proszę ciebie, taką linę o grubości kciuka, ona ma pętelkę z metalu, długą na półtora do dwóch metrów, i bierze sekator do cięcia drzewek. Metrowe rączki.

Ja mówię: ty, po co ci to? Pójdziesz, młody, to zobaczysz. I pyta się, czy wolę linkę czy sekator. Ja w szoku, to już machnął ręką i powiedział, że mi pokaże na jednym, na drugim, potem będę wiedział.

Poszliśmy do kojców, w każdym boksie chyba dwadzieścia czy trzydzieści knurów. I każdego knura trzeba wyprowadzić osobno. I on tego knura na to lasso nagle za górną szczękę załapał i mówi: tera szarp mocno, młody. I tę linkę zaciągaliśmy, zakręcaliśmy, knur wył, a on kły tym sekatorem wycinał mu jak dentysta. Jak to zobaczyłem – bum, te kły strzelały na wszystkie strony – mówię: człowieku, po co ty to robisz?!

A on: co, wpuścisz je na pokład, jak mamy ich trzydzieści, przecież jak zaczną się napierdzielać tymi kłami, to całe mięso porozrywają i te tusze później już nie pójdą na Litwę czy na Niemce, nikt tego nie będzie chciał.

Tego knura trzeba było zagonić do samochodu. Przez całą oborę, kilkadziesiąt metrów, on już miał te kły wycięte, ale mimo wszystko… Weź takiego knura wygnaj.

Kiedy sadysta otwierał kojce, to knur się nieraz odwrócił i ruszył do niego, a ten twardo, bo był psychol. Taką tarczę miał jak stół, no, wysokości miała z siedemdziesiąt centymetrów, szerokości metr. I trzymał tarczę, gdy ten knur leciał, a w drugim ręku, jak szablę, taką rurę, pełną rurkę metrową, i musiał go atakować. Nie po dupie czy po grzebiecie, tylko prosto w nos, aż knurowi farba poszła. Tarczą się zasłaniał przy ryju i tą rurą go atakował. Ja byłem przy wejściu, tam, gdzie się kończy rampa, a zaczyna samochód, stałem z tarczą i kijem, i gdy te sztuk kilka już było w środku, żeby nie wyszły z powrotem, tarczą i drzwiczkami zatrzymywałem.

No ale człowiek nie jest zwyczajny, zwierzę nic ci nie zrobiło, a ty je napierdzielasz…

Nazwałem to bitwą pod Grunwaldem.

Ja, facet dorosły, silny, nieraz na dyskotekach stałem jako ochroniarz, a tu byłem miękki. Pracowałem tam zimą, ale już nie wiem, czy się trząsłem z zimna czy ze strachu. Chłopie, tak mi nogi chodziły.

To był pierwszy dzień tej mojej pracy. Szefowi powiedziałem, że niczego nie będę wycinać, że się nająłem na kierowcę. A on: tutaj taka praca jest, albo chcesz robić, albo szukaj innej.

I człowiek w tym marazmie robił.

Dunin: Krowa, czyli półprodukt

*
A następny dzień był taki. Pojechałem z jednym… panem, już innym, na Ełk. Pytam się, gdzie jedziemy, a szef mówi: a, na Białystok skoczycie i wrócicie. Mnie dwa dni wtedy w domu nie było.

Czułem się tam, jakbym w tajnych służbach pracował, w Pentagonie jakimś. Bo gdy przychodziłem, to mi dopiero mówili, gdzie jadę.

Prosiłem: weź mi powiedz wcześniej, dokąd, na ile, żebym się przygotował, więcej pieniędzy wziął, śpiwór jakiś. A oni: dobra, dobra, dawaj, dawaj.

No to mówię, że nie będę tak pracować, że muszę wiedzieć wcześniej, jakoś się przygotować. To szukaj sobie roboty.

A nie było innej pracy, sprawdzałem cały czas.

Czułem się tam, jakbym w tajnych służbach pracował, w Pentagonie jakimś. Bo gdy przychodziłem, to mi dopiero mówili, gdzie jadę.

Mieliśmy do Białegostoku pojechać i wrócić, pojechaliśmy za Ełk, tu było minus czternaście, tam minus dwadzieścia parę. Facet, z którym pojechałem, już pracował w tej branży długo, też taki był tajemniczy, szef mój go wynajął, żeby mu załatwił jakieś zwierzęta. I on ciągle gdzieś dzwonił, nic nie mówił, tylko: trochę tutaj poczekamy, potem pojedziemy tam, potem siam, będzie taka krówka.

A solówką pojechaliśmy, małym samochodem, też volvem, ale takim trochę tylko większym niż bus. On miał wciągarkę z linką na kołowrotek, na pilot.

