Bezwarunkowy dochód gwarantowany cieszy się dziś w lewicowej bańce zaskakująco dobrym wizerunkiem, z kolei gwarancja zatrudnienia – wyjątkowo złym. Czemu?
To będzie tekst o Bezwarunkowym dochodzie podstawowym (dalej: BDP lub „dochód”) oraz o gwarancji zatrudnienia (dalej: GZ lub „gwarancja”). Daruję czytelnikom ścisłe definiowanie tych pojęć. Z pewnością wiedzą sporo, a nawet jeśli nie – internet pełen jest informacji na ten temat, by wspomnieć choćby wydany niedawno numer „Praktyki Teoretycznej” poświęcony BDP czy materiały na łamach Krytyki Politycznej. Nie będę się też zajmował kwestią pochodzenia środków, które miałyby sfinansować któryś z tych programów. Na użytek wywodu wyobraźmy sobie roboczo, że KGHM odkryło nagle zyliony ton unobtanium, z którego wydobycia budżet państwa zainkasował jakąś astronomiczną dywidendę. Albo, że świat zgodził się na propozycję Billa Gatesa, by roboty płaciły podatki (wysokie). Rozważania na temat realnych źródeł finansowania obydwu programów zostawmy na inną okazję.
Bill Gates: Robot zabiera człowiekowi pracę? Niech płaci podatki
czytaj także
„Dochód” cieszy się dziś w lewicowej bańce zaskakująco dobrym wizerunkiem, z kolei „gwarancja” – wyjątkowo złym. PR obydwu programów wygląda dziś mniej więcej tak, że idea bezwarunkowego dochodu to świetnie odpowiadający na wyzwania współczesności, hipernowoczesny wytwór lewicowej myśli ekonomicznej, gwarancja zatrudnienia prezentuje się natomiast jak niemodna i niesympatyczna ciotka tęskniąca do różnego typu „czynów społecznych” i bloków z wielkiej płyty, a w najgorszym razie – pożyteczna idiotka zwolenników pracy przymusowej w duchu workfare state. Jeśli jednak wyjdziemy poza kilka rozpowszechnionych uproszczeń i przekłamań, zrozumiemy, że ani BDP nie jest programem specjalnie lewicowym, ani też koncepcja gwarancji zatrudnienia nie jest tak oderwana od rzeczywistości jak stara rumuńska komunistka w futrzanej czapie z Sieranevady.
czytaj także
W rozważaniach, dlaczego potrzebujemy BDP (albo „dlaczego BDP jest lepsze niż GZ”) powtarza się bardzo często argument, że pracy zaczyna brakować, a w przyszłości będzie jej jeszcze mniej. Postępująca robotyzacja wykluczy z gry bardzo wielu pracowników najemnych. Wiarygodność tej opowieści mają potwierdzać zatrważające dane statystyczne, które brzmią, jakby jakiś podróżnik w czasie zebrał je w odległej przyszłości i udostępnił nam do wglądu już dziś (np. „w ciągu 15 lat 47 proc. pracowników straci zatrudnienie na skutek robotyzacji!”). Wniosek jest jasny – trzeba myśleć o tym, by zapewnić rzeszom ofiar postępu technologicznego możliwość utrzymania się bez pracy, bo w przyszłości będzie ona dobrem rzadkim.
Nie pastwiąc się zanadto nad metodologią uzyskiwania powyższych danych, trzeba przyznać, że sam wniosek brzmi dosyć rozsądnie i logicznie. Tyle że w obserwowalnej rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. Pracy do wykonania nie ubywa, lecz przybywa i to przybywa jej w zastraszającym tempie. Oczywiście, że wielki kapitał automatyzuje i robotyzuje przemysł na potęgę. Problem polega jednak na tym, że prywatne firmy, w tym te ogromne, które zautomatyzują się najszybciej, to jedynie niewielki wycinek rzeczywistości – w Polsce to małe i średnie przedsiębiorstwa wytwarzają 67 procent PKB i zatrudniają 70 procent pracowników. Otwórzmy okno, rozejrzyjmy się wokół siebie, pomyślmy o naszych potrzebach, o ludziach wokół nas, o potrzebach naszych bliskich i naszej społeczności. Oraz o tych, o których słyszeliśmy, choć może nas bezpośrednio nie dotyczą. Mnie od razu przychodzi do głowy co najmniej kilka przykładów zagadnień, które wymagają sporych nakładów pracy do wykonania, a której w tym momencie nie zapewniają ani rynek, ani państwo (albo zapewniają w stopniu dalece niewystarczającym). Weźmy pierwsze z brzegu sprawy: jest bardzo wiele samotnych osób w podeszłym wieku, które potrzebują opieki pielęgniarskiej czy pomocy w codziennych czynnościach. Z każdym rokiem będzie ich więcej, bo społeczeństwo się starzeje. Z drugiej strony mamy dzieciaki z problemami w szkole, która nie odpowiada na ich potrzeby edukacyjne i wychowawcze, a także nastolatków borykających się z agresją (swoją własną i skierowaną przeciwko im). Jeszcze z innej strony – i w innej branży – postępująca degradacja tkanki miejskiej – sypiące się budynki komunalne, „łyse” trawniki, dzikie wysypiska śmieci, niszczejące zabytki i ogólna brzydota przestrzeni publicznej. Dodajmy do tego usuwanie skutków powodzi, susz, huraganów i innego typu katastrof, których w związku ze zmianami klimatycznymi będzie coraz więcej.
