Archiwum

Gubernat: Trochę szumu wokół Google’a nie zaszkodzi

Gdyby Google domyślnie zabezpieczało prywatność użytkowników, jego dochody z reklam znacząco by spadły. A zarabia głównie na reklamach. O nowej polityce prywatności firmy z Barbarą Gubernat z fundacji Panoptykon rozmawia Jaś Kapela.

Jaś Kapela: Pojawiają się komentarze, że nowa polityka prywatności Google’a jest gorsza niż ACTA i że nawet Orwell by tego nie wymyślił. Czy jest się czego bać?

Barbara Gubernat: Odpowiem jak prawnicy – to zależy. Choć wiele się nie zmienia, to bez dbania o własną prywatność faktycznie można mieć powody do obaw. Google rezygnuje z ponad 60 różnych polityk prywatności na rzecz jednej, spójnej dla wszystkich produktów firmy. Reklamuje to oczywiście jako wielkie udogodnienie dla użytkowników. Ale jest też druga strona medalu: dane, które użytkownik umieścił w jednej usłudze, będą przekazywane innym. Jeżeli użytkownik sam nie zadba o to, jakie informacje o sobie chce udostępniać, to na przykład filmy obejrzane na YouTube mogą służyć do profilowania reklam w wyszukiwarce.

A to, co piszemy na Gmailu, może być wykorzystywane w Google Maps?

Przykład, który mnie przeraził, dotyczy danych z naszych kalendarzy. Przy ich pomocy oraz dzięki wiedzy o naszej obecnej lokalizacji Google może nas poinformować, że spóźnimy się na spotkanie, bo gdzieś jest korek albo zła pogoda. To może powodować różne zagrożenia. Nie zawsze z komputera korzysta jedna osoba. Inny użytkownik komputera może widzieć reklamy czy propozycje treści, które pierwotnie przeznaczone były dla kogoś innego.

Ale możemy to wszystko wyłączyć? Inaczej wystarczy używać w komórce Gmaila, żeby Google sprawdzało, kto do nas dzwoni i śledziło właściwie wszystko, co się dzieje w telefonie.

Już wcześniej można było to robić.

Trzeba się wylogować z konta Gmail, żeby Google nie wiedziało, kto do mnie dzwoni?

Gdy podniosły się zarzuty, że użytkownik właściwie nie może skorzystać z opcji opt-out, firma broniła się, że przecież możliwe jest korzystanie z wyszukiwarki czy YouTube bez logowania,  a nawet bez tworzenia konta. Problem istnieje w telefonach z systemem operacyjnym Android. Właściwie nie da się wylogować. W momencie, gdy w takim telefonie przestaniemy korzystać z aplikacji obsługiwanych przez Google’a, większość funkcji smartfonu straci sens.

Możliwość kontrolowania swoich danych nie jest oczywista dla niektórych użytkowników. Mimo że Google opisuje, jak można regulować udostępnianie informacji, to niektóre kwestie są wyjaśniane tylko po angielsku. Może to utrudniać pełne zarządzanie kontami. Narzędzie ochrony prywatności o nazwie Data Liberation Front, służące do zarządzania danymi – kontroli informacji przechowywanych online i usuwania ich – dostępne jest tylko po angielsku. Bez dobrej znajomości języka można sobie z tym nie poradzić.

Czasami potrzebne jest zainstalowanie określonych wtyczek, żeby Google nie zostawiało na naszych komputerach plików cookies, które zbierają dane z różnych aplikacji. Google się broni, mówi, że nic się nie zmienia i możemy sami zarządzać własnymi danymi. Jednak często nie jest to łatwe.

Google nam to utrudnia?

Tak to niestety wygląda. Idealnie byłoby wtedy, gdyby domyślne ustawienia zabezpieczały wszystkie nasze dane. Wtedy sami moglibyśmy decydować, co udostępnimy, jakimi informacjami chcemy się dzielić. Obecnie tak nie jest. Musimy sami dbać o to, żeby nasza prywatność była dobrze chroniona. Na przykład nie logować się, co nie zawsze jest możliwe. Domyślne chronienie prywatności nie byłoby jednak korzystne dla Google’a.

Domyślnie każdy woli nie udostępniać informacji.

Nikt raczej nie korzystałby dobrowolnie z możliwości profilowania reklam. Nie pomaga to w korzystaniu z wyszukiwarki, raczej utrudnia. Ale gdyby Google domyślnie zabezpieczało prywatność użytkowników, jego dochody z reklam znacząco by spadły. A Google zarabia głównie na reklamach. Dobra wiadomość jest taka, że jeśli ktoś przed 1 marca – kiedy ma wejść nowa polityka prywatności – ustawi już jakieś zabezpieczenia, nie będzie musiał tego robić ponownie.

