Nie słyszę już w rozmaitości kultur narodowych ani kakafonii, ani harmonii – a jedynie monotonię.
Nowoczesny nacjonalizm to osobliwa konkurencja: z góry wiadomo, że nie wszystkie narody mogą stać się wielkie i wyprzedzić inne w pogoni za statusem i że większość przegra, ciągnąc się w ogonie jako tak zwane narody małe. Jestem trochę pięknoduchem nowoczesności i choć wszyscy odczarowani filozofowie tej epoki przekonują mnie, że nie ma modernitas bez wielkiej wojny narodów, to ja jednak nacjonalizmu nie lubię w żadnej jego postaci: ani wygranej, ani – zwłaszcza! – przegranej. Wbrew tej diagnozie wolę wierzyć, że nowoczesna myśl polityczna posiada równie silny nurt uniwersalny, który od początku przeciwstawia się promocji idei narodu, przeczuwając, że Hobbesowski stan natury, z jakiego udało nam się wyjść (przynajmniej częściowo), odtwarza się niebezpiecznie na poziomie konfrontacji państw narodowych. Na tym w dużej mierze polegała korekta, jakiej dokonał Spinoza wobec Hobbesa i jego teorii umowy społecznej – za co dostało mu się od Carla Schmitta w Lewiatanie, gdzie ten wyzywa autora Etyki od „liberalnych Żydów” (bo w ustach Schmitta jest to oczywista inwektywa) i piętnuje za jego antynacjonalistyczne odchylenie.
Moje antynacjonalistyczne odchylenie zawsze się wzmaga po kolejnej podróży przez Europę Wschodnią: od Polski, przez Słowację, Węgry, Serbię, Bułgarię – i po dwutygodniowej przerwie nad Morzem Czarnym – z powrotem tą samą trasą, z dwiema serbskimi granicami Unii w starym niedobrym stylu, na których wszystkie zaangażowane w odgraniczanie się państwa narodowe celebrują swą suwerenność (i celebrują długo, z sadystycznym zamiłowaniem, żeby każdy na własnej skórze zaznał tego rytuału suwerenności i poczuł groźną potęgę każdego z państewek). Smażąc się w niemiłosiernym upale, za każdym razem, kiedy tak stoję na granicy, a bułgarscy, serbscy, a następnie węgierscy celnicy zaglądają do naszego bagażnika – sami chyba nie wiedząc, w jakim celu, po to tylko, żeby przedłużyć całą tę nieznośną celebrę – przypominam sobie z goryczą tezę, którą lubią powtarzać nasi rodzimi fascynaci narodu, i z prawa i z lewa, że wyzwolenie człowieka musi odbyć się przez wyzwolenie narodowe. I po raz kolejny dochodzę do wniosku, że się mylą.
Jest coś strasznie smutnego w krajobrazie Europy Wschodniej – im bardziej na południe, tym smutniej.
Mój znajomy tak kiedyś podsumował swój stan emocjonalny po pierwszej wizycie w Izraelu: „wzruszenie pomieszane z wk…wem”. To bardzo adekwatny opis (ja też się tak czułam w Jerozolimie), który chyba jeszcze lepiej oddaje afektywne napięcie kogoś, kto się w Europie Wschodniej urodził, czuje się z nią głęboko i solidarnie związany, a jednocześnie nie może znieść pewnych jej cech, które pomimo wszelkich prób zmian i transformacji okazują się dla niej uparcie konstytutywne. Jedną z nich jest to romantyczne ugrzęźnięcie w nacjonalizm, które dotyka i elitę inteligencką, i tak zwany lud, związane paktem narodowym jak jakąś straszliwą relacją Hass-Liebe. Wszyscyśmy z tej zakiszonej mąki (czy też raczej pełnej halucynogennego sporyszu), więc w nikogo nie rzucam tu kamieniem, a jedynie uderzam we właściwym sobie lament. Sama pamiętam, jak zaufałam Herderowi, który jest filozoficznym fundatorem pomysłu „od narodu do człowieczeństwa”: pomysłu w naszej częście Europy krwawo testowanego od końca wieku VIII po dziś dzień. Herder przekonał mnie kiedyś, że jednostka musi się najpierw wyzwolić na poziomie narodowym, by dopiero potem siegnąć po emancypację uniwersalną, którą wyobrażał sobie jako wielki akord nacjonalistycznych wspólnot: z pozoru dla nas będący tylko kakafonią, ale dla Boga brzmiący jak sama harmonia sfer.
Dziś już mu nie wierzę, a melancholijne obrazki z życia wschodnioeuropejskich małych narodów jedynie mnie w moim sceptycyzmie utwierdzają. Nie słyszę już w rozmaitości kultur narodowych ani kakafonii, ani harmonii – a jedynie monotonię. Nic nowego pod słońcem: w każdej tej z pozoru odmiennej krainie działo się i nadal dzieje dokładnie to samo, co w sąsiedniej, zwykle najbardziej znienawidzonej. Najazdy, utrata języka, imperialne okupacje, nieudane powstania wywołane przez garstkę idealistycznej młodzieży à la „poszli nasi w bój bez broni i wszyscy zginęli”, uporczywa pamięć martyrologiczna podtrzymywana przez kolejne generacje patriotycznej inteligencji, snucie fantastycznych geneaologii sarmackich, scytyjskich, awarskich, prasłowiańskich; potem porażka, gorycz, resentyment, kompleks, poczucie przegranej, zamknięte koło czasu, niewiara, że coś się może zmienić na lepsze – a może w końcu także i niechęć. Gdzie w tym Wiecznym Powrocie Tego Samego jakakolwiek szansa na Wyjście? Chocholi taniec Polski, Słowacji, Węgier, Rumunii, Serbii, Bułgarii, Ukrainy… Inteligenccy ludomani zwarci w uścisku z ludowymi antyinteligentami, którzy pomimo całej swej prostoty i rzekomej autentyczności całkowicie zależą od inteligenckich form patriotycznej artykulacji (bo nawet najdurniejsi polscy kibole zależą formacyjnie od Dmowskiego, tak jak serbscy neoczetnicy w koszulkach z podobizną Miloszewicza zależą od subtelnych inteligenckich geneaologii, które umieszczają go w jednej linii z Michałem Archaniołem i Kniaziem Miłoszem). Ten taniec zwykle zatem zamienia się w męczące zapasy, ale para Inteligencja – Lud jakoś rozejść się nie może, pomimo tylu wzajemnych rozczarowań. Może kogoś to jeszcze bawi, ten rodzinny romans małych narodów, ale dla mnie to już zupełnie passé.
