Kraj

Doktryna szoku po polsku

Daniela/flickr.com CC BY 2.0

Epidemia koronawirusa stała się dla słabnącej władzy PiS okazją do zaostrzenia kursu w wymiarze politycznym i ekonomicznym oraz ograniczenia praw obywatelskich. Te zmiany wiodą nas prosto do oligarchicznej dyktatury, gdzieś pomiędzy Chinami a Wenezuelą. Jednocześnie obudzone pokłady empatii i aktywności obywateli dają nadzieję, że jednak się tam nie znajdziemy.

Przypomnijmy Polskę, jaką oglądaliśmy jeszcze w styczniu, do pewnego stopnia w lutym. Niemrawo rozpoczyna się kampania wyborcza. Oprócz pewniaków – delegatów głównych partii, takich jak Robert Biedroń, Władysław Kosiniak-Kamysz i Małgorzata Kidawa-Błońska – pojawiają się także challengerzy – Szymon Hołownia oraz Krzysztof Bosak, wyłoniony w nieomal wzorcowo demokratycznych prawyborach na skrajnej prawicy.

Im bardziej kandydat Hołownia zagląda do środka, tym bardziej nie ma tam prezydenta Hołowni

Pomruki nadciągającej katastrofy docierają z daleka, ale są lekceważone zarówno przez społeczeństwo, jak i przez rządzących. Dotyczą jakiegoś innego świata, gdzieś tam, w Azji. Jarosław Pinkas, szef Głównego Inspektoratu Sanitarnego, namawia do odroczenia podróży do Chin. „Mamy dobrze przygotowane służby graniczne oraz sanitarne” – zapewnia jeszcze 20 stycznia. „Nie ma na dziś zagrożenia epidemiologicznego związanego z koronawirusem dla Polaków” – twierdzi Ministerstwo Zdrowia cztery dni później.

30 stycznia Główny Inspektor Sanitarny udziela wywiadu radiu RMF. Gdy Jarosław Pinkas lekceważy zagrożenie, Marcin Zaborski pyta: „Widzę, że pan się uśmiecha?” Inspektor odpowiada: „Śmieję się, oczywiście że tak. Ten wirus jest w tej chwili w Chinach. Mamy całkiem daleko do Chin”.

Koronawirus: epidemia paniki vs. epidemia ignorancji

Ostatnim aktem ery przedwirusowej jest środkowy palec Joanny Lichockiej oraz dwa (a potem – okazuje się – dziesięć) miliardów złotych, które ze wspólnych pieniędzy przekażemy na TVP. I publiczne upokorzenie Andrzeja Dudy, który zażądał głowy Jacka Kurskiego, a dostał Jacka Kurskiego przesuniętego na „doradcę zarządu” i zwolnienie „prezydenckiej” Marzeny Paczuskiej. To 10 marca, wirus jest już w Polsce. Niedawno skończyły się ferie w województwach mazowieckim, dolnośląskim, opolskim i zachodniopomorskim – to tutaj najpierw wybuchnie epidemia, bo wirus przyjechał z narciarzami z włoskich Alp.

Wirus nadciąga, państwo się rozpada

Nagle rzeczywistość przyspiesza, obnażając tupolewizm polskiego państwa. Zaczyna się od odwołania imprez masowych i nagłego zamknięcia szkół. Do tego chwilę później dochodzi zamknięcie granic, a później także galerii handlowych, części sklepów wielkopowierzchniowych, miejsc użyteczności publicznej, restauracji, kin, teatrów, itd.

„Śmieję się, oczywiście że tak. Ten wirus jest w tej chwili w Chinach”

Tyle że są to działania, do których nie byliśmy przygotowani. Pierwsza informacja na temat szkół mówi o zatrzymaniu ich działania na dwa tygodnie. W niektórych rodzice i nauczyciele organizują się sami – zaczyna się przesyłanie zadań oraz lekcje online. To partyzantka, bo państwo ogranicza się do wydania wytycznych. Rodzice i nauczyciele udzielają sobie porad: jak przeprowadzić lekcję, jak wykorzystać elektroniczną tablicę, jak sprawdzać zadania i w jaki sposób wykonać quiz. Przy całkowitym paraliżu państwa w sukurs ruszają wolontariusze, spontanicznie pomagając nauczycielom (których kompetencje cyfrowe nie zawsze są wysokie), załatwiając sprzęt i łącze rodzinom gorzej sytuowanym.

