Kraj

Bracia Tao z Biecza

Znamy obrońców „krzyża smoleńskiego” sprzed Pałacu Prezydenckiego w Warszawie, znaleźli oni swoich naśladowców setki kilometrów na południe kraju, w malowniczym Bieczu.

Znamy historię „krzyża smoleńskiego” sprzed Pałacu Prezydenckiego w Warszawie, ale „obrońcy krzyża” z Warszawy znaleźli swoich godnych naśladowców setki kilometrów na południe kraju, w malowniczym Bieczu, nazywanym z racji swoich walorów turystycznych i zachowanych zabytków z czasów średniowiecza „Perłą Podkarpacia” lub „Małym Krakowem”. To tutaj doszło do kolejnej batalii o krzyż – w której dwóch braci bliźniaków Edwarda i Tadeusza Przepiórów z „wioskowych dziwaków” w ciągu kilkunastu dni stało się miejscowymi liderami Radia Maryja zapraszanymi przez miejscowych PiS-owskich notablów i okoliczne plebanie.

Instalacja patriotyczna

Jesienią 2010 roku lokalne media opisywały dwóch sympatyzujących z PiS-em rencistów Tadeusza i Edwarda Przepiórów z gminy Biecz, którzy postanowili uczcić ofiary katastrofy smoleńskiej poprzez powieszenie na wieży zabytkowego ratusza w Bieczu krzyża (wbrew woli bieckich urzędników i konserwatora zabytków). Bracia zajeżdżali regularnie co kilka dni pod ratusz swoim „maluchem”, który miał przytwierdzony do dachu duży krzyż i biało-czerwone flagi, a na tylnej szybie wisiała kartka z hasłem „Niech ten krzyż tutaj pozostanie!”. Następnie drugi krzyż układali z przewróconych śmietników i powyrywanych z rabatów miejskich kwiatów przed wejściem do ratusza. Po ustawieniu tej „instalacji” puszczali przez megafon pieśni religijne i przesiadywali godzinami w ratuszu, żądając rozmów z burmistrzem. Nic nie robili sobie z kilkudziesięciu pozwów sądowych za zniszczenie mienia miejskiego i zakłócanie spokoju. Wieczorem byli usuwani przez policję, aby już następnego dnia z rana zaparkować swego „patriotycznego” fiacika w tym samym miejscu. Udzielając wywiadu dziennikarzowi lokalnej gazety, Edward Przepióra powiedział: „Nikt mi nic nie może zrobić, bo każdy się boi ze mną zadrzeć. Mogę robić, co chcę”. To poczucie bezkarności utwierdzali w nich miejscowi politycy PiS-u, którzy jednocześnie oficjalnie odcięli się od całej akcji. Jednak większość Bieczan była zniesmaczona heppeningiem, a niektórzy porównywali Przepiórów do niezapomnianego kandydata na prezydenta Białegostoku Krzysztofa Kononowicza. Wreszcie pod koniec września miejscowi policjanci zauważyli, że samochód Przepiórów nie posiada tablic rejestracyjnych i w związku z tym mogą go usunąć z centrum miasta. Bracia jednak nie złożyli broni; opublikowali odezwę w lokalnych gazetach, w której dali władzom Biecza ultimatum zawieszenia krzyża do 16 października, czyli dnia wyboru Polaka na papieża, i jednocześnie ogłosili swój start w wyborach na burmistrza. Złożyli dwuosobowy „Komitet Wyborczy Wyborców Obrońców Krzyża Chrystusowego w Bieczu na Wieży Ratuszowej Braci Bliźniaków Edwarda i Tadeusza Przepiórów” i rozpoczęli zbiórkę podpisów na liście poparcia. W listopadzie Krajowe Biuro Wyborcze, delegatura w Nowym Sączu, skreśliło komitet z listy wyborczej za niedostarczenie w terminie wszystkich dokumentów, przy tym wyszło na jaw, że na liście poparcia kilka podpisów wykonanych było tą samą ręką… Do prokuratury wpłynął kolejny pozew na braci bliźniaków, a oni sami uciekli przed rozprawą na oddział psychiatryczny szpitala w Gorlicach.

