Kolejna fala dyskusji wokół tajnych więzień CIA w naszym kraju potoczyła się, jak to zwykle w Polsce, daleko od tematu. Palikot próbuje dorżnąć Millera, Kaczyński broniąc Millera próbuje sobie z niego zrobić potencjalnego koalicjanta. Platforma przygląda się temu, chichocząc w kułak, bo moment powstania nieco na lewo od niej silnej formacji centrolewicowej lub choćby liberalnej oddala się w nieskończoność. Do tego wszystkiego jeszcze Morozowski w dyskusji z Rozenkiem rozmyśla na wizji, czy zdecydowałby się na stosowanie tortur, gdyby jego rodzina była zagrożona, gdyby jego rodzina zginęła w zamachu. I dochodzi na wizji do wniosku, że jednak by się na stosowanie tortur zdecydował.
Dlaczego to wszystko są rozważania nie na temat? Otóż dlatego, że nawet Amerykanie, których „rodziny zginęły w zamachu”, nie zdecydowali się na tortury u siebie, ale w Polsce, w Rumunii, w krajach, które mogli potraktować jako peryferyjny śmietnik swoich własnych interesów i swoich własnych emocji. Gdyby Bush podtapiał talibów w Gabinecie Owalnym, gdyby robił to choćby w piwnicach Kapitolu czy Langley, wówczas na miejscu byłyby rozważania na temat dopuszczalności lub niedopuszczalności tortur w sytuacjach granicznych, prowadzone dziś naiwnie w Polsce przez dziennikarzy, niektórych polityków, a także przez tysiące kibiców-amatorów lubiących sobie w zaciszu własnego pokoju popisać jakieś twarde posty o tym, czy i jak wolno potorturować facetów w turbanach.
Jednak Amerykanie, nawet kiedy „ich rodziny ginęły w Trade Center”, własnej publicznej moralności bronili, swoich praw na swoim terytorium naruszać nie chcieli, bronili choćby własnej hipokryzji (która „jest hołdem złożonym przez występek cnocie”), zatem tak czy inaczej nie chcieli zdziczeć do końca. Dlaczego więc my mamy dzisiaj dziczeć do końca, wyrażając publicznie akceptację dla stosowania tortur w warunkach wyjątkowych?
Ćwiczenie z Kiejkut nie jest ćwiczeniem z moralności uniwersalnej, ale jest ćwiczeniem z z realizmu politycznego prowadzonym w naszej konkretnej sytuacji lokalnej. Polska wpuściła do siebie CIA, bo była słabsza od USA, jest od USA słabsza i będzie słabsza w najbliższym dającym się przewidzieć terminie. Miller był premierem słabszego państwa, które u silniejszych Amerykanów chciało coś ugrać, Kwaśniewski był tego państwa prezydentem. Z perspektywy czasu sądzę, że byli politykami sprawniejszymi i bardziej odpowiedzialnymi niż Lech i Jarosław Kaczyński (o co nietrudno), może nawet w lidze skuteczności konkurowaliby skutecznie z Tuskiem i Komorowskim, ale i tak cała ta polska liga była i pozostała ligą państwa stosunkowo słabego, na dorobku, które od pięciuset lat należało i należy nadal raczej do peryferiów, niż do jakiegoś cywilizacyjnego centrum, uczestniczyło i uczestniczy nadal w tym czy innym cyklu rozwoju zależnego. Nie jesteśmy imperium, więc sami – co logiczne, dopóki w ogóle nie wyjdziemy w cyklu imperiów i peryferiów – musieliśmy i musimy nadal być jakichś imperiów peryferiami. „Europejskie imperium”, czyli UE próbuje przekroczyć ten nowoczesny fatalizm, stać się wspólnotą ponowoczesną, gdzie nie będzie już peryferiów i centrum, a lew zlegnie koło jagnięcia, ale czy mu się uda, to jeszcze niestety nie jest rozstrzygnięte.
Miller i Kwaśniewski w sprawie Kiejkut mogli popełnić błąd, bo stali się zakładnikami błędów popełnionych przez Busha, podobnie jak ich rządzący w Polsce poprzednicy bywali zakładnikami błędów Breżniewa, Mikołaja II albo Franciszka Józefa. Kaczyński tym akurat ich błędem się zachwyca, jest bowiem w stosunkach z USA „realistą”. Jednocześnie jednak szkoli swoich ludzi w tępej niechęci do wszelkich aktów politycznego realizmu wobec Unii Europejskiej albo wobec Rosji. Ta zideologizowana hipokryzja i stronniczość w Polsce przeszkadza mi bardziej, niż to, co robiono w Kiejkutach, ponieważ dzięki niej to, co robiono w Kiejkutach, wiecznie się będzie w Kiejkutach powtarzać. Wystarczy, że zażąda tego od nas (lub „grzecznie poprosi”) globalne mocarstwo, które my akurat kochamy (jak można kochać się w nowoczesnym państwie, to dopiero perwersja).
Jak widzicie, nie nadaję się na moralistę. Ale na „realistycznego polityka” też się przecież nie nadaję. Za dużo i za głośno gadam, jak Obama w słynnej rozmowie z Miedwiediewem. Tyle że ja jeszcze głośniej niż Obama chciałbym mówić to, co on powiedział szeptem – że np. ograniczenie potencjałów jądrowych supermocarstw jest wartością większą niż rozbudzany, szczególnie w kampaniach wyborczych, tabloidowy patriotyzm ludu, z którego wzięła się I wojna światowa, II wojna światowa, i z którego może wziąć się kolejna
Zatem nie nadaję się na współczesnego polityka, bo chciałbym mieć prawo mówić to wszystko do ludu jeszcze głośniej niż „podsłuchany” Obama. Uważam bowiem, że lud („pisowski”, „platformerski”, „palikotowy”, „lewicowy”) powinien słyszeć argumenty polityczne – ma do tego prawo. Nawet jeśli bywa koszmarny i nieobliczalny. Nawet jeśli do zrozumienia szepczących sobie do ucha Obamy i Miedwiediewa „dorośnie” dopiero za tysiąc lat, a w międzyczasie, po usłyszeniu tajemnic politycznej alkowy, stanie się niebezpieczny i nieobliczalny. Jednak jeśli w ogóle nie będzie tych tajemnic słuchał, choćby za pośrednictwem WikiLeaks, jeśli wszystko, co polityczne w tym świecie, będzie zawsze mówione wysoko nad głowami ludu (tak jak dziś mówią praktycznie wszyscy, bo nawet Ludwik Dorn co innego szepce kolegom, a co innego głośno mówi swemu „pisowskiemu ludowi”), to nawet za tysiąc lat ten lud nie dorośnie. A lud niedorosły, „niewyemancypowany” (nie mogłem się powstrzymać, żeby tego słowa znowu nie użyć) na zawsze pozostanie potworem. Tak jak nim był do tej pory, cokolwiek słodkiego mówili mu głośno politycy, którzy szeptem zawsze nim pogardzali i się go bali.