Bez edukacji nie będzie polskiej modernizacji. Będzie imitacja i prowincjonalizacja.
19 maja Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej zorganizowal Korepetycje dla Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, czyli symboliczną blokadę Ministerstwa. Z wykładami okupacyjnymi wystapili tam prof. Przemysław Czapliński, prof. Ewa Graczyk, dr hab. Małgorzata Jacyno i prof. Andrzej Leder.
***
Miałem przygotowany wykład, ale kiedy tutaj przyszedłem, uznałem, że powinienem zacząć od pytania podstawowego: co tu się dzieje? Czym jest to spotkanie, w którym wszyscy bierzemy udział?
Do odpowiedzi na to pytanie dojdę za chwilę. Na razie proponuję krótką wyprawę w głąb czasu. Cofnijmy się o blisko dwadzieścia lat, do początku okresu transformacyjnego. Około 1989 roku w Polsce było nieco ponad 300 tysięcy studentów. W 2004 studentów były 2 miliony 100 tysięcy. Kiedy kończył się PRL, szkół wyższych w całej Polsce było 40. W tej chwili jest ich ponad 400. Kiedy kończył się PRL, odsetek ludzi z wyższym wykształceniem wynosił blisko 7%. W tej chwili wynosi 13%. Dziesięciokrotnie więcej szkół, siedmiokrotnie więcej studentów, dwukrotnie wyższy odsetek ludzi z wyższym wykształceniem.
Cokolwiek byśmy mówili o jakości tego kształcenia – narzekanie na poziom w mniejszych ośrodkach stało się zwyczajowe – trzeba przyznać, że sukcesy i rozwój Polski są również udziałem wszystkich, którzy ukończyli owe szkoły. Kto neguje ów współudział, ten mija się z prawdą.
Od kilku lat coraz wyraźniejszy staje się jednak – wcześniej nie tak widoczny – kryzys. Polega on na tym, że wszystkiego jest mniej: maleje liczba studentów i absolwentów, likwidowane są wydziały i kierunki, mniej jest pieniędzy. W podobnym kryzysie, jak się wydaje, znajduje się sfera gospodarcza. Oczywiście nikt w tej chwili nie śmie tak twierdzić, ponieważ PKB rośnie, a nie maleje. To inni mają kryzys, nie my. Jednak socjologowie i ekonomiści mówią, że wchodzimy w dryf rozwojowy: posuwamy się do przodu siłą rozpędu, ale kończy się energia źródłowa. Kolejne ekipy rządzące nie mają pomysłu na ciąg dalszy, więc nikt już nie panuje nad czynnikami rozwojowymi. Suniemy w dryfie i que sera, sera – co będzie, to będzie.
Co zatem będzie?
Odpowiadając na to pytanie, powrócę do kwestii wyjściowej, czyli do tego, co tu się dzieje. To proste: blokujemy wjazd do ministerstwa. Ustawiliśmy się w poprzek jednej z dróg. Na kilka godzin opuściliśmy sale zajęciowe i wybraliśmy blokowanie ulicy. Przeszkadzamy. Gdybyśmy przedłużyli naszą okupację do końca lipca, maturzyści nie mogliby złożyć świadectw na wybrane kierunki studiów, studenci nie mogliby obronić swoich prac licencjackich i magisterskich, więc nie mogliby ukończyć studiów i pójść do pracy. Wyobraźmy sobie, że nasza okupacja trwa dłużej – kilka albo nawet kilkanaście lat. Wtedy ustałby dopływ nowych pomysłów i kadr do wszystkich dziedzin życia. To byłaby blokada rozwoju. W tym węźle fabularnym mojej opowieści odsłania się rola uniwersytetu: polega ona na wytyczaniu nowych ścieżek komunikacji i na udrażnianiu szlaków już istniejących. Wyłączenie uniwersytetu blokuje drogi komunikacji. Nie chodzi o szlaki pojęte dosłownie, choć i te ktoś musi zaplanować, rozrysować, włączyć w istniejący system, wreszcie koordynować. Najważniejsze są drogi między sferą obywatelską i kapitałem. Jedno i drugie rozwija się od początku nowego okresu coraz bardziej osobno.
To dlatego w Polsce nowoczesność osiągnęła postać schizofreniczną: zwolennicy modernizacji są przeciwnikami emancypacji, a zwolennicy emancypacji są przeciwnikami mierzenia stanu życia społecznego miernikiem PKB.
