Gospodarka

Urbański: Kapitalizm zbudowany jest z mięsa

Czyli pieczony prosiak to kulinarna husaria? Z Jarosławem Urbańskim rozmawia Przemysław Witkowski.

Przemysław Witkowski: Z twojej książki wynika, że dieta paleo to wcale nie dieta paleo?

Jarosław Urbański: To, co nazywa się dziś „dietą paleo”, istnieje co najwyżej kilkanaście lat. Jednak przez swoją nazwę oraz zespół skojarzeń i zaleceń sugeruje, że jest to odwieczna propozycja, która opiera się na jakoby naturalnych skłonnościach organizmu ludzkiego do konsumpcji mięsa. Zakłada się, że powinno ono stanowić 55% wartości energetycznej pokarmu! Twierdzenie, że przez 2,5 mln lat dieta ludzka była jednorodna i do tego oparta na mięsie, ma bardzo wątpliwe podstawy. To tylko jedna z hipotez. Wątpliwe jest, czy białko zwierzęce było kluczowym pokarmem, który ukształtował społeczeństwo i człowieka.

Nie polowaliśmy na mamuty? Ty twierdzisz, że to raczej na nas polowano.

Człowiek prawdopodobnie był przede wszystkim konsumentem pokarmu roślinnego i padlinożercą.

W okresie plejstoceńskim człowiek był przede wszystkim ofiarą. Zwracało na to uwagę wielu autorów i autorek, ale heroiczna wersja dziejów zawsze przeważała. Człowiek miał być panem sytuacji, drapieżnikiem, który skutecznie polował na większe od siebie zwierzęta. Łowiectwo i dieta mięsna miały go ukształtować tak w sensie osobniczym, jak i gatunkowym oraz społecznym. Zawdzięczać mielibyśmy mu mowę, powstałą w trakcie polowania, wytwarzanie narzędzi, w tym przede wszystkim broni, a wreszcie podział pracy i skomplikowaną strukturę społeczną Teorie te niewiele jednak mówią np. o tym do zdobywania i obróbki jakiego pokarmu skonstruowano owe narzędzia. Być może przede wszystkim do wykopywania bulw i korzeni, odganiania hien i dzielenia padliny. Człowiek prawdopodobnie był przede wszystkim konsumentem pokarmu roślinnego i padlinożercą.

Sporo jest na rynku książek mówiących o wegetarianizmie czy weganizmie. Niewiele jest jednak takich, które łączą kwestie diety z dominującą ideologią. Czy można powiedzieć, że wprowadzasz „lewactwo” do dyskursu wegetariańskiego?

Skłonność do jedzenia mięsa nie jest żadną naturalną predylekcją czy zapisaną w genach potrzebą, ale raczej konsekwencją rozwoju ekonomicznego i rozwoju kapitalizmu. To jest główna teza książki. Dla ludzi pokroju Szyszki i Waszczykowskiego pewnie „lewacka”. Wysoki poziom spożycia mięsa historycznie rzecz biorąc, wynika z pewnych przeobrażeń w strukturze gospodarki: rozwoju produkcji rzemieślniczej i protoprzemysłowej oraz handlu. Produkty pochodzenia zwierzęcego stanowiły podstawową masę towarową, ale mięso, jako masowy artykuł spożywczy, pojawiło się na samym końcu. Niezbędna była pierwsza i druga rewolucja przemysłowa oraz rozwój nowoczesnych rzeźni, które poprzedzały fordystyczne stosunki produkcji.

Czyli wizja tradycyjnej polskiej kuchni pełnej ryb i dziczyzny to bujda?

To najczęściej wymysł, fantazja powstała z dzisiejszej perspektywy, chwyt marketingowy. „Tradycyjna kuchnia polska” ma ledwie pięćdziesiąt, maksimum sto lat historii. Kapusta? Ziemniaki? W polskiej kuchni sprzed kilku stuleci ich oczywiście nie było. Jeśli zaś dawne przepisy dotyczyły przygotowywania mięsa, to stosowano je w kuchniach osób zamożnych. Do tego uczono w nich, jak obchodzić się z mięsem, tak by ono nadawało się do spożycia, bo z tym jest generalnie przecież problem. Stąd też zamiłowanie do soli i pieprzu.

Czyli pieczony prosiak to taka kulinarna husaria? Ludzie myślą, że to nasza wspólna przeszłość, a to tylko przeszłość możnych?

