Jadwiga Staniszkis na drodze swojej dziwacznej indywidualnej emancypacji w mieście Warszawie, w którym nikt wcześniej nie widział ani murzyna na koniu, ani kobiety równej mężczyznom, wypracowała kilka konceptów, idei i diagnoz, które nigdy nie przyszłyby do głowy żadnemu z cyzelujących swoje hegemoniczne banały (komunistyczne i antykomunistyczne, liberalne i konserwatywne) jej męskich kolegów z Instytutu Socjologii UW (wiele nazwisk, same wszystkim znane) czy z IFiS PAN (jak wyżej).
Jednym z takich pomysłów było stworzone przez nią pojęcie „martwej struktury”. W połowie lat 80. pierwsza „Solidarność” była już trupem i zachowywała się jak trup. Wokół tego trupa krążyły całym stadem zielone muchy „postsolidarnościowej inteligencji”, ale tylko Jadwiga Staniszkis odważyła się dokonać sekcji. Opisała strukturę i charakter roszczeń obumarłej „Solidarności” jako typ roszczeń, które w rzeczywistości przywołują jako swego adresata, a tym samym wzmacniają, zcentralizowaną i autorytarną władzę „realnego socjalizmu”, którą na poziomie deklaratywnym ta sama obumarła „Solidarność” cały czas rzekomo usiłowała „obalić”. Trochę wyższe pensje, trochę tańsze bilety komunikacji, trochę więcej żywności na kartki i żeby była trochę lepszej jakości… to były żądania resztek po „Solidarności”, których jedynym adresatem mogło być socjalistyczne państwo, podczas gdy wysuwająca te roszczenia „Solidarność” po zmiażdżeniu w stanie wojennym nie potrafiła już wypracować żadnego horyzontu przejęcia władzy, czyli przejęcia współodpowiedzialności za rzeczywistość. Więc swoje zniewolenie i władzę „socjalizmu realnego” traktowała w rzeczywistości jako fatalistyczną daną, w której pozostaje tylko bezsilne złorzeczenie niewolników, tak naprawdę systemowo pogodzonych z losem, nieprzeczuwających nawet żadnej alternatywy. W ten sposób wytarzała się „martwa struktura” schyłkowego PRL-u, nie do zdestabilizowania, nie do zreformowania, nie do przekroczenia przez jakąkolwiek własną systemową dynamikę wewnętrzną.
Do tej precyzyjnie opisanej przez Jadwigę Staniszkis absolutnej jałowości refleksji w odniesieniu do „bazy” (twardej struktury stosunków społeczno-ekonomicznych późnego PRL) dochodził jeszcze przerażający bełkot na temat nadbudowy „duchowej”, którego nie tylko „my” w „brulionie”, ale także inni „my” w Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego, w Zielonych Brygadach, w Federacji Młodzieży Walczącej, we wszystkich zabawnych instytucjach „Pokolenia ’86” – nie mogliśmy już znieść. Słyszeliśmy od naszych „starszych” o „wolności wewnętrznej”, o „sile bezsilnych”, o „katolickim odrodzeniu duchowym”. A wszystkie te języki ukrywały potworną tezę o etycznej czystości postsolidarnościowych niewolników przeciwstawianej etycznemu brudowi rządzących i władzy w ogóle, władzy jako zasady.
Jak to w oczywisty sposób wynikało z koncepcji „martwej struktury”, obumarła „Solidarność” „socjalizmu realnego” nie zniszczyła ani nawet nie nadgryzła. „Realny socjalizm” zniszczyła jego własna społeczno-ekonomiczna niewydolność plus geopolityka.