Ten facet wydzwonił kogoś, jakiegoś handlarza. Chyba to nie był zwykły chłop, bo do zwykłego chłopa to się jedzie na podwórko i bierze te świnie. A oni przywieźli dwie maciory busem. Jedna nie chodziła.

No i jak to wyglądało… Ta maciora miała z trzysta pięćdziesiąt kilo, to wzięli ją za tylną nogę, za hak, i włączyli ten pilot. Ta maciora się drze, ciągnie się od samochodu, i to było jeszcze na stacji benzynowej, ten cały cyrk.

Nic, przeciągnęli. Jedziemy. Zima, śnieg, nie wiem, gdzie jestem, on mnie kierował: teraz tu skręć, w lewo, w prawo. Wjechaliśmy w boczną drogę i tam jacyś czekali. I znowu przeładować trzeba było, tym razem krowę. Ona w ogóle nie chodziła, niewład miała. Taką krowę to się kupowało za grosze. A potem w ubojni sprzedawali za normalną cenę.

I tę krowę przeciągali za rogi, za łeb. Trochę to trwało, ryczała, aż robiła pod siebie. Przychodzi jakiś facet, gospodarz z okolicy. W jednym ręku ma szpadel, w drugim siekierę i pyta, co się stało. Krowę kupujemy. A on: myślałem, może się zakopaliście, to wziąłem szpadel, żeby pomóc. A ja tak patrzę i pytam: a siekiera po co?

A widzisz pan, bo tu trzy dni temu sąsiadowi byka ukradli z obory, aby mu łeb ucięli, zostawili na polu, a byka zabrali. To wziąłem siekierę. Bo wiadomo?

No dobra. Za chwilę przyjeżdża policja, może ktoś zadzwonił. Pytają mnie o dokumenty na te zwierzęta, ja mówię: panie, ja kierowca jestem, proszę się tego pana pytać, ja to mogę tarczkę pokazać, czy gaśnicę mam, bo nawet nie wiem, gdzie jestem, co to za miejscowość.

A ta krowa ciągle jest przeciągana.

I mówią: no, kupujecie zwierzęta, ale tak to ma wyglądać?

Pospisywali coś, posprawdzali, odczepili się.

Siedziałem w kabinie i już miałem dosyć, zadzwoniłem do szefa i mówię: dziękuję, taksówkę biorę i wracam. A on: dzieciak, ty młody jesteś, nie przejmuj się, będzie dobrze, jedźta, jedźta.

No to pojechaliśmy.

W tym samochodzie nie było łóżka, koleś mówi, że ma jakiegoś znajomego, pojedziemy tam, zjemy, prześpimy się, rano resztę załatwimy, nie będziemy po nocy jeździć. Przemyślałem sprawę, chciałem szybko do domu wracać, ale w sumie racja.

Pojechaliśmy, a to jakaś piwnica, kotłownia, tamten poszedł pić se z tym właścicielem, ja nie piję, byłem zmęczony, głodny, tam facet był w tej kotłowni, niemowa, pomagał chyba w gospodarstwie.

No i dwa łóżka były, ja się pytam, gdzie mam spać, a ten mój mówi, że o, tu, na tym drugim łóżku. W tej kotłowni żadnego okienka, ten niemowa palił papierosa co minuta, śmierdziało, co chwilę przychodził do tej węglarki, wrzucał węgiel. Ani żadnej pościeli, ani nic, no tyle, że ciepło. Ja już chcę się kłaść, a tam dwa wilczury były. Jeden mi się położył w nogach, chciałem się ruszyć, to na mnie warczał, później chyba ze zmęczenia nad ranem jednak zasnąłem. Budzę się, tu jeden pies, obok drugi, a ten niemowa się pochyla nade mną i gapi centralnie. Się zerwałem, ten pies też się wystraszył, łoł, łoł, łoł, wkurwiłem się, mówię, co jest grane, nic nie jadłem, z wilkami śpię, wziąłem telefon i do szefa dzwonię. Mówię: co ja bezdomny jestem albo jakiś przemytnik?

A te zwierzęta były cały czas na tym mrozie, w samochodzie. No żyły. Ale jak żyły.

On mówi: dobra, to jeszcze tylko pojedźcie w dwa miejsca.

Pojechaliśmy. Z takim łebkiem, synem tego faceta, u którego spaliśmy. Wziął tego niemowę i jedziemy gdzieś tam po świnie. Ten syn, idiota, wykręcał na torach, sprintera miał. I zawiesił się na tych torach. A ten niemowa leci do mnie. I coś pokazuje na migi, bo ja za nimi stanąłem. A że ślisko, zima, to trzymałem odstęp.