Tak. W czasach rewolucji francuskiej pojawiła się książką kucharska, ponoć pierwsza taka skierowana do prostego ludu i radykałów, która w 100% dotyczyła ziemniaków. Myślę, że jest to mocno symboliczne. Kiedy klasa ta zaczyna być znaczącym aktorem politycznym, zmienia się centralny punkt diety opisywanej w takiej książce. Te tworzone wcześniej, dla możnych, dotyczyły z reguły mięsa. Nowa, ludowa propozycja, dotyczy zaś pokarmów roślinnych, o wiele częściej obecnych na stołach tej klasy.

Uniwersalizujemy dawną dietę najbogatszych?

Generalnie tak. Jeśli nie ulegniemy urokowi programów telewizyjnych, ich scenografii i scenariuszy, każdy z nas może sobie bardzo łatwo obliczyć, że duża część propozycji przedstawianych na ekranie jest zbyt droga, aby stać się naszym codziennym menu. Gdyby przeliczyć koszt tej nieszczęsnej „paleo diety”, wyszłoby szybko, że to propozycja dla bogatych. Zapewnienie takiego pokarmu wszystkim mieszkańcom globu jest po prostu niemożliwe. Ilu ludzi musiałoby mieszkać na Ziemi, żeby starczyło pogłowia zwierząt ubojowych? Dziś w najbardziej mięsożernych społeczeństwach udział produktów odzwierzęcych w diecie wynosi 30-35 proc., a w tej diecie mówimy o 55 procentowym udziale mięsa. Globalna dominacja takiej diety doprowadziłoby do totalnej zapaści ekologicznej. Przy silnym trendzie wzrostu spożycia mięsa w Azji, już mamy bardzo poważny problem. Ta nowa moda narzuca konkretny rodzaj produkcji, który ma katastrofalne skutki ekologiczne. Wielu analityków uważa, że spożycie mięsa należałoby gwałtownie ograniczać. W społeczeństwach bogatej Północy spożywa się 100-150 kg mięsa rocznie na głowę dorosłego mieszkańca. Eksperci postulują zmniejszenie tej ilości do 50 kg, czyli nawet o ⅔. I to są raczej „reformiści”. Jest sporo głosów, które uważają, że koniecznie musimy zmienić główne źródło białka. W przeszłości ta sprawa nie była tak oczywista. Duża część zwierząt była utrzymywana nie z powodu chęci konsumpcji mięsa, a jeśli już, to na samym końcu. Woły i krowy były potrzebne przede wszystkim jako siła pociągowa, źródło nawozu, mleka. Same krowy zaś jako źródło reprodukcji wołów, które stanowiły istotny środek produkcji.

Czy można sobie wyobrazić rozwój kapitalizmu bez pewnych kluczowych produktów pochodzenia zwierzęcego? Nie sądzę.

Stawiasz tezę, że to dzięki zwierzętom średniowieczna gospodarka przekuła się w kapitalistyczną. Nie jest to trochę mylenie skutku z przyczyną? Równie dobrze można uznać, że to dżuma wyludniła Europę i pozwoliła zmienić tereny uprawne w pastwiska dla owiec na wełnę i sukno na handel, i powiedzieć, że zawdzięczamy kapitalizm dżumie.

Ale czy pandemie i katastrofy znakomicie nie współgrają z kapitalistycznym systemem i jego sposobami zarządzania i rozwoju? Produkcja zwierzęca była warunkiem koniecznym, choć być może niewystarczającym. Zapytam inaczej. Czy można sobie wyobrazić rozwój kapitalizmu bez pewnych kluczowych produktów pochodzenia zwierzęcego? Nie sądzę. Sukno, jedwab, skóry, futra, to było podstawowe towary w handlu ponadregionalnym. Mięso było produktem ubocznym pozyskiwania tych surowców. Oczywiście w okresie przedkapitalistycznym, część uprzywilejowanej klasy zawsze opierała swoje panowanie na posiadaniu dużych stad zwierząt, przede wszystkim krów, wołów i owiec. W kontekście całej populacji ludzkiej, był to jednak margines. Głównym źródłem pożywienia dla trudniących się pracą na roli były produkty roślinne, są one bowiem w stanie wyżywić większą liczbę osób z hektara, niż produkty pochodzenia zwierzęcego. Brak masowej wymiany handlowej nie wymagał rozwinięcia produkcji zwierzęcej. Zdecydowanie większa podaż mięsa od mniej więcej XIII wieku nie wynikała z konieczności żywieniowych. Powodem, jak powiedziałem, był rozwój rzemiosła, wczesnego przemysłu i wymiany handlowej pomiędzy powstającymi jak grzyby po deszczu miastami. Dołożyły się do tej kariery mięsa również daniny. Opłacanie ich w futrach miało charakter lokalny i było – jak się niekiedy sądzi – efektem braku kruszców. Dopiero później okazało się, że jest to niezły interes w handlu długodystansowym i że powinności feudalne można przekuć na konkretne zyski w obrocie międzynarodowym. Te skórki kunie, wiewiórcze, bobrowe czy sobolowe można było sprzedawać z dużym przebiciem na Zachodzie lub w Azji i uruchomić ogromną wymianę handlową w obrębie co prawda jeszcze kontynentu eurazjatyckiego, ale już łącząc ze sobą odległe rynki zachodnie i wschodnie.