Dwa tygodnie później Ministerstwo ogłasza rozporządzenie w sprawie zdalnej nauki. To krótki dokument, który zawiera wiele rekomendacji, ale cały problem zostawia na barkach dyrektorów szkół. Skąd mają wziąć sprzęt do zdalnej nauki? Kto ich wyszkoli? Skąd dzieci i młodzież mają wziąć odpowiednio dobre komputery i łącza, aby móc korzystać z prawa do nauki? Tego rozporządzenie nie precyzuje, pozostawiając te wszystkie kwestie „w gestii dyrektora”.

Gdzie było państwo, ktoś zapyta? Gdzie jest systematyczna, odpowiednio wyskalowana platforma do zdalnego nauczania? Gdzie jednolite uwierzytelnienie? Gdzie instrukcje i szkolenia? Nie wiadomo.

Szkolna rewolucja w cieniu pandemii

Pojawia się mnóstwo znacznie bardziej fundamentalnych pytań. Jak radzić sobie z chaosem na granicy, gdzie korek w szczycie ma ponad 20 kilometrów, a wodę czekającym kierowcom roznoszą wolontariusze? Skąd szpitale mają wziąć środki dezynfekujące i maseczki? Co mają robić rodziny osób powracających z zagranicy i czy obowiązują je te same zasady kwarantanny, co samych powracających? Co mają zrobić właściciele zamkniętych sklepów i restauracji, którzy z dnia na dzień utracili przychody? Co mają robić rodzice, których dzieciom zamknięto szkoły czy przedszkola? I jak powstrzymać nadciągający armagedon gospodarczy?

To wszystko ważne pytania, ale partia rządząca nie ma zamiaru na nie odpowiadać. Ma inny plan – uznaje, że epidemia koronawirusa stwarza niepowtarzalną okazję do ostatecznej rozprawy ze znienawidzoną liberalną demokracją.

Naomi Klein przestrzega przed koronawirusem kapitalizmu i doktryną szoku czasów pandemii

Odbywa się to według klasycznej recepty opisanej przez Naomi Klein w książce Doktryna szoku: poprzez sparaliżowanie społeczeństwa, a następnie zamknięcie go w bezwzględnych kleszczach, przed którymi – po unormowaniu sytuacji – nie ma już ucieczki. W trzech wymiarach – politycznym, ekonomicznym i obywatelskim. Z jednej strony pozwoli to przykryć rozpad funkcji państwowych i bankructwo rządów, z drugiej – skupić uwagę obywateli na czymś innym, z trzeciej – utrwalić na długo, być może na zawsze, władzę partyjno-biznesowej oligarchii. O to dzisiaj gra Jarosław Kaczyński.

Szok polityczny

Głównym instrumentem szoku politycznego jest kwestia wyborów. Trwa de facto stan wyjątkowy – nie działają przecież kluczowe funkcje państwa – ale nie jest oficjalnie ogłoszony. Słupki poparcia dla rządu i urzędującego prezydenta rosną, a ten dwoi się i troi: a to odwiedzając ratowników, a to ostentacyjnie modląc się na Jasnej Górze. Na szczyt popularności wysuwa się Łukasz Szumowski – minister zdrowia, który jeszcze niecałe dwa miesiące wcześniej przekonywał, że grypa sezonowa to większe zagrożenie niż koronawirus.

Co dalej z wyborami prezydenckimi? O przełożenie apelują kontrkandydaci Dudy i obywatele

Wysłanie ludzi do urn 10 maja to nieomal zabójstwo z premedytacją. Zwłaszcza jeśli chodzi o osoby z grupy ryzyka – seniorów, osoby o osłabionej odporności albo chorujące na choroby współistniejące (np. cukrzyca). Jak zebrać komisje wyborcze? Jak zapewnić przejrzystość i weryfikowalność procesu wyborczego w sytuacji, gdy państwo jednocześnie wprowadza zakaz gromadzenia się więcej niż dwóch niespokrewnionych osób? Nie wiadomo.

