Michał Sutowski na tropach polskiego Harry'ego Dextera White'a.
Lejtmotyw Selfie – autobiograficznej gawędy świeżo emerytowanego prezesa NBP – to kariera dziecka szczęścia PRL i III RP. Dziecka z inteligenckiego domu na przedmieściach Łodzi, błyskotliwego studenta, multistypendysty, działacza uczelnianego SZSP i wreszcie z zawodu dyrektora, a w najgorszym razie doradcy tegoż. Któremu, niech go szlag, ścieżkę dorosłego życia wyznaczały telefony od możnych tego świata z ofertami pracy – od Tirany i Bagdadu przez Genewę po Waszyngton, z przystankami na warszawskim Trakcie Królewskim i w okolicach. Po kilkunastu stronach lektury miałem ochotę bohatera dźgnąć tępym widelcem, zwłaszcza że dopiero co wchłonąłem Skuchę – przygnębiający portret zbiorowy zazwyczaj przegranych, a nieraz wprost oszalałych z poczucia klęski działaczy warszawskiego podziemia lat 80. Ale to pół biedy, że Marek Belka jest tak bardzo z siebie zadowolony. Najgorzej, że w sumie ma do tego prawo.
Narcyzów w świecie polskiej ekonomii nie brakuje, także narcyzów totalnych. Leszek Balcerowicz miłość własną ubiera w pancerz technokraty; Grzegorz Kołodko w nic jej nie ubiera, po prostu kocha się na zabój w sobie z wzajemnością. Belka z kolei przywdziewa maskę (auto)ironisty. Chwyt stary jak świat, ale wychodzi mu naprawdę dobrze. I dlatego ta książka się czyta. A w setce anegdot o własnej fajności autor sprzedaje całe mnóstwo ważnych opinii, opowieści o mechanizmach rządzących wielką gospodarką i nieco mniejszą polityką, wreszcie wypowiada dużo tez ważnych dla lewicy – nie zawsze odkrywczych, ale potwierdzających progresywne intuicje z pozycji dużego autorytetu (a chwilami też dużej władzy). Mówi naprawdę ciekawe rzeczy o nauce i polityce w PRL, o Balcerowiczowskiej terapii szokowej, gospodarowaniu Polską przez SLD i o tym, ile dziś w świecie może zdziałać krajowy polityk, ile jego doradca ekonomiczny, a ile dyrektor Bardzo Ważnej Instytucji Międzynarodowej.
PRL, a więc okres formacyjny Marka Belki, to przede wszystkim złożone realia i brak prostych podziałów: „Liberalny ekonomista, dyskutujący o wolności Polski, był reżimowym ministrem. Partyjni uczelniani dygnitarze, ryzykując pobicie, ratowali studentów NZS przed ZOMO. Doradca «Solidarności» był delegatem na zjazd partii komunistycznej, a na czele straży porządkowej jednej z akcji strajkowych wiosną 1981 roku stał sekretarz Komitetu Uczelnianego PZPR Stefan Krajewski”. Autor jest w tej opowieści wiarygodny – pod warunkiem, że weźmiemy pod uwagę kontekst elitarnego uniwersytetu (Wydział Ekonomiczno-Społeczny Uniwersytetu Łódzkiego należał do dwóch-trzech najlepszych w kraju) i oficjalnego życia studenckiego w latach 70. Hasło: „bawiliśmy się wtedy (tzn. w SZSP – przyp. MS) w politykę i demokrację” można potraktować serio, jeśli pamiętamy, że Belka jako wybitnie zdolny pracownik akademicki żył w enklawie niedostępnej zwykłym śmiertelnikom, podobnie jak niedostępne było stypendium Fulbrighta na Uniwersytecie Columbia, w czasie którego sam Milton Friedman mógł się z naszym bohaterem osobiście podzielić opinią, że Oskar Lange to „ekonomista klasy światowej”. A że do enklawy tej trafił zasłużenie, jako człowiek pracowity i błyskotliwy, a nie dziecko z resortu, to już zupełnie inna sprawa.
Dość idylliczna opowieść o latach 70. i 80. („naukowa hossa”, spotkania z legendami wolnorynkowej ekonomii: Robertem Lucasem i Garym Beckerem…) robi się mniej efekciarska, za to ciekawsza poznawczo po kapitalistycznym przełomie. Historie doradzania prezydentowi Kwaśniewskiemu, a zwłaszcza ministrowania i premierowania w rządach SLD mówią wiele o ograniczonym polu manewru rządzących Polską. Doktryny doktrynami, ale wychodzi na to, że na manipulacje mediów (SLD przegrała „powódź tysiąclecia” głównie w telewizji), dziury budżetowe odziedziczone po poprzednikach („dziura Bauca-Balcerowicza”), technokracje o jednostronnych priorytetach („zdeterminowanych na tyle, aby pogrążyć gospodarkę w recesji, byle tylko odnieść sukces w walce z inflacją”) czy zwyczajne absurdy „silosowej administracji”, gdzie jedno ministerstwo sabotuje działalność drugiego – to wszystko ma dużo większe znaczenie niż kompetencje i chęci tego czy innego polityka.
Niewiele zresztą lepiej jest w wielkich instytucjach międzynarodowych, które dysponując sztabem najwyższej klasy specjalistów i tak poddane są logice albo gry interesów najsilniejszych państw albo wprost chęci zaznaczenia swej wagi: „(…) Fundusz [MFW – przyp. MS] cierpiał wtedy na syndrom bycia niepotrzebnym. Przez ostatnie lata, poprzedzające kryzys, świat wydawał się tkwić w stanie niczym niezmąconego rozkwitu. Jeśli już ktoś komuś coś pożyczał, to bardzo tanio, wobec czego wszyscy zadawali sobie pytanie: po cholerę nam ten Międzynarodowy Fundusz Walutowy? «Strażacy» odeszli, nastała epoka bezczynności, a wraz z nią – krępujące pytania o zasadność. Dlatego MFW chętnie zaangażował się w pomoc Łotwie i miał wielki apetyt na sałatkę grecką”.
Belka szydzi z Naomi Klein, która przypisała mu poglądy neoliberalne w wersji hardcore. Niesłusznie? Jego obecne poglądy w dużym stopniu przeczą tezie autorki Doktryny szoku.
Poglądy dawne – różnie, przy czym były prezes NBP jako jeden z niewielu polskich ekonomistów przyznaje, że swe poglądy w czasie zmieniał, a nawet – o zgrozo – że się poważnie mylił.
Jako przede wszystkim praktyk – urzędnik, doradca, polityk – a dopiero w drugiej kolejności ekonomista akademicki, Belka krąży niejako między różnymi teoriami, doktrynami, a nawet opcjami ideologicznymi.
I tak np. jego wywód o konieczności wzmocnienia instrumentów banku centralnego z nagranej rozmowy „przy ośmiorniczkach” sytuuje go na lewo od centrum, skądinąd on sam w książce stwierdza, że „żeby w pełni zrozumieć tę rozmowę trzeba być ekonomistą i to ekonomistą nieortodoksyjnym”. Chwali się, że jako doradca ekonomiczny prezydenta Kwaśniewskiego spowodował jego veto w sprawie podatku liniowego proponowanego przez ówczesnego ministra Balcerowicza („maglowałem profesora Leszka z całą bezwzględnością, dowodząc, że jego koncepcja z pewnością stworzy nowe miejsca pracy, ale na Seszelach, bo przyniesie korzyść jedynie najlepiej zarabiającym, a to tylko 2,5 procent podatników”), a samo rozwiązanie nazywa „dobrym dla krajów Trzeciego Świata”. I jest to w jego ustach politycznie niepoprawna złośliwość, a nie przepis dla na rozwój krajów ubogich.
W innym miejscu Belka rozjeżdża walcem drogowym reformę systemu emerytalnego z 1999 roku: wylicza jej dziury (pozostawienie części przywilejów, górny próg odprowadzanej składki, fikcyjne samozatrudnienia) i absurdy (wysokie prowizje dla OFE pomimo działalności niewymagającej wielkich kompetencji, jak inwestowanie w polskie obligacje), a jako rozwiązanie problemu emerytur proponuje inwestycje w demografię, wzrost gospodarczy i wzrost zatrudnienia, co pod pewnymi względami (nie licząc kwestii KRUS) przesuwa go na pozycje bliskie mocno lewicowej profesor Leokadii Oręziak.
Polskiemu systemowi podatkowemu zarzuca zbyt niską progresję, a wyrzekanie „przedsiębiorczości lamentującej” na zbytni fiskalizm państwa obala twardymi danymi; dostrzega brak jego interwencji w rynek pracy i postuluje jednakowe, acz progresywne opodatkowanie wszystkich umów, a także wszystkich typów dochodów (w tym kapitałowych, których opodatkowania był w Polsce prekursorem).
Marek Belka, Selfie, Wydawnictwo Studio Emka 2016.
Jeszcze gdzie indziej krytykuje antyinflacyjny dogmatyzm (np. pierwszej Rady Polityki Pieniężnej), który czyni współodpowiedzialnym za słynny 90-miliardowy deficyt, niesłusznie skojarzony z nazwiskiem Jarosława Bauca („sprawiedliwiej byłoby ochrzcić go dziurą Balcerowicza”). Gdy mowa o niedawnych rządach PO, Belka zdecydowanie broni ministra Jacka Rostowskiego za rozsądną politykę antycykliczną (zwiększanie deficytu i kontrreformę OFE, ratujące nas przed kryzysem po 2008/9 roku), gani zaś Zytę Gilowską z czasów rządu PiS, która gospodarce pomogła obniżką podatków i składki rentowej na krótko, w dłuższej zaś perspektywie narobiła państwu kłopotów („obniżka podatków w 2006 roku, dokonana wbrew sztuce, zdestabilizowała finanse państwa na sześć lat”).
Wreszcie, jako były członek najwyższych władz okupacyjnych w Iraku, bardzo ostro krytykuje politykę amerykańskiej administracji za rozwiązanie irackiej armii, policji, a nawet wojsk sojuszniczych, za „debaasyfikację” prowadzoną przez szyitów w imię partykularnych interesów ich grupy, ale także za wygodnicką (interesowną?) politykę żywnościową nad Eufratem, która nabiła kabzę zachodnim eksporterom, ale dobiła lokalne rolnictwo.
Człowiek lewicy na salonach? Może o tyle, o ile to obok profesora Jerzego Osiatyńskiego chyba najbardziej „postępowy” uczestnik władczych organów polskiej gospodarki i przy tym postać o zasłużonym autorytecie. Zarazem to człowiek pragmatyki władzy, nie konkretnej doktryny czy idei – z pewnością nie ekonomista krytyczny, choć różne patologie współczesnego kapitalizmu krytykować potrafi. Zanurzony w myśleniu globalnego establishmentu, powiela nieraz wątpliwe empirycznie stereotypy. Np. gdy mówi o konieczności „ograniczenia przywilejów socjalnych, sięgających granic ekonomicznego absurdu” przez Greków, choć na poziomie fiskalnym problemem tego kraju było przede wszystkim unikanie płacenia podatków i oszukiwanie państwa – o czym Belka zresztą pisze – a więc raczej strona „wpływów” niż „wydatków”.
Dalej, chwali Łotyszy za determinację, konsekwencję i umiejętność znoszenia kryzysów – przy okazji tzw. dewaluacji wewnętrznej, czyli po prostu drastycznych cięć po kryzysie 2008 roku. To o tyle problematyczne, że po kilku latach sam Fundusz przyznał, że niedoszacował gospodarczych skutków wdrażanych w różnych państwach oszczędności. Belka generalnie akceptuje jednak logikę „naprawczą” MFW (w czasie kryzysu szefował Departamentowi Europejskiemu tegoż), krytykując go ewentualnie za błędy i zaniedbania prognostyczne – Fundusz nie dostrzegł np. w porę niebezpieczeństwa „przegrzania” bałtyckich gospodarek przez napływ krótkoterminowego kapitału.