Struktura produkcji i eksportu naszego regionu jest w pewnym sensie podobna od wieków. Budują ją surowce naturalne lub/i akumulacja oparta na taniej sile roboczej?

Państwo, które nie może się otrząsnąć z peryferyjnego położenia, jest skazane na handel nieprzetworzonymi surowcami. Nieważne, czy to będzie sól, skóry i zboże czy węgiel, drewno i wieprzowina. Kapitalizm tak działa, że jeden produkuje surowce, a ktoś inny je przetwarza w wyższym stopniu i akumuluje zyski z tego wynikające. Polsce przypadła od wieków rola dostarczyciela surowców, w takiej czy innej postaci. Symbolicznie, przedmiotem dumy narodowej i szczytem osiągnięć ekonomicznych staje się puszka konserwowej szynki „Krakus Polish Ham”. Dla II RP, dla PRL, a także dla III RP jest ona wspólnym elementem narracji. Do dziś szlachtowanych jest 15-20 mln świń rocznie. Poza horyzont, jaki wyznacza ta szynka, Polska nie umiała nigdy wyjść. Można zgrabnie połączyć tu w jedną logiczną całość wycinanie puszczy Białowieskiej dla pozyskiwania większych ilości drewna, czy wystrzeliwanie dzików. Polska jest też jednym z poważniejszych producentów dziczyzny. Nie konsumentów, bo w kraju zjada się jej bardzo niewiele.

 Stąd to nowe prawo łowieckie?

Nie wolno nam traktować sytuacji zwierząt dzikich jako naturalnej. Ona taką nie jest. Pozyskiwanie tak zwanych zwierząt dzikich, jest już od dawna bardziej formą gospodarki leśnej niż pierwotnym myślistwem. Dzisiaj pogłowie różnego rodzaju zwierząt leśnych to hodowla. W Polsce ponad 90 proc. powierzchni lasów jest poddana eksploatacji gospodarczej. Ktoś powinien napisać książkę o tym przedsiębiorstwie. Spółka Lasy Państwowe przynosi rocznie ponad 400 mln złotych czystego zysku, przy przychodzie ze sprzedaży wynoszącym 8,2 mld złotych. Lasy wydają się nam pierwotne, a tymczasem są one przestrzeniami hodowli. Są też mocno przetrzebione przez wycinkę. Powstają liczne polany, które sprzyjają rozwojowi populacji zwierząt kopytnych. Powstaje sprzężenie zwrotne. Z jednej strony trwa wycinka i eksploatowanie lasów, z drugiej rozwija się wielkoareałowa produkcja rolna na terenach do nich przylegających. Razem stymuluje to podaż jeleni, saren i dzików. Jest im łatwiej się wyżywić, łatwiej się rozmnożyć. Przy tak gwałtownym wzroście populacji zwierząt łownych, pojawia się lobby myśliwych, które domaga się zwiększonego odstrzału. Rośnie eksport dziczyzny.

Do dziś szlachtowanych jest 15-20 mln świń rocznie. Poza horyzont, jaki wyznacza ta szynka, Polska nie umiała nigdy wyjść.

Do tego dochodzą rolnicy żądający odszkodowań za straty w zbiorach, jakie czynią zwierzęta leśne. Tak zamyka się koło interesów?