Ale szok polityczny postępuje dalej. O trzeciej nad ranem w nocy z 27 na 28 marca pojawia się niespodziewana nowelizacja kodeksu wyborczego – osoby powyżej 60 roku życia mogą głosować korespondencyjnie lub przez pełnomocnika. To elektorat PiS – można więc łatwo sobie wyobrazić działaczy partyjnych chodzących od domu do domu, aby takie pełnomocnictwa zebrać, a potem workami zanieść do komisji, gdzie w towarzystwie smętnych kilku kart w urnie (bo młodsi wyborcy zostali w domach) liczone są przez lojalnych członków komisji po to, by obwieścić zwycięstwo Andrzeja Dudy w I turze – przy realnej frekwencji oscylującej w granicach 20% i ogromnym udziale głosów nieoddanych osobiście.

Na wybory jestem chory. Duda, wygraj se z Jakubiakiem

Być może perspektywa jawnego przekrętu wyborczego w wyborach prezydenckich to przysłowiowa koza, która ma tylko zdenerwować opozycję, a na końcu zostanie wyprowadzona – oto właśnie doktryna szoku. Jednocześnie obok zmian politycznych przeprowadzane są bowiem skrajnie niekorzystne zmiany gospodarcze – do szoku politycznego dochodzi kolejny szok: ekonomiczny.

Szok ekonomiczny

Nie trzeba mieć doktoratu z ekonomii ani zdolności jasnowidzenia, aby zrozumieć, jakie konsekwencje będzie mieć wielotygodniowy lockdown całych sektorów gospodarki i przerwanie łańcuchów logistycznych. Około półtora miliona osób w Polsce prowadzi jednoosobową działalność gospodarczą, ponad dwa miliony pracują na umowach śmieciowych. Ci ludzie nieomal z dnia na dzień zostają bez dochodów. Nawet jeśli chcą i mogą pracować – bo specyfika ich pracy pozwala na wykonywanie jej z domu – to często firma, która ich „zatrudniała”, nie jest w stanie im płacić. Nie dlatego, że na jej czele stoi chciwy „janusz biznesu”, a dlatego, że zwyczajnie utraciła możliwość prowadzenia działalności i strumień przychodów. W Wielkiej Brytanii, Francji i Niemczech wynagrodzenie takich osób bierze na siebie częściowo państwo – ale w Polsce oferuje im się zaledwie płacę minimalną lub „postojowe”.

Deprywacja materialna kilku milionów ludzi i ich rodzin musi rodzić konsekwencje wtórne – ci ludzie nie zapłacą czynszów, nie uregulują rachunków za media, nie uiszczą opłat w przedszkolu, nie spłacą rat kredytów – i wreszcie nie będą mieli za co zatankować samochodu, aby dojechać do zakładu pracy – nawet jeśli ten się w końcu otworzy. Nie pójdą do (otwartych jeszcze) sklepów. W końcu przestaną jeść – i wtedy pewnie czekają nas napady na sklepy albo żebranie na ulicach – co ma już miejsce we Włoszech.

Na obciętą rękę rząd zaoferował plaster, bo do tego sprowadza się „pakiet kryzysowy” przegłosowany poniekąd przy okazji zmian w kodeksie wyborczym.

Pod koniec stycznia inflacja wynosiła już 4%, w lutym podobnie – a szybkie porównanie cen na paragonach przechowywanych w mojej apce pomiędzy marcem a lutym wskazuje ich wzrost w podobnej skali, tyle że w ciągu miesiąca. Nie ma cudów – dzisiejsza gospodarka to system naczyń połączonych, więc towarów może w sklepach zabraknąć. Może akurat nie żywności – sporo jej produkujemy w Polsce – ale jej ceny zaczną zwalać z nóg. Rząd już zaczyna przebąkiwać o ich kontroli.