Ich dalsze losy są coraz smutniejsze. Okazało się, że Przepiórowie zaciągnęli kredyt w banku, którego nie mieli z czego spłacać; zdewastowali swoje mieszkanie socjalne; symulowali kolejny raz chorobę psychiczną i znaleźli się w Domu Pomocy Społecznej w Szczyrzycu pod Limanową… Ale żeby poznać prawdziwe powody tego smutnego końca, musimy cofnąć się do czasu sprzed walki o krzyż na ratuszowej wieży w Bieczu.

Jasna strona mocy

Edward i Tadeusz od zawsze chcieli być po „jasnej stronie mocy”. Przez wiele lat paradowali z plakietkami „Solidarności” lub – na wzór prezydenta Wałęsy – z Matką Boską w klapach. I biada temu, kto wszedł im w drogę w jakikolwiek sposób – wystarczyło się tylko uśmiechnąć na tą „maskaradę”, a już składali doniesienie na policję lub do sądu o znieważenie. Miejscowi dobrze wiedzieli, że bracia w żadnym związku zawodowym nie byli, gdyż nigdy nie pracowali zawodowo – od „zawsze” byli na rentach zdrowotnych. Niektórzy złośliwie twierdzą, że rentę dostali, gdy Tadeusz wrócił z wojska i w kolorowej chuście rezerwisty chodził po okolicy prawie rok… I trzeba przyznać, że ich sposób życia okazał się do pewnego momentu skuteczny. Między innymi „wychodzili” sobie w ten sposób mieszkanie socjalne, które zostało wyremontowane na koszt gminy. Jakby tego było im mało, postanowili mocniej zaangażować się w życie parafii… Na Podkarpaciu prawie w każdej parafii jest grupa ludzi – swoisty „dwór” – która ma zaufanie plebani. Prócz przysłowiowego organisty, kościelnego i czasami grabarza (chociaż w tym wypadku rzadziej), mogą to być niektórzy nauczyciele, radni lub wybrane bogate rodziny – słowem wiejska elita, która często prócz władzy samorządowej dzierży prym w lokalnych kościelnych organizacjach. Ten model jest tak mocno zakorzeniony, że może dochodzić do „potyczek o miejsce przy księdzu”, gdy na przykład któraś rodzina czuje, że jej wpływ przy ołtarzu maleje na rzecz innego klanu. Często nawet miejsca w ławach kościelnych są ściśle określone – jak w średniowieczu, w tych pierwszych mogą siadać tylko wybrani. To oni też przeważnie decydują, kto na plebani obejmie służbę jako kucharka, sprzątaczka, pokojówka czy „złota rączka”.

W taki oto krąg postanowili wejść bracia bliźniacy. Byli już znani i użyteczni w uprzykrzaniu życia rzeczywistym i wydumanym przeciwnikom miejscowych radnych i posłów prawicowych, przede wszystkim z PiS-u, więc zbliżenie z plebanią nie było aż tak bardzo trudne. Jednak bracia wkrótce okazali się też uciążliwi dla miejscowego Kościoła. Nie dość, że w niedzielę potrafili samochodem wystrojonym w barwy narodowe i dewocjonalia objeżdżać wszystkie msze w okolicznych świątyniach i wchodzić z hukiem w połowie nabożeństwa, aby następnie na środku kościoła prezentować wiernym różne patriotyczne hasła wydrukowane na koszulkach, to zaczęli w pewnym momencie ingerować w pracę proboszcza i sugerować mu, co może, a czego nie może głosić „od ołtarza”, strasząc go donosem do biskupa… Wprowadzali też własne „zwyczaje religijne”. Na przykład koledze, którego przekonali, żeby powrócił od Świadków Jehowy na łono Kościoła kazali biegać wokół kościoła parafialnego z chorągwią pogrzebową, aby dzięki temu zgubił szatana, który ich zdaniem się w nim zadomowił. Jeszcze silniej poczuli się, gdy zostali zauważeni przez Radio Maryja i namaszczeni na jego czołowych przedstawicieli w parafii – przewodniczących parafialnego koła Radia Maryja. 