Narracja posttransformacyjna właściwie nie zajmuje się kwestią zmian, jakie zaszły na terenach wiejskich. Średniorolni gospodarze, ta tradycyjna klasa chłopska, jest w zasadzie w zaniku. Gwałtownie wzrósł odsetek gospodarstw towarowych i wielkoareałowych, w każdym razie powyżej 20 ha. To już jest po prostu inna gospodarka, rolnik nie jest w stanie z kijem obejść swoich 5-10 ha i przypilnować każdej marchewki i kłoska. Dziś w farmerskich firmach posiadających setki hektarów właściciel po prostu sobie bilansuje kwestie odszkodowania czy dotacji unijnych. Ten nasz obraz chłopa pomstującego na to, że mu dziki działkę zryły, jest już – z ekonomicznego i socjologicznego punktu widzenia – nieco archaiczny. Nie natrafiłem też na kompleksową analizę gospodarki leśnej. Nie patrzy się na gospodarkę leśną jak na jedno wielkie scentralizowane przedsiębiorstwo. Gdybyśmy na wzór neoliberalny obliczyli, jakimi kapitałami, w sensie zasobów naturalnych, dysponujemy, to byłyby kolosalne kwoty.

A nie robi tego przypadkiem minister środowiska Jan Szyszko?

Tak. To taka kolonizacja wewnętrzna. Procesy te zapewne będą się tylko pogłębiać. Napięcie będzie rodzić kwestia dostępu do zasobów leśnych, ale też do zasobów wodnych. Gospodarka leśna jawi się w percepcji społecznej jako niegroźna rozrywka myśliwych, tymczasem każdego roku zabija się setki tysięcy zwierząt. Odstrzeliwuje się ich coraz więcej. W ciągu ostatnich ośmiu sezonów koła łowieckie odstrzeliły o 123 proc. więcej danieli, 102 proc. jeleni, 30 proc. saren i 53 proc. dzików. Zabija się wprawdzie mniej ptaków, ale masa pozyskanego tą drogą mięsa wyraźnie rośnie, pomimo okresowych wahnięć. Przysparza to dochodów firmom trudniącym się eksportem dziczyzny. Także Lasy Państwowe chcą więcej zarabiać na tym mięsie. Jednocześnie rośnie opór społeczny. Ludzie zaczęli blokować polowania, bowiem nie chcą się stać zakładnikami Polskiego Związku Łowiectwa i mężczyzn, którzy uganiają się po lasach z bronią, zawłaszczając wspólną przestrzeń. Do blokad nawołują w większości „zwyczajni ludzie”, nie ekologiczni radykałowie czy wegetarianie i weganki.

Wegetarianizm coraz szerzej rozprzestrzenia się krajach protestanckich: Anglii, USA, Niemczech. Czy odpowiadają za to typowy dla tych Kościołów purytanizm plus indywidualizacja odpowiedzialności za zbawienie? Wszystko to mocno wczesnokapitalistyczne idee. Widzisz ten związek?