W myśl specustawy taką kontrolę będzie można wprowadzić zwykłym rozporządzeniem. Tyle że praktyka pokazuje, że takie rozwiązanie może być skuteczne tylko częściowo i tylko na krótką metę. Po jakimś czasie pojawia się czarny rynek – towary po regulowanych cenach są niedostępne albo gorsze jakościowo;  bez ograniczeń natomiast dostępne są poza oficjalną dystrybucją – tyle że znacznie drożej. Pojawi się więc inflacja i to nie taka jednocyfrowa, lecz galopująca. Oraz, co ważniejsze, warstwa uprzywilejowanych, którzy mają dostęp do towarów niekontrolowanych i niereglamentowanych – dlatego, że są bardzo bogaci albo dlatego, że należą do struktur władzy.

Zawisza: Koszty kryzysu nie mogą być przerzucone na barki pracowników i pracownic

Należy się spodziewać, że i tego instrumentu rząd użyje, aby odwrócić uwagę od rozpadu państwa i zapewnić lojalność komórek partyjnych. Brakom i drożyźnie nie będą już winni rządzący oraz ich decyzje i zaniechania, a „spekulanci” i „pośrednicy” – których usłużna telewizja pokaże na ekranie. Kto wie, być może przydadzą się archiwalne zdjęcia z lat 80.? Wystarczy je trochę pokolorować.

Niejako przy okazji okazało się, że rząd zaniechał prac nad przekształceniem OFE w IKE. Wygląda więc na to, że oszczędności kilku milionów Polaków zdeponowane w otwartych funduszach zostaną po prostu znacjonalizowane – w zamian za niewiele warte cyfrowe zapisy na jakichś „indywidualnych kontach”. Pozwoli to rządowi na chwilowe załatanie dziur w budżecie, którego deficyt został poukrywany po funduszach celowych. Ale – wbrew pozorom – nie to jest najważniejsze. Jako że OFE dzisiaj to wyłącznie akcje i wyłącznie polskich firm – to nacjonalizacja funduszy pozwoli na uzyskanie właścicielskiego wpływu na przedsiębiorstwa, w tym dotąd całkiem prywatne. Do czego taki nadzór właścicielski służy rządowi PiS – to doskonale widzieliśmy przez ostatnie pięć lat po spółkach skarbu państwa, zamienionych w żerowisko partyjnej nomenklatury i bezceremonialnie zmuszanych do zakupy produktów, usług oraz – zwłaszcza – reklam w firmach należących do partyjnej oligarchii.

Nawet w małej skali widać, jak to działa – w niepozornym ogłoszeniu Prezes Rady Ministrów przewiduje konieczność zamieszczania hurtowych nekrologów. Tyle że szuka do tego pośrednika (którego wybierze w uproszczonym przetargu), ale w grę wchodzą tylko trzy gazety: „Rzeczpospolita”, „Nasz Dziennik” oraz „Gazeta Polska Codziennie”. Nawet powaga masowych zgonów nie chroni, jak widać, przed kombinowaniem, jak rozdać swoim.

Szok praw obywatelskich

Szansę na „domknięcie” oligarchicznego państwa partyjnego daje wykorzystanie szoku związanego z epidemią, aby drastycznie ograniczyć prawa obywatelskie. Takich propozycji rozwiązań tylko w ostatnich dniach miało miejsce kilka. W projekcie specustawy epidemicznej znalazł się przepis pozwalający prokuratorowi bez kontroli sądu zarządzić areszt domowy na trzy miesiące. Przepis w oryginalnym brzmieniu nie precyzował ani okoliczności, ani daty końcowej obowiązywania takiego spec-aresztu. W kolejnym projekcie zniknął, ale nie ma żadnej gwarancji, że nie pojawi się znowu.

Zacząć od d… strony, czyli państwowa inwigilacja made in Poland

Policja dostała także nowe uprawnienia – art. 65a przewiduje karę „aresztu, ograniczenia wolności bądź grzywny” dla tego, kto „umyślnie, nie stosując się do wydawanych przez funkcjonariusza Policji lub Straży Granicznej, na podstawie prawa, poleceń określonego zachowania się, uniemożliwia lub istotnie utrudnia wykonanie czynności służbowych”. Nie widać żadnego związku tego przepisu z epidemią, a uprawnienie policji nie jest ograniczone do czasu jej trwania.

