Samo choćby jej wyobrażenie, sama choćby fantazja na jej temat, dynamizowały podziały polityczne wewnątrz bezalternatywnej liberalnej demokracji.
Pytanie „czy Tsipras jest Chavezem czy Lulą?” zawiera jedną, niespecjalnie nawet ukrytą przesłankę. Przesłankę niespędzającą może snu z powiek redaktorom „Financial Times”, za którymi to pytanie uparcie cytuję, jednak dla mnie jest to przesłanka kluczowa.
Chodzi o stosunek do globalizacji, a tak naprawdę o jej bezalternatywność. Jeśli Tsipras jest Lulą, w gruncie rzeczy zaakceptuje „kapitalizm realny”, o którego większej regulacji marzę. Zaakceptuje też „globalizację realną”, na której końcu, jak nikłe światełko w głębokim tunelu, widzę globalne państwo opiekuńcze, bo narodowe (a nawet kontynentalne) państwa opiekuńcze w globalizacji dziś wyparowują jak krople rosy na rozgrzanym czołgowym pancerzu. Marzę więc o globalnym państwie opiekuńczym, wiedząc jednocześnie, jak dziś „realnej globalizacji” i „kapitalizmowi realnemu” jest od takich marzeń daleko.
Jeśli zatem Tsipras jest Lulą, pozostawi Grecję wewnątrz „globalizacji realnej”, w sumie bardzo miękko negocjując dalszą przynależność Grecji do strefy euro i UE będących i tak najlepszym, co dzisiejsza „globalizacja realna” i „kapitalizm realny” mają nam do zaproponowania (bo mamy też kapitalizm Putina i kapitalizm chiński; mamy też kapitalizm amerykański, bardziej dynamiczny i bardziej zdziczały, z którym UE próbuje się ostrożnie „pojednać” za pomocą negocjowanego właśnie traktatu handlowego będącego tak naprawdę czymś więcej, traktatem cywilizacyjnym, próbą negocjowania dwóch modeli, które lepiej jednak negocjować, bo inaczej i tak „pojednają się” siłą, a Unia nie jest dziś w pozycji silniejszego).
Lula też negocjował z „realną globalizacją”, z „kapitalizmem realnym”. Robił to nieporównanie lepiej – z punktu widzenia brazylijskiej klasy średniej, a nawet brazylijskich faweli – niż Pinochet czy argentyńscy generałowie (jeśli już trzymamy się południowoamerykańskich realiów). Ale jednak pozostawił Brazylię wewnątrz globalizacji, wręcz przesunął ją nieco bardziej ku jej centrum. Globalizacja jest bowiem straszliwie pojemna. Wchłonie wszystko, czego nie wchłonie, wypluje, a być wyplutkiem globalizacji wcale nie oznacza, że jest się dla niej „dumną, peryferyjną alternatywą”.
Jeśli Tsipras będzie Chavezem, to tak jak Chavez Wenezuelę, także on Grecję pozostawi na zewnątrz.
Na wysypisku globalizacji, bo na zewnątrz, powtarzam raz jeszcze (a nie jest to wbrew pozorom tautologia, ale teza podlegająca przecież falsyfikacji, popróbujcie sami) są tylko wysypiska: Kuba, Korea Północna, Mozambik (dopóki definitywnie nie zajmą się nim Chiny)… Jest tych wysypisk, wbrew pozorom, całkiem sporo, tyle że nie mówimy o wszystkich, bo większość z nich nie ma ani bomby atomowej, ani żadnej romantycznej narracji.
Tak czy inaczej, nawet jeśli pytamy „Lula czy Chavez?”, w naszym pytaniu kryje się przesłanka, że nie ma alternatywy (TINA, tak chyba brzmi ten skrótowiec po angielsku?).
