W swoim czasie Piotr Nowak, dziś znany jako współredaktor filozoficznego pisma „Kronos”, opublikował bardzo ciekawą książkę zatytułowaną Wojna pokoleń. Była to antologia tekstów napisanych głównie przez jego równolatków, czyli autorów urodzonych w latach 60., których poprosił on, by spojrzeli na świat nie w perspektywie sporów ideowych – lewicy i prawicy, modernizacji i antymodernizacji – lecz właśnie pod kątem zjawiska, jakie sam określił jako „zmiana pokoleniowa”. W erudycyjnym eseju, poświęconym przede wszystkim interpretacji szekspirowskiego Króla Leara, postawił on tezę, że zdrowe ludzkie społeczeństwo to takie, które umożliwia w miarę gładką zmianę warty wśród elit: w pewnym momencie „starcy” abdykują, by uczynić miejsce swoim młodszym następcom. Sednem społecznego nieszczęścia, opisanego przez Szekspira, jest niezdolność Króla Leara do złożenia władzy. Lear nie potrafi namaścić nikogo ze swojego potomstwa: i blokuje tym samym międzygeneracyjny pas transmisyjny, trzyma się władzy jako swojej i tylko swojej własności, z którą chciałby zejść do grobu i dać się z nią pochować niczym faraon w otoczeniu wszystkich swoich królewskich insygniów. W rezultacie w krainie Leara zaponowuje chaos i wojna – właśnie tytułowa „wojna pokoleń”.
I choć rzecz traktuje o Szekspirze, jest ona w istocie jedną z najprzenikliwszych analiz patologii polskiej sfery publicznej. Wzdragam się przed nazwaniem tej analizy polityczną, ponieważ jej cyniczny i odczarowany naturalizm umieszcza sedno sporów w sferze jeszcze przedpolitycznej, gdzie liczy się nie tyle wyznawany światopogląd, ile biologiczna przynależność do własnej generacji. Nie masz tu ani lewicy, ani prawicy – a tylko starych i młodych, zwartych w dynastycznym pojedynku. Takim światem nie rządzi polityka, a jedynie biologia.
I taki jest też świat polskiej „pseudopolityczności”, którą rządzą tak naprawdę kryteria rodem z ludzkiego stanu natury. Między nestorami polskiej sfery publicznej, bez względu na polityczną przynależność, istnieje niepisana zmowa, że władzy raz zdobytej nie oddadzą nigdy i raczej zejdą z nią do grobu niż komukolwiek młodszemu przekażą. Czy będzie to Jarosław Kaczyński, który niczym mityczny Kronos (nomen omen) od lat pożera wszystkie swoje polityczne dzieci (Kowal, Ziobro, Kurski, za chwilę Gliński i Hofman); czy będzie to Leszek Miller, który nadal uważa, że tylko on posiada mandat na lewicową politykę; czy będzie to Adam Michnik, obdarzony legendarną wolą mocy i równie silnym przekonaniem, że jako współautor Polski pookrągłostołowej nikomu tych praw autorskich nie sceduje; i czy będzie to Bronisław Wildstein, który niczym ojciec hordy pierwotnej utrzymuje w stanie bezwględnej zależności podległe mu stado młodszych „prawicowych” dziennikarzy – wszyscy ci czcigodni „starcy” zachowują się jak Król Lear. Bronią swojego prawa do władzy – politycznej bądź metapolitycznej – jako niekwestionowanej własności, którą nie podlega żadnym regułom spadkowym.
Albowiem jednym z mechanizmów, którego w dzisiejszej Polsce zabrakło, a który jest niezbędny do jako takiego funkcjonowania państwa, jest właśnie mechanizm przekazywania władzy: rytuał przejścia, na który godziłyby się obie strony. Bez niego, raz jeszcze to powtórzmy, nie ma polityki, a tylko biologia: brutalny stan natury, w którym Król Lew rządzi dopóty, dopóki żyje, to znaczy, dopóki nie zagryzą go rozwścieczeni potomkowie. Nic więc dziwnego, że i mnie, osobie „źle urodzonej”, czyli należącej do pokolenia, któremu „starcy” zaoferowali tylko dożywotnie „chodzenie pod…” (jak to się bardzo brzydko, ale jednak trafnie nazywa), zdarza się odczuwać generacyjną solidarność ponad podziałami i użalić się nawet nad losem Zbigniewa Ziobry.
O tym, że polską sferą publiczną rządzą generacyjno-biologiczne prawa natury, a nie bardziej ludzkie prawa wyborów polityczych, przekonałam się ostatnio znów i dość boleśnie, kiedy zostałam zaproszona przez Daniela Passenta na rozmowę do TOK FM. Pojawiłam się tam razem z Michałem Sutowskim jako przedstawicielem najmłodszego pokolenia KP, a towarzyszył nam jeszcze Tomasz Wołek, pokoleniowo znacznie bliższy prowadzącemu. I choć rozmowa była miła i toczyła się wartko w przyjaznej atmosferze, od początku unosił się nad nią toksyczny opar wojny pokoleń: miałam wrażenie, że jestem tu tylko egzemplarzem tej przez nikogo nielubianej biologicznej klasy zwanej generacją czterdziestolatków (nielubianej ani przez starszych, ani przez jeszcze młodszych, do czego Michał szczerze się przyznał), której siłą rzeczy muszę bronić, bo przymusza mnie do tego zoologiczny atawizm naturalnej przynależności. Biologicznej redukcji szybko podległy też wszystkie polityczne kategorie, jak prawica czy lewica; w myśl tej generacyjnej logiki bowiem prawicowy jest każdy, kto jest „chory na Adama Michnika”, a lewicowy każdy, kto popiera kompromis okrągło-stołowy, a nade wszystko Leszka Balcerowicza (Boże rozumu, widzisz to, a nie grzmisz!); prawicowy jest każdy, kto rewizjonistycznie podważa świętą władzę ojców założycieli III RP, lewicowy zaś każdy, kto nigdy po tę władzę nie sięgnął. W rezultacie więc znalazłam się w dość niecodziennej dla mnie – zwłaszcza ostatnio – sytuacji, kiedy poczułam się wprost zmuszona do obrony Pampersów, obozu chyba najbardziej w III RP zdemonizowanego, i to wyłącznie na gruncie pokoleniowego starcia. Choć ideowo bardzo niewiele mnie z tym obozem łączy, to biologiczna więź, w ten sposób mi narzucona, na chwilę znów zwyciężyła. Bardzo już chciałam ten kontekst za sobą zostawić i wieść spory wyłącznie ideowe, a tymczasem – znowu się nie udało.
Czy więc faktycznie jest tak, że polską sferą publiczną rządzi naturalistyczny układ domyślny rodem z Króla Leara? Niewykluczone, że nadal tak właśnie jest, bez względu na to, co wyobraża sobie młoda generacja, rozentuzjazmowana ideami lewicowymi i prawicowymi, w istocie będąc tylko kolejną biologiczną siłą w polskiej wojnie pokoleń.