Włoski system bankowy jest w wielkich tarapatach. Bliski upadłości jest najstarszy bank świata, 18 procent udzielonych przez cały sektor kredytów ma „toksyczny” charakter.
Matteo Renzi nie da się Brukseli, nie będzie Niemra pluć mu w twarz. Oczywiście mówi innymi słowami, bo premier Włoch jest dyplomatą subtelnym i centrolewicowcem, a nie jakimś komunistą, ale takie mniej więcej jest jego przesłanie: nie będą nas pouczać!
Chodzi oczywiście o prawo ratowania włoskich banków przez włoski rząd, czego od niedawna zabrania unijna dyrektywa. Eurokraci wyraźnie boją się woli reprezentanta ludu włoskiego; samego ludu jeszcze bardziej boi się gigant bankowy Citigroup, który we włoskim referendum konstytucyjnym zaplanowanym na październik dostrzega „największe w tym roku, oprócz spraw brytyjskich, ryzyko w europejskim pejzażu politycznym”. Krótko mówiąc: demokracja (narodowa) przeciw dyktatowi brukselskich technokratów i nowojorskiej finansjery, obrona maluczkich przeciw dyktatowi możnych, dumne Południe kontra bezduszna Północ. Tylko czy tym razem na pewno?
Włoski system bankowy jest w wielkich tarapatach.
Bliski upadłości jest najstarszy bank świata działający od 1471 (!) roku, 18 procent udzielonych przez cały sektor kredytów ma „toksyczny” charakter, a z 360 miliardów euro długu około 200 przypada na podmioty niewypłacalne. Można dyskutować, czy podobnie jak w 2008 i 2009 roku to wszystko wina „banksterów”, bo np. marże włoskich banków nie są bardzo wysokie, nie pomagają im globalnie niskie stopy procentowe, a do tego rachityczny wzrost (po 2008 roku ani razu nie dobił do 1 procenta rocznie) nie generuje dochodów jednostek i firm, którymi można długi łatwo spłacać.
Tak czy inaczej, czy ratowanie krajowych banków za publiczne pieniądze to wyraz suwerenności i demokracji, a zakaz bailoutów z kieszeni podatnika (narzucony w ramach tzw. unii bankowej) to logika bezdusznych technokratów? Argument za takim rozwiązaniem, choć forsowali je także Niemcy, łączył lewicową logikę (dość prywatyzacji zysków i uspołecznienia strat) ze zdroworozsądkowym argumentem rynkowym (podmioty komercyjne muszą czasem bankrutować, żeby się właścicielom w głowach od dobrobytu nie poprzewracało). Rządy ratujące zadłużony system bankowy po 2009 roku były potem zmuszane do cięć wydatków publicznych, inwestycji i świadczeń socjalnych, wpychając gospodarki w recesyjną spiralę, a całe grupy społeczne nieraz do stanu wegetacji.
Czy w czasach gwarantowanych do stu tysięcy euro depozytów bankowych wypłacalności trzeba bronić argumentem o „utracie oszczędności całego życia”? Czy ratowanie przed utratą wartości kupionych dla zysku obligacji (prywatnych banków, nie państw!) to prawo człowieka, skoro procenty od nich to przecież „premia za ryzyko”?
I wreszcie: czy 60 tysięcy prywatnych właścicieli obligacji włoskich banków to akurat ci najbardziej potrzebujący solidarności 60 milionów swych rodaków?
Żeby nie było wątpliwości: nie twierdzę bynajmniej, że niewidzialna ręka rynku to najprostsza droga do realizacji sprawiedliwościowych ideałów. System bankowy potrzebuje „pożyczkodawcy ostatniej instancji”, ale rolę tę powinien pełnić bank centralny dostarczając płynność zagrożonym bankom; skupowanie toksycznych aktywów (we Włoszech realizowane przez specjalny fundusz Atlantis, omijający unijne dyrektywy) może nie być złym pomysłem, jeśli zrzucają się na nie raczej zainteresowani niż każdy podatnik. A banki „zbyt duże, by upaść” są oczywiście „zbyt duże, by istnieć”, że przypomnę jeden z celniejszych sloganów Occupy Wall Street.
Problem w tym, że to nie te dylematy i nie debata o tych kwestiach rozstrzygną o decyzji premiera Renziego. Co gorsza, niekoniecznie przesądzą o wyniku październikowego referendum w temacie (słusznej skądinąd) reformy ustrojowej, która stwarza szanse na minimum sterowności we włoskiej polityce krajowej.
Premier kalkuluje zapewne, że w czasach suwerennistycznego wzmożenia w Europie „stawianie się” Brukseli i Berlinowi podbije mu popularność. Choć do wyborów dość daleko (wiosna 2018 roku), charakter plebiscytu „za” bądź „przeciw” jego rządowi może przybrać właśnie głosowanie w sprawie wzmocnienia włoskiej Izby Deputowanych.
Tylko kogo w październiku poprą albo wygłosują precz wyborcy? Skutecznego bądź nie obrońcę suwerenności Włoch i prywatnych oszczędności Włochów? A może obrońcę rodzimych banksterów za ciężko zarobione pieniądze pracowników? Nie wiemy, która narracja zwycięży – ani czy skorzysta na niej ruch Bepe Grillo, a jeśli tak, to czy faktycznie będzie dążył do wyprowadzenia kraju ze strefy euro.
Obecne dylematy (pomagać czy nie włoskim bankom za pieniądze podatników, do tego wbrew UE, a może wezwać Europę do jakiegoś wspólnotowego bailoutu ?) mogłyby posłużyć za punkt wyjścia dobrego sporu o kształt demokracji i kapitalizmu w państwach narodowych i w UE. Ale nie posłużą, bo logika zbliżającego się referendum (czytaj: plebiscytu) odrywa decyzje rządu od takich dywagacji: premier Renzi, niczym gracz na giełdzie, obstawia dziś narrację, którą łatwiej kupią wyborcy. Jeśli wygra referendum, może uzdrowić krajowy parlamentaryzm, ale wcześniej podważyć sens rodzącej się unii bankowej; jeśli („poddając się Brukseli”) je przegra i poda rząd do dymisji, unię bankową (wraz z całą strefą euro!) załatwić może niedługo Italexit. Jak nie tępi technokraci, to zdezorientowany lud. Żeby nie powiedzieć, jak nie urok, to sraczka.
**Dziennik Opinii nr 196/2016 (1396)