Kraj

Czyż nie dobija się łosi?

Na drodze leżał łoś. Była tam już straż pożarna i policja. Łoś żył, nogi miał całe.

Marcin Gerwin: Kilka dni temu otrzymałaś zgłoszenie o rannym łosiu, który został potrącony przez samochód w okolicy Elbląga.

Anna Kamińska: Tak, po godzinie 21 zadzwoniła do mnie policja. Wiedzieli, że zajmuję się dzikimi zwierzakami i zapytali, czy przyjechałabym po łosia z wypadku. Pojechałam na miejsce i faktycznie – na drodze leżał łoś. Była tam już straż pożarna i policja. Łoś żył, nogi miał całe. Podeszłam do policjanta i zapytałam, czy kogokolwiek wzywali. Odparł, że nie, bo w sumie to zadzwonili do mnie, żebym przyjechała i mam się łosiem zająć. Mówię, no dobrze, ale jest problem, bo absolutnie nie mam dla niego transportu. Zadzwoniłam do swojego weterynarza, który powiedział, że mógłby przyjechać, tylko że nie ma w lecznicy tyle środków, żeby uśpić zwierzę, które waży ze 400 kg. Powiedział, by szukać weterynarza, który ma podpisaną z gminą umowę na zajmowanie się dzikimi zwierzętami.

Zapytałam więc policjanta, czy dzwonili do weterynarza, który ma podpisaną umowę z miastem. Na co policjant mi odpowiedział, że przecież to nie miasto. To jest 500 metrów od granicy miasta, odparłam, więc co za problem, żeby weterynarz przyjechał. Zadzwoniłam do niego, lecz nie odebrał telefonu. Policjant nie chciał do niego dzwonić, tłumacząc, że to nie jest już teren miasta. Mówię więc, dzwońcie do łowczego, żeby chociaż to zwierzę humanitarnie zastrzelić. Było już ciemno, łoś się szarpał, nie za bardzo pozwalał do siebie podejść. Zaczęli więc dzwonić do gminy. Ta prawdopodobnie nie odbierała. Tymczasem widzę, że łoś zaczyna się przesuwać na ulicę. Wezwałam więc do pomocy kolegów ze schroniska dla zwierząt OTOZ Animals w Elblągu. Łoś cały czas próbował się podnieść, wstawał, tylko nie dawał rady. Przyjechali znajomi do pomocy i przepasaliśmy go linami. Próbowaliśmy go podnieść i postawić na nogi, jednak nie udawało się nam.

Myślisz, że była szansa, aby go uratować?

Mieliśmy nadzieję, że jeśli postawimy go na nogi, to chociaż zejdzie z drogi, a my będziemy mieli szansę zobaczyć, czy jest w ogóle w stanie iść. Niestety nie udało się. Straż pożarna odmówiła przyjechania z podnośnikiem, mówiąc, że i tak nie będzie, co z łosiem zrobić. Policja zadzwoniła też do Powiatowego Lekarza Weterynarii. Nie wiem, co im powiedział, bo walczyłam w tym czasie z łosiem, by po raz kolejny nie wypełzł na drogę. I tak walczyliśmy przez jakieś dwie godziny, żeby go w ogóle podnieść, aż w którymś momencie łoś wstał, przewrócił się i to były jego ostatnie chwile.

Kto właściwie powinien był zająć się łosiem w tej sytuacji?

Gmina powinna mieć podpisaną umowę z weterynarzem, który powinien przyjechać na miejsce i stwierdzić, czy zwierzę powinno zostać dobite, na przez przykład myśliwego, czy można będzie je wyleczyć. Problem w tym, że gmina nie odbierała telefonu.

Sytuacja jest o tyle dziwna, że pani z urzędu gminy, z którą rozmawiałem o tym łosiu, mówi, że wiedziała o sprawie, lecz przekierowała ją do starostwa powiatowego. Jej zdaniem, skoro łoś leżał na drodze powiatowej, to powinien się tym zająć zarząd dróg powiatowych.

Zarząd dróg zbiera jedynie martwe zwierzęta.

Tak też wynika z moich ustaleń, aczkolwiek zarówno starostwo powiatowe w Elblągu, jak i rzecznik elbląskiej policji twierdzą, że odpowiedzialny jest zarząd dróg powiatowych. Tymczasem zarząd dróg powiedział policji, że „teraz nie przyjadą, mogą przyjechać rano”.

Poza tym zarząd dróg powiatowych nie musi mieć umowy z weterynarzem.

Sytuacja jest więc niedookreślona, gdyż nie ma przepisu, który by wprost wskazywał, kto jest odpowiedzialny za ranne dzikie zwierzęta. Wiele jednak wskazuje właśnie na gminę.

A ta może wcale nie chcieć się tym zajmować. Mam często zgłoszenia, że w jakiejś gminie chory lis przyszedł do ludzi na podwórko. I tam się na przykład przewraca. Wówczas gmina twierdzi, że skoro to jest na terenie czyjejś posesji, to żeby ludzie wzięli kij i takie zwierzę przepędzili. Myśliwy się tym nie zajmie, bo jest to teren zabudowany. Nikt więc do niego nie przyjedzie. I wtedy ja muszę jechać do lisa czy jenota, który w strasznych męczarniach leży gdzieś w piwnicy lub w sadzie, bo przyszedł do ludzi, szukając pomocy. Jest w takim stanie, że się garnie do człowieka, by mu ktoś pomógł w cierpieniach. Często zdarza się, że zwierzęta są od świerzbu niemal całkiem łyse lub poranione i wtedy przychodzą do ludzi.