Dość łatwo można sobie wyobrazić mundurowych, którzy postanawiają osobom jadącym na antyrządową demonstrację albo proces polityczny wydać polecenie „opuszczenia pojazdu”, twierdząc, że wykonują „czynności służbowe” (z których nie muszą się przecież tłumaczyć). I znowu – doktryna szoku sprawia, że takie uprawnienia są przyznawane przy minimalnych lub żadnych protestach obywatelskich. A potem na stałe pozostają w przepisach – odzierając obywateli z kolejnych praw.

Przypomnijmy, w Polsce likwidacji uległo de facto sądownictwo konstytucyjne. Dzisiaj TK jest instytucją „wydrążoną” (hollowed out) – posiada siedzibę, skład – ale nie spełnia zadań, które przewidziano dla takich instytucji w porządku prawnym. Za chwilę taki sam los czeka Sąd Najwyższy – tzw. „ustawa kagańcowa” umożliwiła prezydentowi powołanie „swojego człowieka” na stanowisko I Prezesa Sądu Najwyższego. W najlepszym razie czeka nas paraliż tej instytucji; w najgorszym – wydawanie wyroków politycznych i represje sędziów, którzy próbują zachować niezależność.

Jakby tego wszystkiego było mało, na konferencji prasowej Mariusz Kamiński stwierdził, że rząd pracuje nad ustawą, w której będzie zmuszał obywateli do zainstalowania na swoich smartfonach aplikacji, która będzie śledzić i raportować służbom miejsce ich pobytu i podejmowane przez nich działania. Zaś operatorzy podpisali porozumienie, w którym zobowiązują się „blokować koronaoszustów”. Kto jest „koronaoszustem”, jakie sposoby weryfikacji, jakie środki odwoławcze przysługują – tego niestety nie wiadomo.

Chiński syndrom

Coraz wyraźniej widoczna jest fascynacja partii rządzącej modelem chińskim: totalnej społecznej kontroli uprawianej za pomocą mediów, sądów oraz środków elektronicznych.

Prezydent Andrzej Duda, jak informuje chińskie MSZ, odbył serdeczną rozmowę z Xi Jinpingiem i pogratulował mu zdecydowanej reakcji i sukcesów w zwalczaniu epidemii, jednocześnie zapewniając, że Chiny stanowią wzór do naśladowania. „Duda podkreślił, jako wysoko ceni swoją przyjaźń z prezydentem Xi  I jak bardzo pragnie odwiedzić Chiny, kiedy tylko epidemia się skończy”. Cała treść komunikatu dostępna po angielsku tutaj; to bardzo intersująca lektura, nawet kiedy weźmie się poprawkę na fanfaronadę chińskich źródeł rządowych.

Na koronawirusa Chiny polecają autorytaryzm

I nie ma znaczenia fakt, że faktycznie z epidemią najlepiej radzą sobie kraje demokratyczne Azji Wschodniej, które posiadają silne instytucje, wolne media, ale jednocześnie przygotowane były (po epidemii SARS) na reakcję: Tajwan, Korea Południowa, Singapur, Japonia. Rząd chiński tymczasem przez wiele dni ukrywał epidemii, a i dziś istnieją wątpliwości co do liczby podawanych ofiar.

PiS nie planuje jednak budowania silnych instytucji, procedur awaryjnych oraz kanałów komunikacji społecznej – czyli składników społeczeństwa obywatelskiego i poczucia odpowiedzialności za dobro wspólne, które pozwoliło wspomnianym krajom opanować epidemię. Zamiast tego stawia na jedno, silne centrum decyzyjne, podporządkowane władzy politycznej oraz represyjne, pozbawione demokratycznej kontroli i podziału władzy państwo.

Chiny – ostatnie mocarstwo z przyszłością?

czytaj także

Demokracja rytualna, czyli droga do Wenezueli

Doktryna szoku w wykonaniu PiS polega na gwałtownym przyspieszeniu dotąd stopniowego przejścia od demokracji liberalnej do czegoś na kształt demokracji pozornej. Zmienia się także punkt odniesienia – do niedawna były to półdemokratyczne Węgry, dzisiaj stają się nim niedemokratyczne Chiny.

