Bogaci wrócili na swoje miejsce, klasie średniej wiedzie się trochę gorzej, a dla pozostałych „ożywienie” to puste słowo.
Zewsząd dociera do nas ostatnio uspokajająca retoryka „końca kryzysu”. Amerykanie nazywają lata 2007–2009 „wielką recesją” – to nieprzypadkowe skojarzenie z „wielką depresją” sprzed ponad 70 lat. Z kolei lata 2009–2012 to czas „recovery”: ozdrowienia, ożywienia, poprawy. Bo po wielkich zachwianiach ekonomicznych z przeszłości – „wielkiej depresji”, II wojnie, kryzysie paliwowym – zawsze przychodził czas uspokojenia. Spełniała się obietnica powrotu do normalności, w takiej czy innej formie. Temu oczywistemu – wydawałoby się – porządkowi postanowił przyjrzeć się ekonomista Emmanuel Saez w Striking it Richer. Czy słowa „kryzys” i „ożywienie” znaczą to samo dla wszystkich?
W pierwszych dwóch latach kryzysu uśredniony dochód amerykańskiej rodziny spadł o 17,4%. Był to największy dwuletni spadek od czasów „wielkiej depresji”, pisze Saez. Choć to mniej zamożni i klasa średnia poniosła największe straty, kryzys nie oszczędził też najbogatszych – ich średnie realne wynagrodzenia spadły o prawie 37%. A kto jest beneficjentem okresu ożywienia, owego „recovery” po kryzysie z lat 2007–2009?
Jak podaje Saez, w pokryzysowych latach uśredniony dochód amerykańskiej rodziny wzrósł o 6%. Jako że „statystyczna rodzina” nie istnieje, Saez porównuje dane dla 1% najzamożniejszych i całej reszty. Liczby, które uświadamiają, jak olbrzymie nierówności ukrywają się pod hasłem „stabilizacji” gospodarki.
Uśrednione zarobki 1% najbogatszych w ciągu trzech lat podskoczyły o 31,4% – niemalże zrównując się ze stanem sprzed kryzysu – podczas gdy dla pozostałych ten wzrost wyniósł zaledwie 0,4%. Czyli ich pensje prawie nie drgnęły. Saez mówi wprost: 95% pieniędzy, które poszły na podwyżki wynagrodzeń, zostało przechwycone przez najbogatszych. Dziś pensje 1/10 najbogatszych Amerykanów i Amerykanek stanowią 50,4% wszystkich: to największa nierówność od czasu I wojny, większa nawet niż w szczycie bańki z 1928 r.
Oprócz paru spektakularnych klap, które można zliczyć na palcach jednej dłoni, bogaci wrócili na swoje miejsce, a klasie średniej wiedzie się trochę gorzej niż przed kryzysem. Natomiast dla pozostałych „recovery” to puste słowo. Tyle tylko – i tu zaczyna się naprawdę interesujący, z kulturowego, politycznego i ekonomicznego punktu widzenia, fragment publikacji Saeza – że nie musi tak być. Reguły rządzące okresami kryzysu i ożywienia nie są niezmienne, nie istnieje wewnętrzna logika recesji powodująca, że nierówności muszą się pogłębiać. Przeciwnie – według Saeza kryzys czy zachwianie ekonomiczne mogą być impulsem do walki z nierównościami.
Analizując podział dochodu w USA od 1917 roku do dziś, można zauważyć okresy, w których nierówności nie rosły mimo większych lub mniejszych momentów destabilizacji. Tak było na przykład od 1928 do przyłączenia się Ameryki do II wojny światowej. A gdy po wojnie skumulowany udział 10% najbogatszych w zarobkach wszystkich Amerykanów spadł do ok. 30%, nierówności przestały się pogłębiać na kolejne trzy dekady. To utrzymywanie rozwarstwienia w ryzach nie byłoby jednak możliwe, gdyby nie zdecydowana polityka gospodarcza, odważne proponowanie nowych rozwiązań i szeroko zakrojone plany naprawcze, nierzadko sięgające podstaw ekonomicznego ustroju USA.
„Spadki w koncentracji majątku (w rękach najbogatszych – przyp. JD) wynikające z pogorszenia gospodarczego są tymczasowe, jeśli nie wprowadzi się zdecydowanych regulacji i zmian w polityce podatkowej, które zapobiegają powrotowi nierówności” – pisze Saez w swoim raporcie. Jakie to zmiany? Nie chwilowe „pakiety stymulacyjne” – czyli trwające chwilę nawrócenie na keynesizm, lecz mocne gwarancje dla najmniej zarabiających, przetasowanie stawek podatkowych, zdecydowane zmiany dotyczące pracy – takie jak zakaz pracy dzieci i wprowadzenie płacy minimalnej po „wielkiej depresji”.
I choć polityka społeczna Roosevelta cieszy się dziś niezasłużenie dobrą opinią – pisze o tym chociażby Howard Zinn w Ludowej historii Ameryki – nie da się zaprzeczyć, że to właśnie głębokie zmiany w pokryzysowych latach zahamowały pogłębianie się przepaści między najbogatszymi i resztą społeczeństwa: wprowadzenie nowych obciążeń podatkowych, wzmocnienie związków zawodowych i zobligowanie przedsiębiorców do ponoszenia części kosztów opieki zdrowotnej i socjalnej dla pracowników.
Oczywiście inne wskaźniki, jak na przykład wynikający z ogólnej prosperity zimnowojennej gospodarki wzrost po wojnie siły nabywczej płacy minimalnej, także są istotne. Tyle że bez politycznego impulsu i wprowadzenia takich standardów jak właśnie płaca minimalna w ogóle nie byłoby możliwe kontrolowanie różnic między bogatymi i biednymi.
Dziś nie widać jednak tej woli zmiany, która towarzyszyła poprzednim kryzysom. Już recesja i dwuletni okres niepokoju po bańce dotcomów w latach 2000–2002 mogły być sygnałem do przemyślenia strukturalnych zmian. Tak się nie stało; po zamachach 11 września Ameryka znów przeszła w model quasi-wojenny, w „militarny keynesizm”, jak nazywa go Perry Anderson (zob. Homeland, „Krytyka Polityczna” nr 33). Cementując układ ekonomiczny, pozwolono rozwijać się mechanizmom, które zaowocowały kolejnym kryzysem.
Konkluzja raportu Saeza jest tyleż istotna, co – z politycznego punktu widzenia – banalna. Jeśli zgadzamy się, że rozwarstwienie ekonomiczne jest dobre, to właściwie nie ma problemu. Jeśli natomiast uważamy, że skrajnie nierówny podział dochodu jest szkodliwy – to powinniśmy zwrócić się nie do ekonomistów i ekspertów, lecz polityków i ich wyborców. Domagać się nowego New Dealu, bowiem dzisiejsze rozwiązania to tylko cień tych podejmowanych w reakcji na „wielką depresji” lat 30. Wówczas za wielkimi rozwiązaniami stało wielkie społeczne niezadowolenie i przekonanie, że rząd może wziąć sprawy w swoje ręce.
Ale co jeśli ktoś naprawdę uważa wciąż, że nierówności są OK?