Jeszcze więcej dowodów? Ayaan Hirsi Ali, dziewczyna, która uciekła z Somalii przed przymusowymi obrzezaniami kobiet, przed aranżowanymi małżeństwami, przed szariatem. Do Holandii, gdzie na samym początku próbowała się związać z lewicą, bo dziewczyna z Somalii sądziła, że lewica musi być jeszcze wierna Oświeceniu. Ale lewica była akurat w swojej radykalnie postkolonialnej fazie i jej nowi biali bracia i siostry tłumaczyli (i tłumaczyły) Ayaan Hirsi Ali, że jej przekonania, że jej tęsknota za równością i emancypacją to tylko uwewnętrznienie narzuconych jej kolonialnych stereotypów i norm. Trochę jak postkolonialna lewica brytyjska Rushdiemu, kiedy Chomeini wydał na niego wyrok śmierci.
Ayaan Hirsi Ali wyjechała zatem do USA, gdzie powoli, ale systematycznie przeszła na pozycję najtwardszych neokonów. Dochodząc do wniosku, że nie ma żadnej alternatywy, jest tylko bredzenie. Jest tylko czyszczenie własnego sumienia przez potomków dawnych kolonialnych elit, dziś nawróconych na postkolonializm. Said bronił Rushdiego, pokazywał się z nim, ryzykując życie. W tym samym czasie, kiedy Anglicy, Niemcy, Belgowie z postcolonial studies powtarzali, że „rozumieją fatwę” i „Rushdie także jest winien”. Tak samo jak ich przodkowie (konserwatywni, spod znaku króla Leopolda II), traktując faktycznych „kolorowych” wyłącznie jako instrumenty, narzędzia. Kiedyś swojego zysku, dziś swojego czystego sumienia (niektórzy z nich tak samo dziś traktują Ukraińców). Tak samo w dupie mając realnych Hindusów (Rushdie był Hindusem, w dodatku z rodziny hinduskich muzułmanów). A Ayaan Hirsi Ali była Somalijką. I oboje nie widzieli alternatywy poza granicami „globalizacji realnej”. Poza tymi granicami widzieli tylko piekło swoich braci i sióstr mordowanych, torturowanych, pozbawianych wszelkich praw w imię „dumnych, peryferyjnych tradycji”.
Także Michel Houellebecq (mój przedostatni były przyjaciel w świecie literatury współczesnej, już tylko Pielewin mi teraz pozostał, a on także popada w coraz większą rozsypkę, żeby się o tym przekonać, wystarczy przeczytać jego ostatnie opowiadania albo najnowszą powieść Batman Apollo) stał się w Soumission i w towarzyszących premierze tej powieści wywiadach zwolennikiem „prawdziwej alternatywy” wobec TINY. Pokładającym już nadzieję w każdym możliwym wrogu liberalnego Zachodu – w tradycjonalizmie katolickim, w Putinowskim „konserwatyzmie”, a nawet w szariacie. To, co w tej powieści jest grą, w wywiadach towarzyszących staje się twardą deklaracją: „Oświecenie umarło, nie będę po nim płakał”, „laicki humanizm nie zapewnia poczucia sensu, ani nie łagodzi naszego lęku przed śmiercią”, „chciałem napisać o nawróceniu na katolicyzm, ale doszedłem do wniosku, że chrześcijaństwo jest na Zachodzie zbyt słabe, aby stanowić prawdziwą alternatywę”.