Zawiesił na torach ten samochód, na pół metra gdzieś tak, bo świnie były u niego w samochodzie, poleciały do tyłu, a przód mu poszedł do góry. Niemowa się drze, rękami macha, wyleciałem, a tam pociąg jedzie. Ten gamoń wyszedł i mówi jeszcze: nie no, chyba ominie.

Ja mówię: głąbie, tam zwierzęta są, co ty odpierdzielasz? Pchamy, a ten pociąg trąbi i widać, że zwalnia, ale jest coraz bliżej.

Ani myśląc, otworzyłem te burty, trzy maciory się wysunęły, samochód od razu naprzód poszedł, złapał przyczepność i ruszył. Ten pociąg wuuuuuu, przejechał, stanął, a myśmy musieli maciory połapać, zaraz policja przyjechała i też ganiała się razem z tymi świniami.

„Obrzydliwa, brązowa, śliska podłoga, na niej resztki zwierząt. Przez tę pracę przestałam jeść mięso”

Jak wyjechałem o piętnastej, to miałem przyjechać tego samego dnia w nocy, no, może o północy. A przyjechałem dopiero na następny dzień po drugiej w nocy.

I mówię: dziękuję, kluczyki kładę, ja do takiej roboty już nigdy nie jadę.

Ale pracowałem tam jeszcze prawie dwa lata, bo człowiek musi złotówkę przynieść do domu, rachunki popłacić.

Pensję miałem w miarę stałą, trzy tysiące, chociaż zarejestrowany byłem na najniższej, tysiąc osiemset. Resztę dawali do ręki. Pieniądze zawsze miały być do dziesiątego, a były w dwóch, trzech ratach. Tu tysiąc, tu tysiąc, jeszcze z jęczeniem, że kryzys, że nie mają skąd brać. A pod domem passaty, cayenne…

Gdy się kiedyś upomniałem, bo mi chcieli dać mniej, dwa tysiące, to szef na to: ty nie wiesz, co się dzieje na świecie, co się w Polsce dzieje? Powinieneś nas po rękach całować, że masz u nas pracę, a ty chcesz więcej? I jeszcze: ciesz się, że nie dostałeś tysiąc dwieście.

I szukałem, szukałem intensywnie pracy. Nie było nic, ale i tak się zwolniłem.

*
Jeszcze znowu kruszywo woziłem, na umowie-zleceniu. Mówili, że to tak na próbę, na miesiąc, że chcą mnie sprawdzić. Tylko później się zrobiły trzy miesiące, ale chciałem pracować, to już powiedziałem: trudno.

A teraz wożę towar do dyskontów. Dostaję esemesa, że o tej i o tej, trasa taka, odtąd dotąd, poukładane wszystko. Na rękę trzy sto, no, muszę dojeżdżać, to pięćset wydaję na przejazdy.

Trzy lata pracuję, pracy jest teraz dwa razy więcej niż na początku. Robiłem do stu sześćdziesięciu ośmiu godzin miesięcznie, teraz dwieście dwadzieścia i więcej. Kiedyś robiliśmy do trzystu kilometrów, a teraz – ponad czterysta. Są kary różne, spóźnisz się do pracy, masz dwieście złotych kary. Ostatnio czekałem ponad sześć godzin, żeby mi załadowali sześć palet ziemi do kwiatków. W pracy byłem prawie piętnaście godzin.

Na kontenerach są mrożonki, pizza. Kiedyś w nocy zmęczony byłem, pomyliłem kontenery, przywiozłem pełny, no to towar do utylizacji, a ja dostałem karę dwieście złotych.

Jeżeli chodzi pracę, to była luks, no, do jakiegoś czasu. Ale się zesrało i chyba znowu trzeba szukać innej.

***
nie-hanbiOlga Gitkiewicz (1977) – dziennikarka, redaktorka, freelancerka. Absolwentka wrocławskiej socjologii i Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje z tygodnikiem „Polityka” i portalem gazeta.pl, na łamach których publikuje reportaże i teksty historyczne. W czasie pisania książki „Nie hańbi rzuciła pracę w korporacji i przeprowadziła się z Wrocławia do Żyrardowa.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Olga Gitkiewicz
Olga Gitkiewicz
Dziennikarka i redaktorka, autorka książki „Nie hańbi”
Olga Gitkiewicz (1977) – dziennikarka i redaktorka, freelancerka. Absolwentka socjologii na UWr i Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje z Instytutem Reportażu. Pisze o pracy („Nie hańbi”, reportaż nominowany do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki 2017 i do Nagrody Literackiej „Nike” 2018) i o transporcie.
Zamknij