Ale wad jest więcej?

Z jednych usług Google’a możemy korzystać do celów prywatnych, z innych do zawodowych. W przypadku wpisywania w wyszukiwarkę imienia i pierwszej litery nazwiska są sugerowane osoby, które mamy w kontaktach na Gmailu czy Google+. Jeśli dzielimy z kimś komputer, być może nie chcemy, żeby ta osoba wiedziała, z kim się kontaktujemy przez Gmaila. Problem może się też pojawić wtedy, gdy chcemy chronić przed innymi nasze dane, a umawiamy się przez Gmaila np. na spotkanie z lekarzem.

Albo gdy zamawiamy leki, a potem ich reklamy pokazują się żonie lub współpracownikom, którzy korzystają z tego samego komputera?

Tak. Google zastrzega, że nasze maile nie są czytane, ale jednak ich treść jest skanowana. Chyba nie sprawia to użytkownikom wielkiej różnicy. Ciekawe, że Viviane Reding, unijna komisarz do spraw praw podstawowych, która obecnie zajmuje się reformą ochrony danych osobowych, bardzo pochlebnie wyrażała się o nowych zasadach polityki prywatności Google’a. Być może rezygnacja z kilkudziesięciu polityk na rzecz jednej, napisanej dużo prostszym językiem, sprawia, że jest ona dla użytkowników bardziej zrozumiała.

Reding argumentowała, że jest to krok w dobrym kierunku i inne firmy powinni brać z Google’a przykład. Jednak przedstawiciele różnych organizacji, które zajmują się ochroną prywatności, mają odmienne zdanie. Niektórzy twierdzą, że Google teraz przestaje już nawet udawać, że dba o prywatność użytkowników i zamienia się w Wielkiego Brata. Będzie o nas wiedział więcej niż partner czy współmałżonek. Wiele osób zastanawia się nad usuwaniem kont. Na stronie GeekWire została przeprowadzona ankieta, z której wynika, że ponad 40 procent osób zastanawia się nad usunięciem konta Google, a kolejne 25 procent nie jest zadowolonych z nowych zasad. Niewielu internautów wypowiedziało się na ten temat pozytywnie. Kongres amerykański wysłał szereg zapytań o nową politykę prywatności i wyraża zaniepokojenie tym, że nie jest możliwe skorzystanie z opt-out.

Co na to Google?

Broni się. Opublikowało na swoim blogu listę mitów, które już powstały o nowej polityce prywatności, i stara się je prostować. Główna linia obrony jest budowana na tym, że nie trzeba się logować do wszystkich usług.

Przecież wystarczy, że zalogujemy się do jednej, żeby inne z tego korzystały.

Właśnie. Gdy nie chcemy, żeby nasze wyniki wyszukiwania w YouTube były połączone z naszym kontem na Gmailu, musimy najpierw wylogować się z Gmaila, a dopiero później korzystać z YouTube. Nie jest to do końca wygodne. Zwłaszcza dla osób, które mają cały czas otwarte konto pocztowe w przeglądarce, bo chcą je na bieżąco sprawdzać. Albo muszą się wylogować, albo skorzystać z innej przeglądarki.

Można także skorzystać z odpowiednich wtyczek, ale bywa to skomplikowane. Czasem trzeba się sporo „naklikać” i to może zniechęcać do dbałości o prywatność. Użytkownicy mogą stwierdzić, że może i to tak nic nie da. Przecież nie są w stanie sprawdzić, które informacje Google rzeczywiście przechowuje. Nawet kiedy nie jesteśmy zalogowani, na podstawie naszych zapytań Google nas profiluje. Określa wiek, płeć, zainteresowania. Można tę opcję wyłączyć, ale nie każda osoba jest świadoma, że jest profilowana przez przeglądarkę. W efekcie można się dowiedzieć o sobie, że jest się w innym wieku niż naprawdę albo że jest się innej płci.

Czyli jednak Google nie wie o nas wszystkiego?

Niektórym się udaje oszukać Google’a. Choć ja na przykład zostałam dobrze sprofilowana, zanim jeszcze wyłączyłam tę opcję. Ciekawe jest przeprowadzenie eksperymentu, w którym – bez logowania – dwie osoby wpisują w wyszukiwarkę to samo słowo na innych komputerach. Często uzyskują zupełnie inne wyniki. Taki eksperyment przeprowadził i opisał w swojej książce internetowy aktywista Eli Pariser. Dwaj jego znajomi wpisali w wyszukiwarkę hasło „Egipt”. Jeden jako pierwsze otrzymał informacje o wakacyjnych wyjazdach i zabytkach, a drugi o polityce i rewolucji w Egipcie.