Jeśli nawet, to tylko pośrednio. Protestantyzm, zgodnie z Webberowską tezą, wpłynął na powstawanie kapitalizmu, liberalizmu gospodarczego i indywidualizmu. Faktycznie więc otwiera się tu taka furtka, że wegetarianizm jest sprawą indywidualnego wyboru i odpowiedniej świadomości. Ja od tej narracji się odcinam. Dieta mięsna nie była prostą konsekwencją naszych indywidualnych wyborów, tak samo nie będzie nią wegetariańska. W mojej książce polemizuję z tezą Tristrama Stuarta, autora Bezkrwawej rewolucji, historii wegetarianizmu od 1600 r. Jest on wyraźnie zafascynowany protestanckimi ruchami ascetycznymi. Wprowadzają one prowegetariańską narrację, która w swych założeniach chce wrócić do sytuacji ascetycznego, pierwotnego chrześcijaństwa. Moim zdaniem ta tendencja protestancka była w mniejszości i została pokonana. Tak naprawdę to prawosławie i katolicyzm wprowadziły obostrzenia, które przez wieki radykalnie ograniczały konsumpcję mięsa i produktów odzwierzęcych. Poprzez posty. Wraz z pojawieniem się protestantyzmu tendencja zaczyna być odwrotna. Posty słabną. Owszem, w doktrynach pewnych grup protestanckich pojawia się mocno zaznaczony rys namawiający do niejedzenia mięsa. Wiążą one konsumpcje mięsa z wyzyskiem. To rzeczywiście mocny intelektualny wkład protestanckiego ruchu dysydenckiego z tamtego okresu. Pokazał on w dosyć wyraźny sposób, że niejedzenia mięsa to nie jest tylko kwestia etyczna, miłości i empatii; ten produkt i jego spożycie niszczy ludzi, jest niesprawiedliwością. Jest sprzeczne z chłopską racją stanu. Wtedy już jednak zaczynają dominować koncepcje mieszczańskie. Jedzenie mięsa staje się imperatywem ekonomicznym miast. Mieszczaństwo potrzebuje skór, futer, łoju, sukna i dziesiątków produktów pochodzenia zwierzęcego, żeby w ogóle produkować i handlować. Jeśli więc zabijamy zwierzęta – mówią – możemy i musimy jeść mięso. Od kiedy rozwija się kapitalistyczna gospodarka miejska, zwłaszcza kiedy nadchodzi reformacja, coraz mniej jest dni postnych. Dawne ramy pękają. Od tego czasu spożywamy coraz więcej mięsa. Dość łatwo wini się katolicyzm i nakaz „czyńcie sobie ziemie poddaną” za to wykorzystywanie natury. Sytuacja nie jest jednak taka jednoznaczna. Wczesne chrześcijaństwo wprowadzało radykalne ograniczenie spożywania mięsa. Nie odwoływało się w tym oczywiście do dyskursu proanimalistycznego. Jedzenie mięsa nie było generalnie zakazane. Nie było żadnym grzechem. Jednak realnie występowały ograniczenia w jego spożyciu. Kiedy wzrosła siła miast, te dogmaty chrześcijańskie sukcesywnie zaczęły znikać. I do dziś tych obostrzeń – nie jedz mięsa, nie jedz nabiału – jest coraz mniej i mniej. Obecnie nawet piątkowy post to już kwestia w zasadzie symboliczna. To już nie są czasy Bolesława Chrobrego, kiedy za zjedzenie mięsa w poście wyłamywało się zęby.

Cały czas rozmawiając o spożyciu mięsa posługujemy się językiem ekonomii. Ciekawe jest w twojej książce to oderwanie tematu od trochę naiwnego, odwołującego się do etyki, języka dyskursu animalistycznego.

To jest jej główny cel. Uważam, że powinniśmy odchodzić od nadużywania narracji etycznej, ale nie uważam jej za naiwną. Jestem wegetarianinem od ponad 30 lat, nie jest mi to kwestia etycznie obojętna. Wprost przeciwnie. Problem polega jednak na tym, że ta argumentacja jest po prostu niewystarczająca do zmiany sytuacji. Owszem, porusza jakąś część społeczeństwa, ale inna grupa, całkiem spora, odcina się od traktowania zabijania zwierząt jako problemu etycznego, odrzuca mentorski, pouczający ton. I już, po sprawie. Do nich trzeba przemówić za pomocą innych argumentów. Trzeba pokazać kontekst ekonomiczny, konsekwencje ekologiczne, społeczne. Mam nadzieję, że ta książka otworzy te pola do dyskusji o konsumpcji mięsa w Polsce.

Czyli wegetarianizm i lobbing oparte na etyce to liberalne narzędzia walki z zabijaniem zwierząt?

Nie chciałbym dyskredytować kwestii dotyczących etyki. Kwestie etyczne oczywiście są istotne, ale doszło tu do naruszenia proporcji. Nie jesteśmy w stanie rozstrzygnąć tego problemu, odwołując się tylko do racji etycznych. Liberalna etyka ma swój specyficzny charakter. Singer mówi, wybierajcie sami, głosujcie na kogo trzeba i nie jedzcie mięsa. Bojkot konsumencki to wasz indywidualny wybór. Mimo jego zasług dla ruchu praw zwierząt, to jednak naprawdę liberalny koncept, ujęty z perspektywy zachodniej klasy średniej.

Skoro wieki całe mięso jadły klasy wyższe, to myślisz że da się oduczyć jedzenia go uboższych, skoro uważają to za swój udział w dobrobycie?

Na tym polega ideologiczna funkcja mięsa. Nie chodzi tylko o proteiny, ale pewien konkretny styl życia. Jednak nie wszyscy możemy awansować do klasy średniej i jeść mięsa tyle, ile zakłada „dieta paleo”, bo to by oznaczało po prostu pogłębienie kryzysu.

Czyli nie ma nadziei na bezmięsne społeczeństwo?

