Nowy model „pracy na zawołanie” obarcza ryzykiem wyłącznie pracownika.
Jak żyje się w świecie, w którym roboty wykonują niemal wszystkie prace możliwe do zautomatyzowania i zaprogramowania? W świecie, gdzie cały zysk z pracy tych robotów płynie do ich właścicieli?
W tym samym świecie ludzie wykonują jeszcze prace, której nie jest w stanie wykonać algorytm. Realizują dorywcze zlecenia, pracują przez telefon, załatwiają sprawy jako pośrednicy, dowożą ludzi, przesyłki i zajmują się masą pomniejszych zadań. Zazwyczaj ledwo wiążą koniec z końcem. Są kierowcami Ubera, robią zakupy w ramach Instacart, wynajmują domy na Airbnb, a zleceń szukają na Taskrabbit. Porad prawniczych online udzielają na Upcounsel, a konsultacje lekarskie prowadzą przez Healthtap. I są też użytkownicy Mechanical Turk, którzy robią wszystko, czego nie zrobią roboty.
Lepiej się przygotujcie, bo tak właśnie może wyglądać ekonomia przyszłości. Eufemistycznie określa się ją ekonomią „dzielenia się” (share economy). Chcąc być bardziej precyzyjnym należałoby dodać, że chodzi o dzielenie się resztkami (share-the-scraps economy).
Współczesna technologia pozwala na podzielenie niemal każdej pracy na odrębne zadania. Następnie można rozdzielić je pomiędzy pracowników i płacić im tyle, ile dyktuje popyt na ich usługi w danej chwili. W praktyce wygląda to mniej więcej tak, że klienci i pracownicy odnajdują się i dobierają w internecie. Po ukończeniu usługi pracownicy oceniani są pod kątem jakości i rzetelności.
Do korporacji, będących w posiadaniu portali i aplikacji łączących zleceniodawców ze zleceniobiorcami płynie ogromny strumień pieniędzy. „Pracownikom na zawołanie” (on-demand workers), czyli tym wykonującym zlecenia, skapują resztki.
Praca za grosze
Przyjrzyjmy się bliżej serwisowi „Mechanical Turk”. Przedstawiciele Amazona, który jest właścicielem serwisu, nazywają go „rynkiem pracy wymagającej ludzkiej inteligencji”. W rzeczywistości jest to internetowa platforma, gdzie za wykonywanie bezmyślnych, nudnych i powtarzalnych zadań można zarobić niewielkie pieniądze. Zleceń wystawianych na „Mechanical Turk” nie można zlecić komputerom, bo wymagają one w jakimś stopniu posłużenia się rozumem. Dlatego wykonują je ludzie. Za trzy dolary piszą krótki opis jakiegoś produktu, za trzydzieści centów selekcjonują zdjęcia, a za pół dolara wklepują do komputera teksty napisane ręcznie. Amazon z każdego z tych zleceń ma swój zysk.
„Mechanical Turk” jest kulminacją procesu, który rozpoczął się jakieś trzydzieści lat temu. Korporacje zaczęły wówczas pozbywać się etatowych pracowników i zastępować ich pracownikami tymczasowymi, samozatrudnionymi, freelancerami i konsultantami.
W ten sposób udało się przerzucić całe ryzyko na barki pracowników. Jeżeli okazuje się, że nie da się wykonać pracy we wcześniej zaplanowanym terminie albo że powoduje ona ogromny stres, jest to problem pracownika, a nie pracodawcy.
Zmiany zapoczątkowane trzydzieści lat temu okazały się też świetnym sposobem na obejście prawa pracy, regulującego płacę minimalną, warunki pracy i czas jej wykonywania. Ramy prawne pozwalały pracownikom organizować się i efektywnie negocjować podwyżki.
Powrót do XIX wieku
Nowy model „pracy na zawołanie” obarcza ryzykiem tylko i wyłącznie pracownika i usuwa jakiekolwiek regulacje standardów pracy. Powracamy w ten sposób do XIX-wiecznego modelu pracy na akord. Robotnicy nie mieli wtedy żadnej władzy, ale ponosili całe ryzyko za niepowodzenia przedsiębiorstwa. Pracowali dniami i nocami za nic, bo nie chroniło ich prawo.