Przepiórowie właśnie obchodzili pięćdziesiąte urodziny, więc postanowili je godnie uczcić. Zaciągnęli w banku kredyt i obiecali sfinansować uroczystą mszę w swojej intencji. W jej trakcie siedzieli obok ołtarza na tronach obitych czerwonym suknem i w czasie liturgii śpiewał im specjalnie sprowadzony na tą okazję chór z Poznania. Oczywiście wszystko nagrywały kamery telewizji Trwam. Wydawało się, że to apogeum ich pozycji w parafii. Że już nic i nikt nie może im zagrozić, tym bardziej że „dwór” wyraźnie poczuł do nich respekt, a politycy PiS-u zapewniali wszelką pomoc i ochronę. Nawet na sierpniowe święto „Cudu nad Wisłą”, które zbiegło się z dożynkami, przybyli w uniformach przypominających mundury, chociaż tylko jeden z nich służył w wojsku i to w Ludowym Wojsku Polskim…

Narodziny braci Tao

Ich passa zaczęła się odwracać po katastrofie smoleńskiej. Paradoksalnie od demonstracji w sprawie instalacji krzyża na wieży ratuszowej w Bieczu wszystko sprzysięgło się przeciw nim. Po nieudanym starcie w wyborach samorządowych, sprawach w sądzie, bank zaczął upominać się o raty kredytu, którego wbrew obietnicom, nie wydali jednak w całości na urodzinową mszę, lecz na towary oferowane przez domokrążców. Urzędnicy już się ich nie bali, „dwór” proboszcza łącznie z PiS-owcami z dnia na dzień zapomniał o ich zasługach i zaczął wyraźnie z nich drwić. To wtedy, któryś z księży nadał im przydomek „bracia Tao”. A bracia w samoobronie poszli na całość: zdemolowali swoje mieszkanie doszczętnie, żądając od władz nowego lokalu lub bezpłatnego miejsca w domu spokojnej starości. Gdy im odmówiono, zaczęli okupować najpierw hol hotelu w Bieczu, a następnie korytarz szpitala w Gorlicach, przenosząc się tam z całym swoim dobytkiem. Ze szpitala zostali odwiezieni przez policję do przytułku Brata Alberta w Nowym Sączu, z którego od razu uciekli. Coraz bardziej brudni i zaniedbani po wielu perypetiach wylądowali w przytułku w Szczyrzycu pod Limanową.

Póki ich ekscentryczne wyskoki były na rękę miejscowym politykom, którzy rywalizowali o wpływy w gminie, póty byli tolerowani i użyteczni. Być może, gdyby poprzestali na „działaniu” wokół samorządu, żyliby w miarę spokojnie, lecz odkąd chcieli wpływać na miejscowy Kościół ich los został przesądzony. Jeszcze wydawało się, że są pod ochronnym parasolem niektórych działaczy PiS-u (pracowali nawet w ich komitetach wyborczych), jeszcze magia Radia Maryja działała, jeszcze ferment wokół krzyża – choć męczący dla wszystkich – mógł się na coś przydać. Jednak za ich długi nie chcieli płacić ani sojusznicy „polityczni”, ani tym bardziej Kościół. Zresztą „Bracia Tao” byli coraz bardziej nieobliczalni i kto wie, co by się stało, gdyby całkiem wymknęli się spod kontroli…

Nie znając całego kontekstu tej historii; czytając jedynie artykuły z lokalnych gazet na temat hucpy z krzyżem na wieży ratuszowej w Bieczu, można stwierdzić, że to historia, jakich wiele na polskiej prowincji. Ot, dwóch słabo wykształconych, prostych, starych kawalerów, być może z problemami psychicznymi – „podkarpackich Kononowiczów” – uwierzyło w swoją wyjątkowość, siłę i znaczenie w lokalnej społeczności i zaczęło wojnę z „gminnym układem”. A że byli nieznośni i uciążliwi, ludzie woleli schodzić im z drogi, śmiejąc się za plecami… Jednak trzeba pamiętać, że mieli oni znacznie „potężniejszych” i poważniejszych protektorów. Byli częstymi gośćmi posłów, senatorów i radnych PiS z Podkarpacia, podkreślali przez cały czas, że są liderami Radia Maryja w gminie, a miejscowy Kościół przyzwalał na ich ekstrawagancje. Dzisiaj, leczeni psychiatrycznie, znajdują się w Domu Pomocy Społecznej w Szczyrzycu pod Limanową. Czy któryś z ich niedawnych „mentorów” wie, co się z nimi dzieje? 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij