Alicja Defratyka hasło „mieszkanie prawem, a nie towarem” traktuje jako zachętę do rozdawnictwa, dowód niechęci do wynajmu i symbol polskiego kultu własności. Polacy stali się kapitalistycznymi neofitami? W przypadku rynku mieszkaniowego sprawa jest o wiele bardziej złożona.
Czy postulat odtowarowienia mieszkań można uznać za próbę upowszechniania własności? Oczywiście, że można, wystarczy być liberalną komentatorką ekonomiczną. Na przykład Alicją Defratyką – znaną między innymi z tego, że w TVN24 najpierw narzekała, że bank centralny nic nie robi z inflacją, a gdy zaczął coś robić, czyli podnosić stopy, zaczęła mu wytykać rosnące raty kredytów. W swoim tekście dla „Gazety Wyborczej” red. Defratyka postanowiła dokonać równie widowiskowego fikołka, przedstawiając teorię, według której lewicowym aktywistom marzy się Polska zdominowana przez mieszkania własnościowe. „U nas dominuje kult własności, a hasło »mieszkanie prawem, a nie towarem« jeszcze bardziej ten kult wzmacnia” – czytamy w tekście Defratyki.
Mieszkanie prawem, nie towarem – historia pewnego nieporozumienia
czytaj także
Inaczej mówiąc, według autorki tekstu lewicy chodzi nie o dostęp do mieszkania, tylko o prawo do posiadania go na własność. Co oczywiście kompletnie mija się z prawdą. Istotę hasła „mieszkanie prawem, nie towarem” doskonale opisał już u nas Kamil Trepka, więc nie ma sensu tego powtarzać. Zresztą obecnie problemem nie jest nawet utowarowienie mieszkań, bo to byśmy jeszcze jakoś przetrwali, tylko ich finansjalizacja, czyli konwersja na aktywa, która w dużej mierze odpowiada za dynamiczny wzrost cen nieruchomości.
Zajmijmy się jednak inną tezą red. Defratyki. Autorka tekstu w „GW” przekonuje również, że generalnie w Polsce panuje kult własności. Na czym opiera tę tezę? Jedynie na tym, że w naszym kraju, jak i w innych państwach regionu, bardzo wysoki odsetek ludzi mieszka w mieszkaniach własnościowych. I to tyle – cała argumentacja za istnieniem rzekomego kultu własności.
Najwyraźniej red. Defratyka ocknęła się na początku drugiej dekady XXI wieku, w wyniku czego nie wie, skąd się wzięła ta powszechność własności w postkomunistycznym państwie. Wcale nie dlatego, że Polacy i Polki, niczym neofici kapitalizmu, tak pokochali własność, że rzucili się na wyścigi kupować mieszkania, lecz z powodu procesu uwłaszczenia się na zasobie mieszkaniowym z czasów PRL i prywatyzacji mieszkań komunalnych oraz spółdzielczych. Nasi rodzice mogli kupić mieszkania za symboliczną złotówkę, co też masowo czynili i słusznie, bo najpierw na nie zapracowali. Nie powinniśmy mieć o to do nich żadnych pretensji, tym bardziej że dzięki temu jakaś część z nas otrzyma je kiedyś w spadku – a niektórzy już nawet jakieś dostali.
Najem dla nielicznych
Gdyby w Polsce dominował kult własności, mielibyśmy też duży odsetek ludności mieszkającej w lokalach obciążonych hipoteką, ponieważ w ostatnich dwóch dekadach dla przytłaczającej większości z nas zaciągnięcie kredytu było jedyną opcją zdobycia własności. Tymczasem w 2019 roku w Polsce w takich lokalach mieszkało zaledwie 12 proc. populacji. Dla porównania, w Słowacji jest to 20 proc., a w Czechach – 22 proc. W Niemczech, które red. Defratyka podaje jako przykład zrównoważonego rynku mieszkaniowego, w lokalach obciążonych hipoteką zamieszkiwała jedna czwarta populacji, czyli proporcjonalnie dwa razy więcej niż nad Wisłą.
Skąd się wzięło więc to utyskiwanie młodych ludzi na ceny mieszkań? Przecież, jak pisze Alicja Defratyka: „Nie ma nic złego w tym, że ktoś przez kilka lat będzie mieszkanie wynajmował, zanim zdecyduje się na jego zakup. Będzie miał czas na zebranie oszczędności do wkładu własnego, ale też podjęcie przemyślanej decyzji o mieście czy dzielnicy, w której zamieszka na kilkanaście czy kilkadziesiąt lat”. Otóż wzięło się z tego, że w Polsce kupno mieszkania na kredyt w ostatnich latach było jedyną sensowną opcją zdobycia jakiegokolwiek lokum, w którym można zamieszkać bez rodziców lub współlokatorów.
Po pierwsze, tych mieszkań na wynajem jest śmiesznie mało. Według danych PKO BP w Polsce jest obecnie 1,2 mln mieszkań w najmie rynkowym, przy czym zdecydowana większość z nich jest zajęta – wolne mieszkania mogłyby pomieścić 200 tys. osób. Tymczasem w Polsce mamy ok. 7 mln dorosłych w wieku 20–34 lata, z czego więcej niż połowa mieszka z rodzicami. Trzeba więc znaleźć mieszkania dla ok. 3,5 mln osób. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że liberałowie najchętniej poupychaliby po cztery osoby na izbę, ale nawet w tej skrajnej sytuacji mieszkań na wynajem byłoby kilka razy za mało.
Mieszkanie prawem? Niechby i towarem, byle nie spekulacyjnym
czytaj także
Poza tym mieszkania na wynajem w ostatnich latach były zdecydowanie mniej atrakcyjne pod względem cenowym. Co zresztą wynika z faktu, że jest ich mało. Z tego też powodu wiele osób – w tym autor tekstu – zdecydowało się na zakup mieszkania, a nie najem. Mieszkanie na kredyt wiązało się z oszczędnością kilkuset złotych co miesiąc, poza tym spłacając raty, spłacamy własną nieruchomość, a nie czyjąś. Jeszcze w ubiegłym roku miesięczna rata kredytu za 40-metrowe mieszkanie w Warszawie, Gdańsku i Wrocławiu była 700 złotych niższa niż czynsz na wynajmie. W Poznaniu na zakupie można było zaoszczędzić 500 złotych co miesiąc. Najmowanie mieszkania w Polsce to nie jest tani biznes. Nic więc dziwnego, że obciążenie kosztami mieszkaniowymi wśród najemców jest kilkukrotnie wyższe niż średnia. W 2019 roku więcej niż co czwarty najemca mieszkania z rynku był przeciążony kosztami mieszkaniowymi. W całej populacji odsetek ten wynosił 6 proc.
Drogie mieszkania to nie mit
Owszem, w związku ze wzrostem stóp relacja czynszów do rat kredytów właśnie się zmienia na korzyść tych pierwszych. Równocześnie jednak najęcie mieszkania w chwili obecnej jest piekielnie trudne. Z powodu kryzysu uchodźczego w niemal wszystkich miastach wojewódzkich liczba ofert spadła o połowę lub więcej, a czynsze ofertowe wzrosły o jedną czwartą lub nawet jedną trzecią we Wrocławiu.
Gdy ktoś odbije się od polskiego rynku najmu, nie będzie mógł liczyć na mieszkanie od gminy. Mieszkań komunalnych jest jeszcze mniej niż tych przeznaczonych do wynajmu, w związku z czym na lokal od gminy można czekać latami. Według GUS w 2019 roku w użyciu było 642 tys. mieszkań komunalnych. Na 15 mln wszystkich – mieszkania komunalne stanowiły więc jakieś 4 proc. polskiego zasobu mieszkaniowego. W 2019 roku na mieszkanie od gminy oczekiwało 150 tys. gospodarstw domowych. Przeciętnie na lokal komunalny w całym kraju czeka się 3–4 lata, zależnie od województwa, są jednak gminy, w których można czekać nawet i kilkanaście lat – tak przynajmniej wynika z kontroli NIK.
czytaj także
Alicja Defratyka rozprawia się także z „mitem drożyzny”. Otóż według niej mieszkania w Polsce są całkiem przystępne, gdyż nasza mieszkaniowa siła nabywcza wzrosła w stosunku do… 2006 roku. Fajnie, można też cofnąć się do okresu przedwojennego. Mój dziadek wtedy latał bez butów po beskidzkiej wsi, a dom, w którym się wychował, zrobiony był z archaicznych desek i jakiejś powciskanej między nie masy. I czego to niby dowodzi? Tak, w 2006 roku również było źle. Problemy mieszkaniowe towarzyszą nam od zarania III RP. To nie jest odkrycie. Tylko że w ostatnich kilku latach sytuacja, zamiast się poprawiać, znowu staje się coraz gorsza.
