Kobiety, o których pisze Tubylewicz, muszą być hipokrytkami, żeby utrzymać się na powierzchni.
Gender to dosyć toporna kategoria. Chwilowo wygląda na to, że mainstreamowi się znudziła, co nie znaczy, że gdzieś w Polsce nie odbywają się antygenderowe szkolenia i nagonki. Korzystając z tej ciszy, możemy pogrzebać nieco głębiej. Nie tylko na poziomie mantry czy też abece dla niedouczonych. Ileż razy bowiem można powtarzać, że gender to różnica w przypisanych kulturowo rolach płciowych, i podawać najprostsze przykłady? Podobnie dosyć oczywista jest biologia, samczyk od samiczki czymś się jednak różni i trudno temu zaprzeczyć. Najciekawsze jest pośrodku i nazywa się „różnica seksualna”. Tam, gdzie gender negocjuje z biologią, i nigdy nie jesteśmy pewni, czy to kultura, czy już natura? I jak jedna majstruje z drugą, i vice versa. Czy kobiety z natury pragną mieć dzieci, kochają za bardzo, posługują się intuicją i chętnie mówią o swoich uczuciach? Ile w tym biologii, a ile genderu?
Matrycą, którą przykładamy do tej różnicy, jest najczęściej matryca heteroseksualnego związku. I na ten temat napisano jakieś milion powieści. Podobnie jak o męskiej przyjaźni i braterstwie broni. Bardzo mało jest natomiast książek o relacjach między kobietami. Pomijając historie o toksycznych relacjach matki z córką.
I to fajnie, że właśnie o tym Katarzyna Tubylewicz napisała powieść „Rówieśniczki”, w której najciekawsze są właśnie relacje między trzema kobietami. Panie nieco po czterdziestce, spotykają się w Szwecji, ale znają od podstawówki i stale utrzymują bliższe lub dalsze kontakty. Co je łączy, a co dzieli? Czy naprawdę przyjaźnią się ze sobą tak, jak kiedyś w w dzieciństwie?
W gruncie rzeczy dość podobnie. Ich dawna relacja była na równi tą wielką dziewczyńską przyjaźnią i nieustanną konkurencją, intrygami, okrucieństwem. Jako dorosłe osoby również nie potrafią ze sobą całkiem szczerze rozmawiać, grają jakieś role, a jednak są sobie potrzebne. Właściwie czemu? Ta sama siła, która je dzieli również je łączy. I chyba jest to patriarchat. Każda z nich w jakimś sensie jest, musi być, hipokrytką, żeby utrzymać się na powierzchni. Najbardziej oczywista jest hipokryzja Sabiny, wzorcowej katoliczki i prawicówy. Udawanie szczęśliwej rodziny, zamiatanie problemów pod dywan, zachowania sprzeczne z wyznawaną moralnością….
Ale także jej dwie koleżanki, choć bardziej liberalne i wyzwolone, wcale takie wolne nie są. Jedna jest żoną dyplomaty – buca i karierowicza – ale prawie do końca dzielnie odgrywa swoją rolę pani przy mężu, uśmiechnięta i odpowiednio ubrana. A kolorowego, biednego i młodszego kochanka jednak trochę się wstydzi, na użytek koleżanek czyni z niego białego, bogatego i starszego. Trzecia schroniła się w małżeństwie ze Szwedem, które dał jej nowe nazwisko i imię oraz załatwił pracę lepszą niż sprzątanie. Dzięki niemu nareszcie została Szwedką.
Gdyby należały do feministycznej grupy budzenia świadomości, mogłyby o tych doświadczeniach porozmawiać, ale nie należą, więc ich zwierzenia zatrzymują się w pół drogi i są podszyte fałszem. To, co je łączy, a czego nie potrafią nazwać, to wspólne wszystkim kobietom doświadczenie zależności od mężczyzn albo wzorów kultury, zagrożenia seksualną przemocą. Ukrywanie tego, współudział, ale koniec końców solidarna obrona. Pomimo wszelkich różnic łączy je więc wspólne doświadczenie życia w patriarchacie, który w jakiś sposób je ogranicza. Od małego uczą się więc manipulować, intrygować, kłamać. Ich związek wydaje się istotny i niezbędny dla nich, ale także nie do końca szczery i autentyczny. Czy to kobieca natura, czy właśnie różnica seksualna, na którą genderowe role pośrednio wpływają? Role i relacje władzy. Jeśli dobrze rozumiem intencję autorki, chciała nam powiedzieć, że kobiety są sobie nawzajem naprawdę potrzebne, ale spełnienie utrudnia to, że wciąż są „funkcją patriarchatu”.
Dla feminizmu też jest to problemem. Trochę przypomina to kłopoty barona Münchhausena, który próbował sam wyciągnąć się za włosy z bagna. Jak zmienić świat, skoro jesteśmy jego wytworami? Feministki też. Tyle że my o tym wiemy.