W dzisiejszej Polsce po dekadzie absolutnej hegemonii prawicy na poziomie politycznym i metapolitycznym, na poziomie parlamentu i mediów, narodziła się lewica doskonale spełniająca dawną definicję „martwej struktury” autorstwa Jadwigi Staniszkis. Narodziła się tzw. „prawdziwa lewica” (w przeciwieństwie do „lewicy brudnej”, wciąż pragnącej przejąć władzę na poziomie politycznym albo metapolitycznym) – w swojej formie roszczeniowej, lamentującej, biernej, nawet nie myślącej o zdobyciu władzy, a swoją roszczeniowość przesuwającej już nie tylko na „z natury rządzącą w Polsce prawicę”, ale także na Millera, Palikota, Kwaśniewskiego, a czasem nawet na Krytykę Polityczną, która przecież rozmaitym „Naszym Dziennikom” czy tygodnikom „Od Rzeczy” próbuje wydrzeć władzę na poziomie metapolityki. Czasem jakiś człowiek albo esteta z poziomu „prawdziwej lewicy” zafascynuje się też, na zasadzie syndromu sztokholmskiego, jakąś postacią czy motywem prawicowej hegemoni. A to Jarosławem Kaczyńskim, a to gniewem ludu spod krzyża na Krakowskim Przedmieściu, a to Radiem Maryja. Ale do ludzi takich jak Kozłowska-Rajewicz, Miller, Kwaśniewski, Palikot… „prawdziwa lewica” ma stosunek wyłącznie narzekająco-roszczeniowy. Każdy, kto pobrudził sobie ręce walką o władzę, należy już bowiem do świata „prawicowych panów”. Podczas gdy „my” mamy może instytucyjki pozwalające nam utrzymać się przy życiu – tu jakiś NGO-sik, tu jakiś teatrzyk, tu jakaś galeryjka, tu jakaś europejska wymianka – ale o władzy, a nawet o zdobywaniu władzy, a zatem także o etycznym brudzie, jaki się z tym wiąże, nawet nie pomyślimy.
Roszczeniowy niewolnik jest czysty etycznie? Bzdura. Gra we współodpowiedzialność, jaką zakłada podjęcie etycznej decyzji o próbie zdobywania władzy – jest zawsze wyższą postacią życia etycznego niż jałowe roszczenia. Są tylko dwie formy życia niewolniczego, które pozwalają żyć godnie: Spartakus i Ezop.
Próbowałem obu, czasem jeszcze próbuję, choć z wiekiem mięśnie flaczeją (uchodzi „brutalna męska siła”, której Rafał Aleksander Ziemkiewicz obsługiwany przez „Śnieżynkę” Bronisława Wildsteina w tygodniku „Od Rzeczy” boi się tak panicznie, że swój nieopanowany lęk projektuje na wyemancypowane kobiety), a spod zwierzęcych masek w moich ezopowych bajkach coraz wyraźniej wyłaniają się nazwiska i twarze ludzi silniejszych ode mnie, których niechęci powinienem jako niewolnik unikać.
Zatem pisząc o Palikocie, Millerze, Kwaśniewskim, rozmawiając z Agnieszką Grzybek… nie „wzdycham” (jak to napisała Kinga Dunin w swoim skądinąd bardzo ważnym tekście o złym zarządzaniu centrolewu swoimi nader skromnymi rezerwami kadrowymi). Ale pytam was, czy zadowala was pozycja roszczeniowych niewolników, którzy wiecznie będą żądać od Hanny Gronkiewicz-Waltz obniżenia ceny biletów komunikacji miejskiej, a od Sławomira Nowaka mniej spóźniających się pociągów? Te roszczenia są usprawiedliwione jedynie wówczas, kiedy zostają zaprzęgnięte – jak choćby w przypadku Zielonych – do czysto politycznej walki o władzę wymagającej albo zorganizowania się w partię, albo efektywnego wykorzystania partii i liderów politycznych już istniejących. Każde roszczenie, które nie obrasta w politykę, wzmacnia wyłącznie adresata roszczeń.
Moim zdaniem roszczeniowy niewolnik nie ma prawa do etyczności, prawo do etyczności zyskuje wyłącznie w jednym akcie, kiedy swojego pana – w przypadku dzisiejszej polskiej lewicy, hegemoniczną polską prawicę – zdoła ściągnąć z konia, obedrzeć z miecza, tarczy i zbroi, po prostu pozbawić władzy metapolitycznej i politycznej. Jeśli zatem za czymkolwiek „wzdycham”, to wyłącznie za brudnym, pomieszanym i efektywnym scenariuszem, który pozwoliłby pozbyć się z Polski obecnej hegemonii „konserwatywnej większości” Krystyny Pawłowicz, Gowina, Wiplera, Żalka, Gronkiewicz-Waltz, Terlikowskiego i abp. Michalika. Ale to moje „wzdychanie” nie ma nic wspólnego z żadną czułostkowością.