Patronem tych wyznań jest René Guénon, francuski tradycjonalista, który nawrócił się na islam, także uważając, że chrześcijaństwo jest już zbyt miękką alternatywą dla liberalnego Zachodu, bo nie jest ani tradycjonalizmem, ani fundamentalizmem (cokolwiek twierdziłby na ten temat biskup Hoser, który zapewne ani Guénona, ani Houellebecqa z epoki Soumission by nie zawiódł). Oczywiście nadal jest w tym wszystkim gra, maskowanie, ketman. Ale Houellebecq naprawdę tak bardzo nienawidzi UE, tak bardzo nienawidzi „jeszcze liberalnego, jeszcze socjaldemokratycznego Zachodu”, że poszedłby przeciw niemu z każdym. Melancholia komunistyczna, która go trawiła za młodu, ustąpiła melancholii konserwatywnej. Najbliżej mu teraz do Putina, którego dokonań już jakiś czas temu bronił przed poczciwym Bernardem-Henri Levym. Dziś to już nie tylko pogarda dla |„Czeczenów, których Tołstoj nie uważał za naród”. I nie tylko zachwyt „najpiękniejszymi długonogimi blondynkami w nocnych klubach Moskwy”. W jednym z wywiadów towarzyszących premierze Soumission Houellebecq igra z „liberalną opinią publiczną”, opowiadając o swoim spotkaniu „z pewnym rosyjskim miliarderem bliskim Putinowi”, który potwierdzał, że w swoich diagnozach upadku Zachodu autor Soumission ma 100 procent racji. A bohaterowie tej powieści prawdy o zamieszkach rasowych w Paryżu dowiadują się z rutube.ru, bo „liberalne mainstreamowe media” (to cytat za bohaterem Houellebecqa, a nie Ziemkiewicza) „nigdy nie pokazują prawdy”. Zapewne ani o Paryżu, ani o Ukraińcach, którzy pewnie dla Houellbecqa też nie są dziś żadnym narodem, tak jak parę lat temu żadnym narodem nie byli dla niego Czeczeni.
Michel Houellebecq w swoim poszukiwaniu alternatywy dla „martwego już Oświecenia”, „martwego laickiego humanizmu” czy „dożywającego ostatnich dni liberalnego i socjaldemokratycznego Zachodu”, znalazł sobie wreszcie takie rzeczy, które faktycznie są alternatywą. Jednak każdy z nas musi sobie odpowiedzieć, czy alternatywą w jakikolwiek sposób sensowną. Nie tylko jego bohaterowie, ale także on sam w wywiadach towarzyszących premierze swojej „pierwszej politycznej powieści” powtarza całą Putinowską tyradę o Europie wymierającej przez małżeństwa gejów, kolonizowanej przez islam, o Unii Europejskiej, która „nie jest demokracją, bo ja uznaję tylko tylko demokrację bezpośrednią, np. dożywotni prezydent, którego jednak można odwołać w codziennych referendach powszechnych”. To są bzdury. Także dla Houellebecqa, który używając demokracji bezpośredniej chce skompromitować demokrację w ogóle. Bo nią pogardza, a szczególnie pogardza jej podmiotem, „ostatnim człowiekiem”, obywatelem. A wie doskonale (to bowiem człowiek naprawdę inteligentny), że nic nie kompromituje demokracji bardziej, nic szybciej nie przybliża tyranii, niż najkrótsza choćby przygoda z „demokracją bezpośrednią”, niezapośredniczoną przez instytucje, nieograniczoną przez liberalne minimum praw jednostki albo mniejszości. Demokracja bezpośrednia, tak jak populizm, są tylko mamidłem, którego używają autorytaryści, żeby dojść do władzy. Kiedy już dojdą, nie tylko demokracji bezpośredniej nie oferują, ale żadnej demokracji w ogóle. Słyszeliście o codziennych referendach w Korei Północnej, na Kubie? Słyszeliście o codziennych referendach w III Rzeszy? Otóż faktycznie, od czasu do czasu były tam organizowane. A propozycje władz zawsze uzyskiwały w nich przytłaczające poparcie. Dokładnie, przytłaczające.
W Soumission i towarzyszących jej wydaniu wywiadach Houellebecqa znajdziemy też jego stały lament nad kobietą Zachodu, która „utraciła to wszystko, co dawał jej oparty na religii patriarchat, czyli możliwość zostania matką”. I półpornograficzne fantazje na temat islamskich piętnastolatek, które co prawda cały dzień chodzą w burkach, ale kiedy je zrzucą wieczorem przed swoim mężem, „zamieniają się w kolorowe motyle obdarowujące swoich mężów urokiem i seksem”. Zupełne przeciwieństwo kobiet liberalnego Zachodu, które przez cały dzień krążą po biurze z wyzywającym makijażem i w seksownych ciuchach, ale kiedy zmęczone wracają do domu, nie potrafią podniecić swoich mężów i przez to „ludzie Zachodu już ze sobą nie sypiają” (cytat z Platformy manierycznie permutowany w Soumission). Dlatego w konserwatywnych społeczeństwach – obojętnie, pod władzą islamskiego czy katolickiego szariatu – sklepy z seksowną bielizną damską wcale nie zostaną zamknięte. W ten sposób kończy tę swoją tyradę bohater Soumission, a autor solidaryzuje się z nim w swoich wywiadach i komentarzach, jak tylko może najściślej.