Rozdział mówiący o stanie wegetarianizmu we współczesnym świecie miał się nazywać: „Wegetariańska bessa”, bez znaku zapytania. Pierwotnie sądziłem, że w bardzo długim cyklu, braudelowskim, wegetarianizm jest w odwrocie. Potem jednak okazało się, że to nie jest takie oczywiste. Zmiany w strukturze spożycia mięsa, jak również okresowe załamania konsumpcji, istnieją na przykład w Stanach Zjednoczonych w czasie kryzysu naftowego i po załamaniu gospodarczym w latach 2007/2008 czy w Polsce na początku lat 80 i potem po transformacji w latach 90. XX w. To znaczy, że konsumpcja może się załamać, nie jest nieograniczona. System został również zmuszony do ewolucji i przejścia od uboju zwierząt typu bydło do zabijania drobiu czy ryb. Gospodarka jest czuła na zmiany, na problemy i bariery, które się pojawiają, Także na presję społeczną, ale raczej rewindykacyjną niż świadomościową. Na przykład na protesty w przemyśle mięsnym, gdzie ekstremalne formy wyzysku ukrywają realną, dużo wyższą cenę mięsa.

Jednak momenty uświadomienia i otrzeźwienia w społeczeństwach występują najczęściej w momentach największych kryzysów i dramatów. Czy musimy dojść do ściany, żeby zmienić aktualny model konsumpcji?

Wtedy moglibyśmy ocenić tezę Wallersteina dotyczącą stabilności i niestabilności systemu. On twierdzi, że jeśli reżim jest stabilny, to nawet wysiłek ogromnych ruchów społecznych nie przynosi oczekiwanego skutku, a kiedy jest niestabilny wówczas nawet wysiłki niewielkich grup powodują konkretne zmiany, chociaż do końca nigdy nie możemy być pewni, w jakim kierunku one podążą. Pozostaje pytanie, czy ta teza jest optymistyczna czy pesymistyczna?

Walczący o prawa zwierząt stoją wobec wielkiego kapitału. To jest misja level: Dawid vs Goliat?

To taka trochę manichejska wizja historii, gdzie stoją naprzeciwko siebie siły dobra i zła. W tym wyobrażeniu trudno znaleźć szczelinę, w którą można by wepchnąć inną narrację. Sytuacja jest dużo bardziej skomplikowana. Jest wiele pęknięć wewnątrz samego obozu władzy, różnic klasowych, różnic interesów i opór społeczny. Rozpadają się podstawy materialne bytu wielu społeczeństw np. pod wypływem zmian klimatycznych. Wektory działają w różnych kierunkach. Rzeczywistość jest dosyć chaotyczna, a my tylko próbujemy nałożyć jakieś nasze siatki pojęciowe i analityczne, musimy mieć jednak zawsze świadomość, że mapa, która pozwala nam się zorientować w terenie, to tylko szkic, zarys. Czasem mam wrażenie, że analityczna siatka, którą tworzymy, niektórym zupełnie myli się z rzeczywistością. Dlatego nawet jeśli na gruncie jakiejś teorii nie znajdujemy rozwiązania, to wcale nie znaczy, że nie ma go w rzeczywistości. Prawdziwe życie, w swoim materialnym przejawie jest na tyle bogate, różnorodne i wielowektorowe, że sytuacja nie wydaje mi się tak dramatycznie manichejska i pesymistyczna.

***

Jarosław Urbański – socjolog i działacz społeczny. W latach 80. uczestniczył w ruchu Wolność i Pokój. Współzakładał polską Federację Anarchistyczną i Stowarzyszenie OBJECTOR. Jest jednym z założycieli i koordynatorem Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza. Jego książkę Społeczeństwo bez mięsa wydała w listopadzie tego roku poznańska „Zemsta”.

 

**Dziennik Opinii nr 354/2016 (1554)

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Przemysław Witkowski
Przemysław Witkowski
Historyk idei, badacz ekstremizmów politycznych
Przemysław Witkowski – poeta, dziennikarz i publicysta; dwukrotny stypendysta Ministerstwa Edukacji Narodowej i Sportu; absolwent stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Wrocławskim; doktor nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce; opublikował „Lekkie czasy ciężkich chorób” (2009); „Preparaty” (2010); „Taniec i akwizycja” (2017), jego wiersze tłumaczono na angielski, czeski, francuski, serbski, słowacki, węgierski i ukraiński.
Zamknij