Przez ostatnich dwadzieścia kilka lat nasza modernizacja miała charakter naśladowczy. Rozwój gospodarczy dokonywał się dzięki imitacji wzorców zagranicznych. I właśnie energia tego modelu rozwojowego znalazła się w stanie wyczerpania. Nadal można zakładać w Polsce fabryki, w których montować się będzie rozmaite maszyny czy urządzenia i nadal można budować wielkie hurtownie, w których polscy logistycy bezbłędnie zaplanują rozlokowanie towarów. Ale nie będą to montownie i magazyny polskich produktów. Modernizacja imitatywna wyczerpała swoją energię. Żeby Polska nie spadła do pozycji państwa peryferyjnego, musimy wymyślić własną wersję nowoczesności.
Lokalna wersja nowoczesności to nie „polska Nokia” czy „polski Apple”, lecz wypracowany tutaj model współistnienia kapitału ze sferą obywatelską. Wyobrażam to sobie jako rozwój nastawiony na pobudzanie lokalnej innowacyjności, a nie na kopiowanie inwencji cudzej, rozwój lepiej dostosowany do lokalnych potrzeb i możliwości, nieforsujący rozwiązań gdzie indziej wprowadzanych. Aby taka lokalna wersja powstała, musi istnieć sieć połączeń między różnymi obszarami życia społecznego. To jest właśnie zadanie spełniane przez uniwersytet – wymyśla on sferę pośredniczącą, w której kapitał i kultura nawzajem się dopełniają, a nie wykluczają. Prawo, ekonomia, wiedza o społeczeństwie, wiedza o edukacji, nauki o kulturze krzyżują się z innymi dyscyplinami i współtworzą ową sferę łączną.
Mówiąc inaczej, zanim w Finlandii powstała Nokia, najpierw wymyślono tam nowe programy edukacyjne obejmujące wszystkie etapy szkolnictwa.
Bez edukacji nie będzie polskiej modernizacji. Będzie imitacja i prowincjonalizacja.
Opowiadając się po stronie szacunku dla uniwersytetu, w gruncie rzeczy bronię Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Niekonieczne aktualnego, na pewno – pożądanego. Jeśli bowiem nic się nie zmieni w polityce ministerialnej dotyczącej szkół wyższych, czyli jeśli nie powstaną zachęty dla wytworzenia polskiego modelu nowoczesności, to przetrwa uniwersytet jako laboratorium rozwiązań potrzebnych instytucjom dysponującym kapitałem – przemysłowi, armii, koncernom farmaceutycznym. To zaś sprawi, że pewnego pięknego dnia Ministerstwo okaże się zbędne: instytuty i wydziały finansowane przez przemysł nie będą potrzebowały dyrektyw i dotacji z Ministerstwa, a innych instytutów i wydziałów prawie już nie będzie. Zależy nam więc na tym, by Ministerstwo przetrwało, ponieważ chcemy, by pomogło dobrze funkcjonować również nam.
Ale wszystkiego dziś jest mniej – zwłaszcza pieniędzy. Zbiegły się dwa kryzysy: ten od niedostatku środków finansowych i ten od niedostatku nowoczesnej wyobraźni.
W tej sytuacji proponuję, by wykorzystać kryzys jako szansę: skoro jest mniej osób w grupach, to niech tak zostanie – wówczas poziom nauczania się podniesie, ponieważ lepszy będzie kontakt ze studentami. Jeśli zbyt mały nabór kandydatów do jakiegoś instytutu nie pozwoli uruchomić wszystkich zajęć, niech pracownicy tego instytutu zyskają szansę intensywniejszej pracy naukowej. Aby wykorzystać kryzys jako szansę, należy pozwolić również na utrzymanie klas gimnazjalnych czy licealnych przy zmniejszonej liczbie uczniów. Troska o jakość edukacji powinna w pierwszym rzędzie polegać na tym, by od szkoły podstawowej zacząć kształcić inaczej, nie zaś na tym, by upierać się przy kryteriach ilościowych.
Sądzę, że trzy rzeczy powinny być dzisiaj pod szczególną obserwacją i ochroną. Pierwsza sprawa to myślenie całościowe. Od dwudziestu lat widzimy, jak łatwo podejmuje się decyzje cząstkowe, dotyczące elementów systemu. Oto przykład: mniej więcej dziesięć lat temu w Ministerstwie Edukacji postanowiono, że na maturze pisemnej z języka polskiego za wszystkie błędy, jakie uczeń popełni – stylistyczne, interpunkcyjne, ortograficzne – można z pełnej puli pięćdziesięciu punktów odebrać mu trzy. W rezultacie cały proces edukacyjny w liceum minimalizuje nauczanie poprawności języka polskiego, bo za błędy na maturze można stracić zaledwie trzy punkty. Tak wyglądają konsekwencje wsteczne. Ale są również i skutki działające w przód: na uczelnie idą ludzie, którzy słabo znają język rodzimy, więc słabiej piszą i czytają, więc słabiej radzą sobie z samodzielnym myśleniem. Miało być lepiej, skuteczniej, bardziej egalitarnie, a wywołano całą serię złych następstw.