Dokąd zmierzamy? Do państwa oligarchicznego, które posiada formalne instytucje i procedury demokratyczne, ale mają one wyłącznie funkcję fasadową. Niczym zmiana warty przed Grobem Nieznanego Żołnierza albo kontrola podziemi Westminsteru 5 listopada, w rocznicę spisku prochowego Guya Fawkesa.

Nawet historyczny kryzys Covid-19 nie przyniósł opamiętania w PiS-ie

W takiej demokracji fasadowej Sejm zbiera się – ale nie po to, by tworzyć nowe prawo, ale by uchwalić ustawy napisane przez polityczne centrum i udostępnione w ostatniej chwili. Posłowie nie głosują, tylko przyciskają przyciski na sygnał rzecznika dyscypliny. Poprawki nie służą do poprawiania czegokolwiek, ale do tego, aby w ostatniej chwili, pod osłoną nocy, przepychać przepisy ograniczające wolności i prawa obywateli. Sądy nie służą do sądzenia kogokolwiek, ale legitymizowania polityki represyjnej władz autorytetem wymiaru sprawiedliwości. Zaś teoretycznie niezależny prezydent – ze słabym i wątpliwym mandatem pochodzących ze niby-wyborów – cały czas musi drżeć, by polityczne centrum (ustami którejś z „wydrążonych” instytucji sądowych) nie „nabrało wątpliwości” w sprawie legalności jego wyboru i nie urządziło mu pokazowego impeachmentu.

Różnica jest taka, że Polska nie ma raczej perspektywy stania się nowymi Chinami. Nie stanie się też raczej Rosją – nie ma broni atomowej, przestrzeni, sprawnej dyplomacji ani surowców naturalnych. Nie ta skala, nie ta lokalizacja, poważne problemy strategiczne (demografia, niska innowacyjność, słabe instytucje).

Rosja po epidemii stanie się biedniejsza, ale i bardziej opresyjna

Po koronawirusowej „doktrynie szoku” w wykonaniu PiS grozi nam raczej los Zimbabwe albo Wenezueli, gdzie populistyczna władza przejęła średniozamożny kraj i wykorzystała kolejne kryzysy, aby poszerzać władzę oligarchii, uwłaszczać się na zasobach naturalnych, transferować je za granicę i wdrażać specyficzną odmianę „programu wsparcia rodzin” – tyle że tylko nielicznych rodzin. Takich jak rodzina obrońcy ludu, dobrodzieja wykluczonych i przywódcy uciśnionych, et cetera, et cetera – zmarłego prezydenta, Hugo Cháveza. Którego córka – María Gabriela Chávez, jest aktualnie najbogatszą kobieta w Wenezueli i jedną z bogatszych w Ameryce Południowej. Dysponując miliardami – w kraju, gdzie przeciętna pensja nauczyciela wynosi 10 dolarów i dzieci umierają z braku leków w szpitalach, które nie mają prądu.

Zabójczy centralizm kontra struktury dynamiczne

Stanisław Lem napisał prorocze opowiadanie o wścibskim królu, który koniecznie chciał wiedzieć, co dzieje się w najdalszych zakątkach królestwa, w tym także w gospodach i prywatnych domach. A ponieważ nikomu nie ufał, rozbudowywał własne ciała o kolejne segmenty, aby dotrzeć wszędzie. Ale im więcej miał tego ciała, tym bardziej nad nimi nie panował. Zanim ruszył najdalszą częścią – mijały godziny. Bolało to tak, że król – niezdolny już do kontroli nad swoim ciałem – sczezł i rozpadł się na kawałki. A wraz z nim państwo.

To nie stan wyjątkowy, to poligon polskiej przyszłości

Polskie państwo przypomina właśnie tego króla. Żadne istotne decyzje nie zapadają bez udziału Głównego Decydenta; aparat państwowo-partyjny nastawiony jest wyłącznie na transmisję góra-dół i realizowanie poleceń. W górę idzie informacja, w dół decyzje. Tak można transmitować „przekazy dnia”, powtarzane na setkach fejkowych kont twitterowych i w dziesiątkach programów radiowych i telewizyjnych. Ale na dłuższą metę nie da się tak zarządzać państwem w obliczu trzech kryzysów: epidemiologicznego, politycznego i ekonomicznego.