Poprzestanę na tych pięciu kategoriach, choć różnego typu problemy wymieniać można jeszcze długo. Co je łączy? Żeby każdy z nich rozwiązać, potrzebujemy więcej rąk i głów do pracy. Potrzebujemy armii ludzi zatrudnionych w sektorze publicznym, choćby po to, by utrzymać nasz obecny poziom życia, a jeśli chcemy, żeby jakość życia w Polsce choć trochę rosła, będziemy tej ludzkiej pracy – fizycznej, umysłowej, w usługach – potrzebować dalece bardziej.
Część problemów pomoże oczywiście rozwiązać danie ludziom do ręki kasy. Na przykład osoba z niepełnosprawnością, otrzymawszy dodatkowe pieniądze, będzie mogła wynająć sobie na wolnym rynku kogoś, kto jej w taki czy inny sposób pomoże w codziennych sprawach (o ile taką osobę znajdzie za sumę, jaką dysponuje). W wielu innych przypadkach problem rozwiązać może tylko zwiększenie zatrudnienia przez państwo czy samorządy. Dlaczego? Bo np. rodzice, nawet wsparci z publicznej kasy, niekoniecznie zrzucą się na warsztaty z kontrolowania agresji czy pensję nauczyciela prowadzącego zajęcia edukacji równościowej dla swoich pociech wraz z ich kolegami i koleżankami. Prędzej zafundują potomstwu dodatkowe lekcje języków obcych czy korepetycje z innych przedmiotów. Szkoła może za to zatrudniać ludzi prowadzących takie zajęcia i oferować je wszystkim, nawet tym, których rodzice nie zawsze rozumieją potrzebę uczestnictwa w nich ich dzieci, a tym bardziej – nie zawsze mają ochotę dokładać się do czegoś, co ich dzieci bezpośrednio nie dotyczy. Również w przypadku różnego typu problemów związanych z kształtowaniem polskiej przestrzeni miejskiej, trudno będzie się obejść bez zatrudnienia przez sektor publiczny i publicznych inwestycji – indywidualne wydatki konsumpcyjne z dochodu gwarantowanego nie wystarczą, a i na czyny społeczne przy osiedlowych ogródkach trudno liczyć.
czytaj także
Czy te argumenty nie są przekonujące? Czy bez gwarantowanego zatrudnienia można się obejść? Odnoszę wrażenie, że znaczna część niechęci, jaką odczuwamy wobec GZ, to lęki dobrze wykształconego prekariusza: „Ja, magister afrykanistyki i ukrainoznawstwa, weteran Erasmusa i siedmiu korpo-staży, miałbym teraz sadzić jakieś pieprzone kwiatki pod blokiem na Targówku? Niedoczekanie!”. Zwróćmy jednak uwagę, że GZ nie oznacza przymusu ani obowiązku pracy, znanego z PRL, ale i z reżimów workfare state, a jedynie gwarancję możliwości jej podjęcia. Jest bardzo wielu ludzi, którzy mając do wyboru absurdalną w swoim idiotyzmie pracę za minimalną stawkę w call center lub rozdawanie ulotek, a pracą za te same pieniądze, która niosłaby ze sobą choćby odrobinę społecznego pożytku (od sadzenia kwiatków po pracę z młodzieżą), wybrałaby jednak kwiatki lub młodzież. Ja też bym wybrał. Oczywiście, dostając pieniądze z BDP, może nie musiałbym ani pracować w call center, ani sadzić kwiatków. Wydaje mi się jednak, że ktoś te kwiatki powinien posadzić a świat, w którym kwiatki rosną pod blokiem, jest lepszym światem niż ten, w którym nie rosną.
Gdybym miał talent Raczkowskiego, narysowałbym krótki komiks: Mieszkanie. Małżeństwo. On rozsiadł się wygodnie w fotelu z gazetą i kawą w pozie pana i władcy. Ona, zmywa gary jedną ręką, drugą przewija dziecko itd. On: „Tu piszą, że za kilka lat praca przestanie istnieć. Właściwie już jej prawie nie ma”. Ona (myśli): „Jasne, kurwa…”.
Szarfenberg: 500+ promuje tradycyjną rodzinę, dochód podstawowy jej zagraża