Defratyka argumentuje, że w 2006 roku w Poznaniu za średnie wynagrodzenie można było kupić 0,6 m kw. lokalu mieszkalnego, a w 2020 roku już oszałamiające 0,8 m kw. Tylko że w 2017 roku w Poznaniu za przeciętną pensję można było kupić 0,9 m kw. – według danych NBP. W Łodzi w 2016 roku za średnie wynagrodzenie w tym mieście można było nabyć nawet 1,05 m kw., a obecnie 0,85. W Krakowie siła nabywcza spadła z 0,85 do 0,7 m kw. Najbardziej zbiednieli – pod względem mieszkaniowym – gdańszczanie, gdyż w ich mieście siła nabywcza spadła z niecałego jednego metra do mniej niż 0,7 m kw. Czyli o jedną trzecią w pół dekady. Lepiej nie mają też mieszkańcy Gdyni. Już w 2014 roku za średnią krajową można było tam kupić 0,9 m kw. – a obecnie ledwie 0,65 m kw.
czytaj także
Bamboccioni nie z wyboru
Według Defratyki wysoki odsetek ludności zamieszkującej z rodzicami to nie problem, lecz przejaw zmian społecznych. Po prostu upodabniamy się nawykami do państw Europy Południowej, w której mieszkanie z mamą jest równie popularne co w naszym regionie. Całkiem prawdopodobne, że na południu kontynentu faktycznie wiele osób mieszka z rodzicami z wygody. Z tego prostego powodu, że tam ludność nie ciśnie się jak kurczaki w klatce. W Portugalii na jedną osobę przypada 1,7 izby, a w Hiszpanii – nawet 1,9. W Polsce na jedną osobę przypada nieco ponad jedna izba.
Nadwiślańscy bamboccioni okupują niewielkie pokoiki dziecięce – przypominające ten mój, wielkości więziennej celi, który był przerobioną niewielką kuchnią, w związku z czym miał nieustannie zaparowane okno, a zapach ubrań przypominał mi, co zjadłem na obiad. Mało kto mieszka w takich warunkach do trzydziestki z własnej woli, nie mówiąc już o „wygodzie”. Poza tym, dlaczego dotarły do nas trendy z dalekiej Hiszpanii, a nie z pobliskich Danii lub Szwecji, gdzie młodzi błyskawicznie wyprowadzają się od rodziców? Może to warunki ekonomiczne determinują nawyki i zachowania w naszym regionie, a liberalne komentatorki ex post dorabiają do tego filozofię o czerpaniu z południowych wzorców, bo nie chcą przyznać, że sytuacja mieszkaniowa młodych Polek i Polaków jest fatalna?
Rzekomy kult własności w Polsce to efekt braku innych przystępnych opcji do zdobycia własnego lokum. W Polsce mamy więc przymus własności, a nie kult. Rynek mieszkań na wynajem jest powijakach, a najem w ubiegłych dekadach był zupełnie nieopłacalny względem kupna mieszkania – o ile ktoś miał oczywiście zdolność kredytową. Polki chętnie by pomieszkały w lokalach od gminy – czego dowodzą długie kolejki do nich – tylko że czeka się na nie kilka lat, a jak źle pójdzie, to nawet kilkanaście. Ostatnia połowa dekady pod względem dostępu do mieszkań przyniosła regres zamiast poprawy, nic więc dziwnego, że młodzi lewoskrętni mają już tej sytuacji dosyć. Centrolib mógłby to już wreszcie zrozumieć, chociaż nie robię sobie w tej kwestii większych nadziei.