Tak bardzo chciałbym, aby to wszystko było wyłącznie szyderstwem Houellebecqa, jego ketmanem i grą. Niestety, on znalazł alternatywę dla świata, który znienawidził, a ja w tym jego odkryciu nie potrafię mu towarzyszyć.
Zatem to wszystko, co jest dziś przedstawiane – przy pomocy siły, polityki, propagandy, nawet literatury – jako alternatywa dla „jeszcze liberalnego, jeszcze socjaldemokratycznego Zachodu”, nie ma dla mnie żadnej wartości. Dlaczego jednak nie cieszy mnie świat bez alternatywy? Nawet „kapitalizm realny”, nawet „realna globalizacja”, którą przecież wolę od fantazji na temat „zamkniętych państw narodowych”, „odzyskanych suwerenności”, „dumy peryferii” – w których łączą się dzisiaj „antysystemowcy” lewicy i prawicy?
Otóż, po pierwsze, świat bez alternatywy, choćby nawet był rzeczywiście „najlepszym ze światów”, będzie stawał się gorszy. Państwo opiekuńcze na zachodzie Europy powstało ze strachu przed rewolucją, ze strachu przed związkami zawodowymi (patrz Otto von Bismarck), a w swojej ostatniej, najbardziej rozbudowanej fazie, także ze strachu przed ZSRR. Trudno się zatem dziwić, że kurczy się ono w Europie po upadku ZSRR. Choć kurczy się w Europie również dlatego, że obecny etap globalizacji „wyrównuje ciśnienie” pomiędzy Kryształowym Pałacem a jego dotychczasową „próżnią zewnętrzną”. I niestety przy okazji tak bardzo premiuje kapitał w stosunku do pracy (ale jest to problem z poziomu „bazy”, o wiele trudniejszy do rozwiązania niż ten czy inny wybór z poziomu ideologicznej czy politycznej „nadbudowy”), że znów stają się aktualne, wręcz bardziej aktualne niż w momencie ich powstawania, analizy Marksa na temat akumulacji pierwotnej czy wartości dodatkowej.
Brak faktycznej alternatywy nie cieszy mnie także dlatego, że samo choćby jej wyobrażenie, sama choćby fantazja na jej temat, dynamizowały podziały polityczne wewnątrz bezalternatywnej liberalnej demokracji. Choć z drugiej strony bycie obywatelem PRL, CSRS, Pinochetowskiego Chile czy frankistowskiej Hiszpanii tylko po to, żeby w Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii czy USA mogły się dzięki mojemu losowi „dynamizować” podziały polityczne między tamtejszą lewicą i prawicą – to nie był wdzięczny sposób istnienia dla mnie, kiedy byłem młody. Zatem i teraz nie czuję za takim sposobem istnienia najmniejszej nawet tęsknoty.
Przekonuje mnie jednak diagnoza powtarzana na łamach Dziennika Opinii przez Aleksandra Smolara (w dwóch co najmniej wywiadach), że kiedy wewnątrz systemu demokratycznego dochodzi do nadmiernego spłaszczenia różnic, do nadmiernej „konwergencji” pomiędzy chadecją i socjaldemokracją, liberałami i konserwatystami, wówczas ostatnią realną różnicą polityczną zaczyna być różnica pomiędzy obrońcami Weimaru, obrońcami Kiereńszczyzny z Zimowego/Kryształowego Pałacu, a tymi, którzy ten Weimar i ten pałac szturmują. Nie mając zwykle w zanadrzu żadnej alternatywy poza wojną, czystką rasową, rozkułaczaniem, GUŁAG-iem, narodową dumą.