W takiej sytuacji sprawdzają się zupełnie inne struktury: oddolne, elastyczne, szybko się rekonfigurujące. Takie struktury dzisiaj powstają. Wolontariusze donoszą jedzenie seniorom. Szyją maseczki bawełniane. Drukują na drukarkach 3D elementy do respiratorów i przyłbice zabezpieczające personel medyczny. Oferują personelowi medycznemu opuszczone mieszkania na wynajem krótkoterminowy, aby mogli się wyspać – nie narażając jednocześnie swoich rodzin na zakażenie. Prowadzą akcję „kupuj jedzenie u swojego restauratora” – aby dać przeżyć ludziom, którzy z dnia na dzień utracili przychody.

Dokąd zmierzamy? Do państwa oligarchicznego.

Tyle że takie oddolne, obywatelskie struktury nie mogą być na dłuższą metę tolerowane przez oligarchiczne państwo centralistyczne. Nie da się ich pokazać w telewizji, nie da się ich „skonsumować propagandowo”, nie da się przedstawić ich jako inicjatywę partyjną.

Sprawiedliwsze postepi

Przed opozycją ważna decyzja: zewrzeć szyki i wziąć udział w wyborach prezydenckich czy je zbojkotować, wezwać swoich zwolenników do tego samego i podważać legitymację prezydenta w nich wyłonionego? W przypadku zwycięstwa kandydata opozycji oznaczałoby to branie współodpowiedzialności za kryzys i byłoby możliwe, gdyby w planach rządu było zbudowanie czegoś na kształt ponadpartyjnego konsensusu w zasadniczych sprawach, jak zrobiono to choćby w Niemczech.

Bundestag zebrał się (w godzinach pracy), uchwalił pakiet pomocowy bez żadnych wyborczych ani represyjnych „wrzutek”, Bundesrat przyjął go bez dyskusji – wchodzi w życie. Jednak nie widać nawet śladów takiego myślenia po stronie centrum władzy, które dalej kieruje się logiką z ostatnich pięciu lat: podporządkować wszystko, co się da, a co się nie da – zniszczyć lub zmarginalizować.

Buras: Z powodu koronawirusa nawet Niemcy mogą dojść do granic swoich możliwości

Ważne decyzje stoją też przed społeczeństwem – czy niesamowita energia społeczna obudzona przy okazji epidemii – wsparcie lekarzy, szycie maseczek, pomoc dzieciom w zdalnej nauce, donoszenie zakupów seniorom i osobom w kwarantannie – da się upolitycznić? W pozytywnym sensie słowa, tj. skierować na konstruktywną działalność i nie tyle obronę stanu poprzedniego, ile wypracowanie i zbudowanie „stanu po”?

Czy uda się obronić prawa obywatelskie oraz resztki wolnej, demokratycznej Polski przed ludźmi, którzy – wykorzystując kryzys – chcą zamienić ją w prywatne państwo partyjnej oligarchii?

Gospodarka i państwo po koronawirusie. Instrukcja obsługi

I w końcu: jak zbudować nową, sprawiedliwszą Polskę post-epi, która przetrwa nie tylko (chwilowy) kryzys epidemiczny, ale będzie przygotowana na nadciągające, znacznie poważniejsze i długofalowe kryzysy: rozpad lub marginalizację UE, kryzys migracyjny, demograficzny, a przede wszystkim klimatyczny, który czai się za rogiem i uderzy w nas z całą siłą, być może już tego lata, w postaci suszy i pożarów lasów.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Chabik
Jakub Chabik
Informatyk, menedżer, wykładowca
Jakub Chabik (1971) – informatyk i doktor zarządzania, od ćwierćwiecza zarządza wdrożeniami w sektorze nowoczesnych technologii. Pisuje do „Krytyki Politycznej” i miesięcznika „Wiedza i Życie”; w przeszłości publikował w „Harvard Business Review Polska”. Wykłada na Politechnice Gdańskiej. Mieszka i pracuje w Gdańsku.
Zamknij