Przeczytałem o nowej polityce prywatności Google’a i nie bardzo wiem, po co im aż tyle informacji, np. że mój telefon się psuje. Po co mu numery osób, które do mnie dzwonią? Przecież nie wykorzystają ich do profilowania reklam.

To jest niepokojące. Firma się broni mówiąc, że nie wykorzystuje tych danych do żadnych celów komercyjnych. Jednak w ubiegłym roku głośna była sprawa przekazywania danych użytkowników Google’a amerykańskim służbom wywiadowczym na podstawie ustawy Patriot Act. Stworzyła ona lukę prawną w stosunku do firm amerykańskich, które działają na terenie Europy: nie muszą się one podporządkowywać europejskim standardom. Dane użytkowników z Europy mogły być przekazywane do Stanów Zjednoczonych. Reforma unijna ma tę kwestię uregulować.

Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy zbierane dane nie zostaną wykorzystane do celów, które się nam nie podobają. Jedyne, co możemy teraz zrobić, to zagłębić się w te nowe zasady i zastanowić się, jakie informacje chcemy udostępniać. W pewnych sytuacjach rozwiązaniem może być utworzenie osobnego konta na potrzeby prywatne, a osobnego na zawodowe.

Czy teraz Google będzie on nas wiedział jeszcze więcej niż wcześniej?

Jeśli chodzi o ilość zbieranych danych, to wiele się nie zmienia. Ale dobrze, że powstało wokół tego trochę szumu i momentami nawet trochę nieuzasadnionej paniki. Dzięki temu więcej osób zainteresuje się tym, jakie informacje na ich temat są zbierane, i jak można wiedzę firmy ograniczyć.

Google co prawda zastrzega, że nie sprzedaje naszych danych, ale przekazuje je „podmiotom zależnym (…) lub innym zaufanym firmom”. Co to w praktyce oznacza?

Takie niejasne sformułowania mogą budzić obawy. Jako jeden z „mitów” pojawiało się na blogu Google’a stwierdzenie, że firma handluje danymi osobowymi. Prostowano, że Google nie sprzedaje informacji, które pozwalają zidentyfikować użytkownika. Czy to oznacza, że nie handlują żadnymi informacjami? Czy handlują tylko tymi, które nie pozwalają zidentyfikować danej osoby? Reklamodawcy w jakiś sposób dopasowują reklamy do informacji takich jak słowa, które wpisujemy w wyszukiwarkę, do naszej lokalizacji czy stron, które odwiedzamy. Mimo że profilowanie reklam ma się opierać na anonimowych danych, to jest to mało przekonujące w przypadku lokalizacji. Nie wiem, czy reklamodawcy potrzebują znać moją lokalizację. Znów pojawia się argumentacja Google’a, że w końcu nikt nie musi zakładać konta, nie musi się logować.

Brzmi jak ultimatum. Jeśli nie likwidujemy konta, to znaczy że zgadzamy się na wszystko.

W przypadku niektórych usług korzystanie z pewnych funkcji wymusza założenie konta. Bez jego założenia nie można obejrzeć wszystkich filmów na YouTube (podawanym jako przykład serwisu dostępnego także dla niezalogowanych użytkowników) – kiedy znajomy udostępnia nam jakiś film jako prywatny, to musimy się przecież zalogować, żeby go obejrzeć. Nie zawsze wyjście „nie logujmy się” jest wyjściem najlepszym albo w ogóle możliwym.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jaś Kapela
Jaś Kapela
Pisarz, poeta, felietonista
Pisarz, poeta, felietonista, aktywista. Autor tomików z wierszami („Reklama”, „Życie na gorąco”, „Modlitwy dla opornych”), powieści („Stosunek seksualny nie istnieje”, „Janusz Hrystus”, „Dobry troll”) i książek non-fiction („Jak odebrałem dzieci Terlikowskiemu”, „Polskie mięso”, „Warszawa wciąga”) oraz współautor, razem z Hanną Marią Zagulską, książki dla młodzieży „Odwaga”. Należy do zespołu redakcji Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Opiekun serii z morświnem. Zwyciężył pierwszą polską edycję slamu i kilka kolejnych. W 2015 brał udział w międzynarodowym projekcie Weather Stations, który stawiał literaturę i narrację w centrum dyskusji o zmianach klimatycznych. W 2020 roku w trakcie Obozu dla klimatu uczestniczył w zatrzymaniu działania kopalni odkrywkowej węgla brunatnego Drzewce.
Zamknij