A kto uważa inaczej, ten reprezentuje interesy koncernów farmaceutycznych.
Od paru dni w mediach krąży raport na temat polskiej listy leków refundowanych, sporządzony przez firmę IMS Health, która opracowuje dane dla rynku farmaceutycznego. Wynika z niego, że dzięki negocjacjom Ministerstwa Zdrowia z firmami farmaceutycznymi rzeczywiście udało się uzyskać niższe ceny leków – średnio 8,5% na opakowaniu, a budżet NFZ zaoszczędzi ponad 700 milionów złotych. Problem w tym, że jednocześnie pacjenci zapłacą ponad 300 milionów więcej niż do tej pory. NFZ zmienił bowiem zasady refundacji i ostatecznie do prawie połowy leków na liście dopłaci mniej. Ponieważ od 1 stycznia obowiązują sztywne ceny, zniknęły też z aptek wszelkie „promocje” i „leki za grosik” – co samo w sobie było kuriozalne, ale jednak łatało budżety części emerytów. Tym samym poziom współpłacenia polskich pacjentów za leki wzrośnie z 34% do 38%, choć i tak był już jednym z najwyższych w Europie.
W trakcie dyskusji o tym, dlaczego polski lekarz nie może zweryfikować uprawnień pacjenta do refundacji i dlaczego wciąż nie może się tu narodzić medyczny system informatyczny z prawdziwego zdarzenia, telewizje pokazywały migawki z innych krajów: „Popatrzcie, jak tam jest nowocześnie”. Gdzieś w tle tych czipów, migoczących plastików i kolorowych hologramów przewijały się informacje naprawdę istotne – że w Niemczech pacjent płaci za wszystkie leki na receptę 5 albo 10 euro, w innych krajach w ogóle jest jedna, ryczałtowa cena na wszystkie lekarstwa, a w jeszcze innych pacjenci po przekroczeniu pewnej kwoty wydatków na leki dostają je już za darmo. Inaczej mówiąc, nikt nie wspomniał, że za tymi wszystkimi nowoczesnymi gadżetami stoi filozofia niepozwalająca na karanie pacjentów za to, że zachorowali na „nieopłacalną” z jakiegoś powodu chorobę.
Tymczasem w Polsce od 1 stycznia tego roku bardziej opłaca się mieć nadciśnienie niż cukrzycę, a koszty, jakie ponosi pacjent, kupując leki, są niewspółmiernie wysokie w porównaniu z innymi krajami i w stosunku do dochodów Polaków. Stąd przekonanie, że leki w Polsce są drogie, choć są najtańsze w Europie. Dodajmy do tego jeszcze rozbuchany rynek leków OTC, czyli tych bez recepty, gdzie przychody firm są największe i którego ofiarami, jak podaje Marek Balicki, pada 3–4 tysiące osób rocznie (z powodu braku kontroli lekarskiej, przedawkowania i powikłań).
Jeśli wspomniane wyliczenia IMS Health są prawidłowe, to całą samarytańską retorykę rządu – „w trosce o pacjenta”, „dla dobra pacjenta”, „żeby pacjent płacił mniej” – można włożyć między bajki. A może Ministerstwo Zdrowia ma własne wyliczenia i symulacje dotyczące realnych kosztów, jakie po zmianie zasad refundacji i listy leków poniosą pacjenci? Jeśli tak, to dlaczego zwleka z ich ogłoszeniem? A jeśli nie, to na jakiej podstawie twierdziło, że „pacjent zapłaci mniej” i według jakich kryteriów negocjowało kształt tej listy z koncernami farmaceutycznymi?
Wygląda na to, że imperatyw budżetowych oszczędności, idea „uszczelniania systemu”, o czym tak często wspominała Ewa Kopacz, stał też za zapisami o nowych obowiązkach lekarzy i karach za ich nieprzestrzeganie, które znalazły się w ustawie refundacyjnej i o które trwa właśnie walka między lekarzami a Ministerstwem Zdrowia. Wybudowano solidne zasieki, żeby przypadkiem nie prześliznął się przez nie ktoś nieuprawniony do refundacji, nie przejmując się, czy jest to w ogóle wykonalne, a sankcje dla lekarzy adekwatne do przewinień. A przede wszystkim – czy ten coraz bardziej selektywny system, tworzący kolejne grupy tych, „co mają prawo” do określonych świadczeń (jesteś cukrzykiem na ryczałt czy 30%?), i skrupulatnie wyłapujący tych, co już nie, per saldo nie przyniesie jeszcze większych strat.
Ustawa o refundacji leków była interesującym wyjątkiem na tle pozostałych ustaw z „pakietu Kopacz”. Jako jedyna bowiem – w swoich założeniach – nie kierowała się logiką wycofywania się państwa z jego obowiązków, wprowadzając regulacje tam, gdzie ich do tej pory nie było. Teraz jednak widać, że diabeł jak zwykle tkwił w szczegółach i obwarowanie przez państwo systemu niesprawiedliwego dla pacjentów może być równie złe w skutkach, jak wypuszczenie ich na wolnorynkową grę.
Tak więc ostatecznie prawie każda ustawa minister Kopacz okazał się felerna, tylko że z innych powodów: i refundacyjna, i ta o działalności leczniczej (polecamy raport NIK-u o tym, jak radziły sobie do tej pory skomercjalizowane ZOZ-y), i o systemie informacji w służbie zdrowia (o tym, kto i na jakich zasadach będzie miał dostęp do naszych danych, dowiemy się dopiero z rozporządzeń).
Jest klęską Bartosza Arłukowicza, że – jako podobno lewicowy polityk – idzie teraz w zaparte, broniąc tych ustaw i próbując być świętszym od papieża, pardon, premiera. Jest to także jego klęska jako politycznego gracza, skoro najwyraźniej nie udało mu się przy przechodzeniu do rządu Tuska wynegocjować żadnego pola manewru w sprawie trefnej ustawy refundacyjnej, choćby opóźnienia jej wejścia w życie. Może za bardzo chciał?
Już w poniedziałek polecamy obszerny wywiad z Markiem Balickim.