Ja na razie cieszę się z tego, że w Wielkiej Brytanii, gdzie właśnie obserwuję rozkręcającą się przed majowymi wyborami parlamentarnymi kampanię, istnieją resztki politycznego napięcia wewnątrz TINY, pomiędzy torysami i labour. I rozwija się namiętny spór o uciekinierów podatkowych, którzy okazali się w większości sponsorami Partii Konserwatywnej. A ludzie, którzy w największych bankach ułatwiali im ten proceder, okazali się ludźmi, których Partia Konserwatywna umieszczała później w instytucjach kontrolujących prawidłowość działania systemu podatkowego Wielkiej Brytanii.
Wielka Brytania (podobnie jak Niemcy czy Francja), nawet przy całym swoim wydrążeniu przez neoliberalizm, nie jest jednak Polską czy Grecją, gdzie ludzie chętnie przyznają się do unikania płacenia podatków w swoim kraju z powodów „patriotycznych”. Nawet wydawca patriotycznych tygodników „Wprost” i „Do Rzeczy” ogłosił niedawno z dumą upadłemu miastu i światu, że ucieka z podatkami z Polski do Luksemburga. Z przyczyn oczywiście całkowicie wolnościowych i patriotycznych. Nawet Wielka Brytania nie jest aż tak zdemoralizowana, więc pokazanie, że unikający płacenia podatków byli jednak bliżej torysów niż labour, dało na razie socjalistom dodatkowe punkty w sondażach.
Napawa mnie to nadzieją, że Brytyjczycy są jeszcze w jakimś stopniu społeczeństwem. Czy są nimi Polacy i Grecy, mimo ogromnej skłonności do napadów narodowej dumy? To pozostaje moją wątpliwością.
Oczywiście także brytyjski elektorat jest podzielony. Jedni nie będą głosować na torysów właśnie dlatego, że ta partia przyjmuje dotacje od podatkowych uciekinierów. A inni nie będą z kolei głosować na labour dlatego, że ta z kolei partia żyje w dużym stopniu dzięki dotacjom od związków zawodowych. To jest jednak żywa polityczna różnica wewnątrzsystemowa, która może sprawić, że po tych wyborach UKiP nie dojdzie do władzy ani nawet nie uzyska na rządzenie wpływu (ma dziś ok. 15 procent poparcia, ale tak rozłożonego, że w mocno większościowej ordynacji brytyjskiej Farage może liczyć maksymalnie na kilku posłów, o ile oczywiście znów nie błyśnie w ostatniej fazie kampanii swoim populistycznym geniuszem). A jeszcze w dodatku, praktycznie bez względu na to, czy socjaliści, czy konserwatyści wygraliby z niewielką przewagą, konieczne będzie zbudowanie koalicji nawet nie dwu-, ale trójskładnikowej, z udziałem liberalnych demokratów i Szkockiej Partii Narodowej. A liberalni demokraci i Szkoci stworzą koalicję z labour, jeśli to tylko będzie możliwe. Między innymi dlatego, że Cameron – nie chcąc, ale będąc do tego zmuszonym przez rozkwit UKiP-u na jego elektoracie – obiecał referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z UE. Jeśli oczywiście będzie rządził po wyborach w 2015 roku. Partia Socjalistyczna tego nie obiecała, a zarówno liberalni demokraci, jak i Szkoci są zdecydowanymi zwolennikami pozostania Wielkiej Brytanii w UE. Ich elektorat nie jest podatny na obietnice Farage’a, który chętnie zgadza się oddać kontynent Putinowi mamiąc jednocześnie „dumnych Anglików z Wyspy” wizją odbudowy („jeśli tylko uwolnimy się od UE”) wiktoriańskiego imperium, nad którym nie zachodzi słońce. Choćby nawet było to imperium budowane już nie za pomocą kanonierek, ale spekulacyjnych instrumentów finansowych londyńskiego City.
Farage to kolejna faktyczna alternatywa, której kształt sprawia, że także w Anglii twardo stoję po stronie TINY. Choć naprawdę będę się cieszył, jeśli tutejsza TINA będzie miała twarz labour, lib-demów i Szkotów, a nie twarz torysów.
Czytaj także:
Jakub Majmurek o Soumission Michela Houllebecqua: Islam ocali Europę?