Jednak gminy mogłyby się tym zajmować, gdyż zadaniem własnym gminy jest między innymi ochrona przyrody. A lis, łoś czy jenot są jednak częścią przyrody. To zatem tylko kwestia dobrej woli i interpretacji.

Nasze okoliczne gminy zapewniają schronienie jedynie bezdomnym zwierzętom, przez co rozumieją wyłącznie psy i koty.

Biorą to z ustawy o ochronie zwierząt.

Przy czym kot, jako wolno żyjący, ma prawo bytować w tym miejscu, gdzie się znajduje. Więc na dobrą sprawę sprowadza się to wyłącznie do psów. Tak interpretują przepisy.

Rozumiem, że twoim zdaniem powinno to być rozwiązane inaczej?

Gminy powinny mieć podpisane umowy z lecznicami, do których można byłoby pojechać w nocy z dzikim zwierzęciem. Mojego weterynarza często budzę w nocy, wówczas wsiada w samochód i otwiera mi lecznicę. Ostatnio dzwoniła do mnie po północy pani spod Szczytna z płaczem, że obdzwoniła wszystkie możliwe służby i nikt nie chce jej pomóc. A stoi nad tą biedną sarną i co ma zrobić? Umowy powinny być także podpisywane z ośrodkami rehabilitacji dzikich zwierząt, bo to, że na miejsce przyjedzie weterynarz, zazwyczaj kończy się dla takiego zwierzaka eutanazją, choć w większości przypadków mają one szansę dojść do siebie i wrócić na wolność. Gdyby więc była podpisana umowa zarówno z weterynarzem, jak i z ośrodkiem, to wówczas do sarny mógłby przyjechać weterynarz i osoba z ośrodka, na przykład ja. Wówczas gdybyśmy stwierdzili, że sarna ma szansę wyzdrowieć, to on daje leki, a ja zabieram sarnę do siebie.

Czy do ośrodka Jelonki, który prowadzisz, trafiają zwierzęta poszkodowane w wypadkach?

Tak, oczywiście. Mam dużo takich przypadków, na przykład sarna ma złamaną nogę. Wówczas nosi gips dwa-trzy miesiące i jest wypuszczana na wolność. W innych przypadkach potrzeba tylko trzech lub czterech dni, żeby zwierzę wyszło z szoku. Może mieć jakiś krwiak, zakrwawione oko czy rozbitą głowę i bardzo szybko dojść do siebie. Mam też sarnę po wypadku, która jest u nas już szósty rok. Miała bardzo połamaną miednicę. Choć wszystko się u niej pozrastało, to nie może wrócić na wolność, gdyż nie mogłaby się wykocić. Ma miednicę tak pokrzywioną, że nie może mieć młodych.

Jak duży jest koszt leczenia zwierząt, które do was trafiają?

Wszystko zależy od przypadku. Z doświadczenia wiem, że na przykład dla sarny ze złamaną nogą jest to koszt około 400 zł. Składa się na to operacja złożenia nogi, leki, prześwietlenie. Gdy nie ma złamania, mogą wystarczyć leki przeciwbólowe. Jest to wówczas koszt 30–40 zł. W miesiącu trafiają do nas dwa, trzy zwierzęta po wypadku. Czasem żadne. Nie ma ich wiele.

Skąd bierzecie środki na działalność?

Przede wszystkim z darowizn od ludzi. W tym roku otrzymałam też, po raz pierwszy, dofinansowanie na postawienie zagrody dla saren z Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska. Obecnie budujemy w ośrodku dużą wolierę dla lisów, grodzimy też pół hektara łąki dla kopytnych. Potrzebne są środki na żywność, leki…

Lisy, o których wspomniałaś, to z ferm czy dzikie?

Mamy i lisy hodowlane, tak zwane pieśce, i lisy rude. Teraz trafiło do nas pięć rudych maluchów, które lisica pozostawiła w rowie przy posesji. Uprosiłam osobę, która do nas zadzwoniła, żeby na jedną noc tam zostały, bo może jeszcze lisica wróci i je zabierze. Ale rano były tam z powrotem i rozeszły się na drogę. Więc pan pozbierał je do kartonika. Pojechałam po nie do Miłoradza, potem karmiłam je butelką. Teraz są już spore. Ludzie zgłaszają do nas zwierzęta z różnych okolic. Chociażby kilka dni temu przyjechała do nas mała kuna z Warszawy, a dwie kolejne małe kuny mają przyjechać z Zielonej Góry. I wiewiórka. W ośrodku jest obecnie ponad 80 zwierząt i ich liczba ciągle rośnie.

Ile osób opiekuje się nimi wszystkimi?

Tylko ja. Do tego mam pracę w schronisku dla zwierząt domowych w Elblągu.

Ale rozumiem, że w prowadzeniu ośrodka pomagają jeszcze inne osoby?

Na stałe pomaga mi jeszcze jedna Ania, która prowadzi stronę i profil ośrodka na Facebooku. I Agnieszka, która wspomaga kwestie formalne. Mamy też kilku zaprzyjaźnionych wolontariuszy. Garstka.

Anna Kamińska – założycielka Ośrodka Okresowej Rehabilitacji Zwierząt w Jelonkach , który od 2013 roku niesie pomoc dzikim zwierzętom, chorym i po wypadkach.

**Dziennik Opinii nr 149/2016 (1299)

BENHABIB

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Marcin Gerwin
Marcin Gerwin
Specjalista ds. zrównoważonego rozwoju i partycypacji
Specjalista ds. zrównoważonego rozwoju i demokracji deliberacyjnej. Z wykształcenia politolog, autor przewodnika po panelach obywatelskich oraz książki „Żywność przyjazna dla klimatu”. Współzałożyciel Sopockiej Inicjatywy Rozwojowej, publicysta Krytyki Politycznej.
Zamknij