Oto rozmowa z bułgarską parą inteligencką z Sofii, odbyta w starosłowiańskim basicu (to chyba punkt na korzyść lingwistycznych teorii Chomsky’ego, bo za każdym razem, kiedy poruszam się po różnych obszarach słowiańszczyzny, włącza mi się jakaś podstawowa matryca generacyjna i wypluwam z siebie iście leśmianowski potok słów, które – o dziwo – moim rozmówcy chwytają). Dialog ten jest jak depresyjne déjà vu z polskich lat dziewięćdziesiątych. Rozmawiamy przy stole w nadmorskiej restauracyjce: pani, około lat pięćdziesiąt, jest aktorką z Bułgarskiego Teatru Narodowego i właśnie zapisała się do nowo powstałej partii 22 Września (data jednego z bułgarskich powstań narodowych), która ma raz na zawsze rozprawić się z „komunistycznym rozbojem” panującym w państwie. Na pytanie, jaki profil będzie miała ta partia, moja rozmówczyni odpowiada natychmiast, niemal gwałtownie: „Oczywiście, że prawicowy!” „Dlaczego oczywiście?” – pytam. „Bo tylko na prawicy są przyzwoici ludzie”, mówi aktorka, i wymienia zalety swojej opcji: patriotyczna, zorientowana na narodową jedność, respektująca religijne tradycje, nie kosmopolityczna, ale jednak prounijna itd. Sugar, spice, and all things nice, jak mawiają Anglicy, kiedy chcą podkreślić, że mają do czynienia z samym dobrem i niewinnością. Nawet nie próbuję odwodzić jej od tej pewności, którą wyssała z mlekiem swej peryferyjno-inteligenckiej formacji, bo i po co. Zostanę uznana za „nieprzyzwoitą” i już nic się nie dowiem. Zabawne, że mąż aktorki, sofijski biznesmen, kiedy tylko rozmowa schodzi na politykę, wzdycha ciężko, wstaje ostentacyjnie od stołu i dosiada się do sąsiedniego, gdzie biesiaduje bułgarski gwiazdor (jak tu mawiają: „wielki niedźwiedź”) muzyki popularnej o imieniu Doni, tubylczy odpowiednik Michała Wiśniewskiego, otoczony wesołą i płochą kompanią.
Przechodząc obok żony, odburkuje: „Jeszcze ci ta miłość do ludu bokiem wyjdzie…” Jak ja go rozumiem.
Rzecz jasna, sceptyczny i uważny czytelnik (ja w przeciwieństwie do Witkacego nie wyzywam Was od idiotów) od razu dostrzeże, że być może romans rodzinny małego narodu, w którym ludomańska inteligencja obściskuje się po krzakach z antyinteligenckim ludem (East End boys and West End girls...), jeszcze mi tak całkiem nie przeszedł, tyle że teraz – zgorzkniała i rozczarowana – znajduję się po prostu na jego drugim końcu. Być może coś jest na rzeczy. Ale tylko mała cząstka, bo – mam nadzieję – wyzwoliłam się z samej zasady, która tym romansem rządzi, czyli Herderowskiej formuły bildungu przez narodową emancypację. Gdybym bowiem była na drugim końcu romansu, niczym bym się nie odróżniła od tej części polskiej patriotycznej inteligencji, która od razu wsiadła na Tuska po jego wyborze na prezydenta Rady Europejskiej, mówiąc, że coś musi być nie tak z tą Europą, skoro wybrała sobie na przywódcę Polaka. To są właśnie te otchłanie zakompleksionej goryczy, którą kończy się namiętna miłość do małego narodu. Gdyby miała ona choćby cień poczucia humoru, mogłaby przemówić słowami Groucho Marksa, który tak skomentował fakt odrzucenia jego kandydatury przez prestiżowy klub nowojorskich gentlemenów: „Nigdy nie zapisałbym się do klubu, który chciałby mnie przyjąć”. Ale rzecz jasna nie ma, więc tylko wieje – na zmianę – histerią i nudą.
Kiedy więc tak jechałam przez tę naszą rodzimą wschodnią Europę, przypomniała mi się parafraza słynnego wierszyka Andrzeja Bursy, jakiej dopuścił się Krzysztof Jaworski, dobry pisarz mojego pokolenia, w swojej „ostatniej powieści awangardowej” (tak brzmi podtytuł), będącej zapiskiem jego pobytu w szpitalu (choć nie dla wariatów, co by skądinąd pasowało):
Mam w dupie małe narody
Mam w dupie małe narody
Mam w dupie małe narody!