Frank nie podrożeje, więc panika, do której rękę przykłada dziś rząd Ewy Kopacz, jest zupełnie niepotrzebna.
Wraca sprawa kredytów walutowych udzielanych we frankach. Wszystko rozpoczęła 27 października gazeta „Metro”, cytując opinię analityka rynku walutowego Marka Rogalskiego, który twierdzi (moim zdaniem błędnie), że po szwajcarskim referendum kurs franka może przekroczyć cztery złote.
Przypomnijmy: ostatniego dnia listopada w Szwajcarii ma odbyć się referendum, w którym obywatele zadecydują, czy SNB (szwajcarski bank centralny) ma zwiększyć udział złota w swoich rezerwach do poziomu dwudziestu procent. Przypomnijmy też, że prawie do końca XX wieku SNB miał obowiązek utrzymywania czterdziestoprocentowego udziału złota w rezerwach. Po usunięciu tego nakazu udział złotego kruszcu stopniał do ośmiu procent. Konserwatywna Partia Ludowa (inicjator referendum) chce zdobyć większe poparcie wśród Szwajcarów, dążąc do poprawienia jakości rezerw SNB. Przy okazji warto dodać, że nie ma to nic, dosłownie nic wspólnego z oparciem franka o złoto, o czym (błędnie) informowały niektóre media.
Po artykule z „Metra” media i polityków porwała fala niepokoju i pojawiły się nowe pomysły na ulżenie kredytobiorcom (o tym niżej). Niepoślednie znaczenie dla tego wzmożenia informacyjno-panicznego miało to, że bardzo wielu dziennikarzy spłaca kredyty, które zaciągnęli we franku szwajcarskim. Takich kredytobiorców jest w Polsce około 700 tysięcy, więc zainteresowanych kursem franka jest (skromnie licząc) przynajmniej milion (głosujących) Polaków.
Ten wtręt w nawiasie ma bardzo duże znaczenie, bo właśnie dlatego do gry natychmiast włączyli się politycy. W końcu przecież przed wyborami samorządowymi i parlamentarnymi warto o elektorat zadbać. Uważam jednak, że wystąpienie premier Ewy Kopacz do Komisji Nadzoru Finansowego o przeprowadzenie testów wytrzymałościowych (stress tests) naszych banków jest szkodliwe. A przede wszystkim niepotrzebne.
Pani premier chce sprawdzenia, czy wzrost kursu franka (w domyśle: z powodu referendum) może zagrozić naszemu systemowi bankowemu. KNF jednak już takie testy przeprowadził i stwierdził, że dopiero po przekroczeniu niewyobrażalnej dzisiaj granicy 4,50 złotego za franka banki będą miały problemy. To szkodzi także dlatego, że zwiększa niepokój przed referendum. Legitymizuje (zupełnie niepotrzebnie) twierdzenie, zgodnie z którym frank może rzeczywiście bardzo podrożeć.
Po pierwsze: prawdopodobieństwo tego, że Szwajcarzy powiedzą „tak” w referendum, jest bliskie prawdopodobieństwu zamarznięcia jeziora na Mazurach w środku lata. Rząd i SNB nie rozpoczęły jeszcze akcji uświadamiającej (obie te instytucje są zdecydowanie przeciwne zmianom proponowanym w referendum). Obie te instytucje zamierzają przedstawić Szwajcarom zagrożenia, wśród których jest też umocnienie franka, co zmniejszyłoby konkurencyjność gospodarki i zwiększyłoby bezrobocie.
Oczywiście SNB nadal najpewniej stosowałby zasadę, że frank nie może się umocnić w stosunku do euro, schodząc poniżej 1,20 franka za euro, co pomagałoby złotemu pod warunkiem, że nie traciłby potężnie względem wspólnej waluty. Nie po to taką zasadę trzy lata temu wprowadzono (drukując mnóstwo franków i skupując waluty), żeby teraz się tego wsparcia gospodarki pozbyć. Ale można przed referendum straszyć Szwajcarów tym, że ten poziom pęknie.
Po drugie, gdyby Szwajcarzy oszaleli i głosowali „tak”, pozostają kolejne przeszkody. Wszystkie kantony muszą wynik zatwierdzić, to jedna. Po drugie rząd miałby trzy lata na przygotowanie odpowiedniego prawa. Potem SNB miałby pięć lat na doprowadzenie poziomu złota w rezerwach z obecnych 8 do 20 procent. Osiem lat to bardzo dużo czasu, podczas którego to okresu mnóstwo rzeczy może się jeszcze zmienić.
Zapomnijmy o tym, że frank z powodu referendum może się umocnić. Gdyby istniało realne zagrożenie, to drożałoby przede wszystkim złoto, które SNB musiałby w dużych ilościach kupować, a ono przecież mocno tanieje. Frank może zdrożeć, jeśli nastąpi ucieczka z Polski (na przykład z polskiego rynku obligacji) i złoty osłabnie do wszystkich głównych walut.
Podsumowując: straszenie referendum może jedynie doprowadzić do chwilowych braków franków w kantorach, co napędzi zyski ich właścicielom. Kto tej panice ulegnie, ten przegra.
Jest jeszcze jeden problem, związany z udzieleniem pomocy zadłużonym we frankach. Dlaczego ulgę mają dostać „frankowcy”, a nie osoby zadłużone w złotych, czyli te, które unikały ryzyka, mają za to zapłacić? Kto pokryłby straty banków, które (według KNF) straciłyby na przewalutowaniu poniżej kursu obowiązującego ponad 40 miliardów złotych? Nawet przy założeniu, że żaden bank z tego powodu by nie upadł, to i tak zapłaciliby za to inni klienci tych banków. Byłoby to skrajnie niesprawiedliwe. Warto też dodać, że olbrzymia większość kredytobiorców walutowych spłaca bez większych problemów kredyty, a nawet twierdzi, że nadal wychodzą na tym lepiej niż na kredytach w złotych.
Myślę, że bardziej racjonalne byłoby przyjrzenie się regulacjom związanym z udzielaniem kredytów hipotecznych i dokonanie takich zmian, które zwiększyłyby odpowiedzialność kredytodawców. Teraz bowiem całą odpowiedzialność ponosi kredytobiorca. I nie chodzi tylko o zmienną stopę procentową.
Na przykład w USA w dalszym ciągu olbrzymia większość kredytów hipotecznych udzielana jest ze stałą stopą oprocentowania (fixed rate mortgage). Bank sam musi zadbać o to, żeby nie ponieść strat wynikających z oczywistych przecież zmian stóp procentowych w ciągu wielu lat spłacania kredytu. Poza tym niewypłacalny kredytobiorca po prostu oddaje klucze do swojego lokum bankowi i jest wolny od długu (czasem bank sądowo usiłuje jeszcze coś uzyskać). U nas dług (jeśli lokum jest mnie warte niż niespłacony kredyt) ciągnie się za nim przez całe życie.
Nie domagam się rewolucji, ale może dałoby się wprowadzić dwa rodzaje kredytów? Ten „po polsku” niżej oprocentowany i ten „po amerykańsku” oprocentowany wyżej? Ilu tragedii można by wtedy uniknąć! Pod warunkiem oczywiście, że Polacy (tak jak przy braniu kredytów walutowych) nie korzystaliby masowo z tańszej opcji.