Belka docenia też łagodzenie kursu oszczędnościowego, redukcję doktrynerstwa i nieco większą wrażliwość społeczną MFW w późniejszych latach kryzysu, ale jego argumentacja w tych sprawach ma charakter częściej moralno-polityczny niż stricte ekonomiczny. Pisze np. „kiedy dziś słyszę głosy protestu, że państwom takim jak Grecja nie należy się pomoc i obniżka zadłużenia, to pragnę przypomnieć, że kto jak kto, ale my nie mamy moralnego prawa do takich komentarzy. Byliśmy największym beneficjentem identycznej pomocy w ostatnim ćwierćwieczu gospodarczych dziejów Europy”. I słusznie, tyle że nie ma tu mowy np. o strukturalnym powiązaniu długów europejskiego Południa z niemiecką nadwyżką handlową – pojęcie „eksportu kryzysu” pojawia się u Belki wyłącznie w kontekście Łotwy i niezrealizowanego planu dewaluacji tamtejszego łata. Rozwiązania, dodajmy, mniej bolesnego od cięć budżetowych i proponowanego właśnie przez MFW, zablokowanego zaś przez… Łotyszy, co przywodzi na myśl powiedzenie o bycie bardziej papieskim od Papieża.
W jeszcze innym miejscu czytamy, że zaordynowana przez Chicago Boys wstrząsowa terapia junty Pinocheta była „pożyteczna dla Chile i obywateli”, choć kraj ten doświadczył wówczas nie tylko drastycznego wzrostu nierówności, ale i dwóch ciężkich kryzysów gospodarczych; z kolei wprowadzony tam w 1981 roku jako pierwszy na świecie w pełni kapitałowy system emerytalny okazał się katastrofą (choć zanim upadł, zdążył zainspirować twórców polskiej reformy OFE w latach 90.).
Krótko mówiąc – przy niewątpliwej trzeźwości sądów, ogromnej wiedzy empirycznej i sporej wrażliwości społecznej – wyłazi z niego chwilami, za przeproszeniem, ekonomista neoklasyczny, żeby nie powiedzieć „stary neoliberał”. Nie zawsze jesteśmy pewni, czy Belce chodzi o ścisłe trzymanie się reguł ekonomii, czy po prostu o „zasadę rzeczywistości” na rynkach finansowych, które państwa słabsze i mniej wiarygodne każą za odejście od ortodoksji, choćby była nieludzka w swych skutkach i zwyczajnie błędna w założeniach. Ekonomia – co Belka kilkakrotnie przyznaje – jest zawsze polityczna i zawsze wiąże się z grą sił i interesów, racji zaś w mniejszym stopniu. Może dla pracowników, podatników i konsumentów dotkniętych skutkami tej czy innej „bolesnej reformy” to bez różnicy, ale warto byłoby dookreślić, kiedy równoważenie budżetu to konieczność wynikająca z „praw ekonomii”, a kiedy z przemożnego nacisku potężnych grup interesów. Ostrożnie można jednak przyjąć, że dla Belki dług publiczny to nie kwestia „moralności publicznej” (jak dla niemieckiego ministra finansów), a deficyt budżetowy to nie zbrodnia – to po prostu narzędzia makroekonomii, których zastosowanie niesie konsekwencje w realnym świecie. Zazwyczaj niechciane, ale często też „niezawinione”, co bardzo ciekawie ilustruje wywód o granicach polityki pieniężnej w Polsce z rozdziału pt. Świętokrzyska.
Ze swą błyskotliwością, arogancką pewnością siebie, ale i zdolnością przyznania, że dziś myśli o czymś inaczej niż kiedyś, może cywilizować skądinąd toporny intelektualnie establishment. A może i zbudować jakąś sensowną instytucję, która popchnie świat na sensowniejsze niż dotychczas tory. Jak pamiętamy, do stworzenia systemu Bretton Woods potrzeba było dwóch ludzi. Naszego Keynesa na XXI wiek musimy jeszcze poszukać, ale współczesny Harry Dexter White zapewne czeka już na telefon.
**Dziennik Opinii nr 188/2016 (1388)