A więc po pierwsze myślenie całościowe, systemowe, holistyczne – musimy cały czas przypominać, że nie ma takich zmian w systemie edukacji na jednym poziomie, które by się nie odezwały konsekwencjami na innym. Psucie systemu w jednym miejscu przynosi złe skutki w każdym innym.
Po drugie – więcej demokracji wewnątrz uniwersytetów: skoro oczekujemy, że wysłuchają nas urzędnicy Ministerstwa, musimy również wysłuchać innych członków społeczności uniwersyteckiej. Pytanie, które pojawiło się wcześniej – dlaczego edukacja uniwersytecka nie zawsze spełnia oczekiwania studentów – być może da się wyjaśnić przy użyciu hipotezy folwarcznej zaproponowanej przez prof. Ledera. Być może struktura hierarchiczna i feudalna, jaką jest uniwersytet, istnieje nie tylko w relacji pracownik naukowy – dziekan/rektor, lecz również w relacji student – wydział.
Studentów trzeba słuchać, bo tylko w ten sposób można rozbudzić ich pomysłowość i osiągnąć rzeczywiste współdziałania z ich strony.
Każdy pracownik naukowy, któremu udało się wciągnąć studentów do wspólnego wymyślania i wspólnego wypełniania jakichś zadań, wie, jak niezwykłe rzeczy w ramach takiej kooperacji się rodzą. Dziś na nasz wykład okupacyjny przyszło zaledwie kilkuset studentów. Nie będzie silnego zaplecza, nie będzie kilkudziesięciu tysięcy ludzi tu, na tej ulicy, jeśli nie będzie większej demokracji wewnątrz uniwersytetów. A także jeśli nie będzie faktycznej solidarności. Młodsi pracownicy uniwersytetów są już przyjmowani na krótkoterminowe umowy, a uczelnie szukają możliwości zatrudniania wedle modelu outsourcingowego. Uniwersytet staje się pustą strukturą, systemem komórek do wynajęcia: komórki zajmują ludzie zatrudnieni do wykonania wąskiego zadania w określonym czasie. To zaburza ciągłość rozwoju nauki, osłabia relacje między nauczycielami akademickimi i studentami, rozbija więzi solidarnościowe.
Po trzecie, uniwersytety potrzebują stabilnego planu finansowania ze strony państwa. Jeżeli przyjrzymy się innym krajom europejskim, to okaże się, że w tej chwili Bułgaria i Albania mają lepsze niż Polska programy finansowania edukacji – długofalowe, zakładające systematyczne i rosnące wsparcie. Być może tam już zrozumiano, że nie ma modernizacji bez edukacji.
Co można zrobić już dziś? Trzeba formułować własne propozycje i bojkotować istniejące złe rozwiązania. Formułować propozycje innego modelu kształcenia, innego niż grantowo-punktowy modelu rozliczania, a bojkotować obowiązek wypisywania „efektów kształcenia”, niezliczonych sprawozdań, ankiet i sylabusów. Nie znam nikogo, kto zacząłby lepiej uczyć dzięki wypełnianiu ankiet. Nie znam też nikogo, kto zacząłby pisać lepsze artykuły tylko dlatego, że wprowadzono system punktacji czasopism. Prawda wygląda inaczej: jeśli udaje nam się lepiej uczyć i pisać lepsze teksty, to nie dzięki ankietom, lecz pomimo nich. A może nawet – wbrew nim.
Wniosek, a zarazem końcowy postulat, brzmi zatem nader prosto: proszę, aby Ministerstwo pozwoliło uniwersytetom pracować.
W końcu do tego jest powołane. W końcu ktoś musi polską nowoczesność wymyślić.
Wykład okupacyjny prof. Czaplińskiego publikujemy w wersji opracowanej przez autora. Fot. Piotr Szenajch.
Czytaj także:
Maciej Gdula: Czekanie się skończyło
Veronika Pehe: Studenci UW – nie jesteście sami!
Mikołaj Bendyk: Nic o nas bez nas!
Borys Jastrzębski: Nie chodzi o wiecznych studentów
Borys Jastrzębski: Jak uchwalić studentom regulamin (bez ich udziału)
Maciej Gdula: Uniwersytet to nie firma!
Sławomir Sierakowski: Piszesz czy płacisz?
Michał Smoleń: Prawo do uniwersytetu
**Dziennik Opinii nr 144/2015 (928)