Podobnie jest z kierowcami Ubera – jeżdżą swoimi samochodami, ubezpieczenia opłacają na własną rękę i jeżdżą tak długo, jak tylko mogą. A co z bezpieczeństwem pracy? Co z osłonami socjalnymi? Uber odpowiada, że nie jest pracodawcą i nie poczuwa się do odpowiedzialności za te kwestie. Nie jest pracodawcą, ale od każdego kursu otrzymuje niezłą prowizję.
To samo dotyczy użytkowników „Mechanical Turk”, którzy pracują za grosze, dosłownie. A płaca minimalna? Płatne nadgodziny? Amazon mówi, że zajmuje się tylko kojarzeniem kupujących ze sprzedającymi, a reszta go nie interesuje.
Szczęśliwi kierowcy Ubera
Obrońcy tego nowego modelu pracy lubią wskazywać na jego elastyczność: przecież pracownicy mogą wykonywać zadanie, kiedy im się podoba, pracować po godzinach zwykłej pracy, albo wypełnić sobie zleceniami luki w kalendarzu. Arun Sundararajan, profesor ze szkoły biznesu przy Uniwersytecie w Nowym Jorku, powiedział w rozmowie z „The New York Times”, że „ludzie w ten sposób sprzedają swój czas przestojowy”. W zgodzie z tym podejściem czas, który rezerwujemy na życie poza pracą, należałoby traktować jako „przestój”.
Doba liczy 24 godziny – tutaj nic się nie zmieniło. Ale kiedy „czas wolny” zamienia się w czas (niskopłatnej) pracy i staje się przez to zupełnie nieprzewidywalny, warto zapytać, jak wpływa to na relacje międzyludzkie, więzi rodzinne, stan zdrowia.
Inni zwolennicy „pracy na zawołanie” powołują się na badania, na przykład na te, które ostatnio przeprowadził Uber. Wyszło w nich, że kierowcy Ubera są ogólnie „szczęśliwi”. Ciekawe, ilu z nich byłoby szczęśliwszych, gdyby zarabiali więcej w regularnych godzinach pracy.
W realiach ekonomicznych, gdzie średnia dochodu od trzydziestu lat jest na tym samym poziomie, a najbogatsi odnotowują coraz większe zyski, perspektywa dorobienia kilku dolarów może wydawać się niezłym interesem. Ale nim nie jest. Pokazuje tylko, jak mało obiecujące są pozostałe perspektywy.
Obrońcy „pracy na zawołanie” są również gotowi przywoływać przykłady wolnych strzelców, którzy łączą się w grupy, żeby wykupić ubezpieczenie zdrowotne i inne świadczenia. Ale ci sami pracownicy nie wykorzystują swojego potencjału negocjacyjnego, żeby domagać się większych dochodów od zysku, który wypracowują, czy bardziej przewidywalnego czasu pracy. Gdyby stawiali takie żądania, działaliby jak związek zawodowy – a tego Uber, Amazon i inne firmy dostarczające pracowników na zawołanie sobie nie życzą.
Wyzwanie dla ekonomii
Wśród ekonomistów też znajdziemy entuzjastów „pracy na zawołanie” – chwalą ją jako sposób na bardziej efektywne wykorzystanie ludzkiej pracy. Tylko że nie mamy problemów z brakiem efektywności siły roboczej, a już z pewnością nie jest to największe wyzwanie współczesnej ekonomii. Mogłoby nim być natomiast rozmieszczenie pracy i zysków z niej płynących w sposób bardziej sprawiedliwy. A w tej kwestii „ekonomia dzielenia się resztkami” oddala nas od rozwiązania.
Przeł. Dawid Krawczyk
Tekst pochodzi ze strony robertreich.org
Robert Reich – profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona. Magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu.
**Dziennik Opinii nr 83/2015 (867)