Potrzebujemy eurowyborów, by sobie przypomnieć, że istnieje nieprowincjonalny świat idei.
Niewątpliwie dojmującą cechą polskiego dyskursu politycznego jest jego nieprzemakalność. Rozmowa tocząca się w parlamencie, rządzie i mediach o polityce państwa polskiego toczy się wewnątrz wąskiego pasma niezmiennych tematów – emerytury, węgiel, gender, polityka symboliczna, stosunek do Rosji i Ukrainy, bezpieczeństwo energetyczne, rola Kościoła, czy Polska jest państwem prawa, czy jest zbudowana na wielkim kłamstwie smoleńskim i okrągłostołowym oszustwie – wobec których można mieć nawet bardzo różne opinie. Ale poza tym pasmem rozmowy nie ma. Nieśmiałe próby dyskusji o polityce narkotykowej czy o związkach partnerskich zamknęły te tematy, zamiast je otworzyć.
Efektem tej nieprzemakalności jest poczucie odizolowania, poczucie, że znajdujemy się w źle wietrzonym pokoju, gdzie od czasu do czasu ktoś włączy wentylator, ale stare powietrze wywiane z jednego kąta pokoju tylko wzbija kurz po drugiej stronie. A my staramy się oddychać resztkami tlenu i zastanawiamy się: czy istnieje coś poza tym pokojem?
Potrzebujemy wyborów europejskich, by sobie przypomnieć, że owszem, istnieje nieprowincjonalny świat idei, gdzie Smoleńsk nie jest istotnym miejscem na mapie, a węgiel nie jest przyszłościową technologią. Aby dać przykład: w tym samym tygodniu, w którym premier ogłosił, że Polska będzie dalej inwestowała w węgiel, bo kwestie klimatyczne nie mogą być ważniejsze niż efektywność gospodarcza, uniwersytet Stanforda ogłosił, że wycofuje wszystkie inwestycje w spółki węglowe. Ciekawe, kto myśli bardziej przyszłościowo: jedna z najlepszych uczelni na świecie, mająca do dyspozycji analizy najlepszych ekonomistów i naukowców, czy polski rząd, mający do zadowolenia część elektoratu?
Wydaje się, że perspektywy kandydatów są zbyt ograniczone, by zmienić cokolwiek. Ale właśnie w wypowiedziach kandydatów, którzy nie wiedzą, po co kandydują, czy nawet po co jest Unia Europejska, ujawnia się ograniczoność naszego codziennego języka polityki. Właśnie w ich bezradności ujawniają się granice naszego myślenia – ale też możliwość jego zmiany i ewolucji. Kandydaci na posłów wprawdzie nie wiedzą, co tam, za granicą krajowej rozmowy, się znajduje – ale sami rozumieją, że dotarli do granicy, gdzie zdrowy polski rozum już nie pomoże.
A tam zaczyna się zupełnie nowy świat tematów – odnawialne źródła energii, migracja, ochrona praw pracowników, kontrola międzynarodowych instytucji finansowych, prawa zwierząt, prawa człowieka, inwigilacja sieci – to są tematy globalne, których polska polityka się boi.
Na przykład krajowa polityka nie myśli o tym, że zastraszające tempo znikania czystych oceanów, lasów i powietrza jest także polskim problemem; że migracja i uchodźcy są nie tylko zagrożeniem, ale i wielką szansą dla Polski; że rosnąca przepaść między bogatymi i biednymi może spowodować załamanie całego systemu, także w Polsce.
Nie chodzi mi o to, by wykazać, że Polska polityka jest prowincjonalna – bo siłą rzeczy jest, i nie ma w tym nic złego. Chodzi o to, że wybory europejskie stwarzają szansę na nowy język polskiej polityki: polskiej polityki nieprowincjonalnej. Czy to nie jest kusząca perspektywa?
Zamiast tworzyć polską politykę nieprowincjonalną, partie polityczne raczej myślą o stworzeniu europejskiej polityki prowincjonalnej.
Obiecują polskim wyborcom, że uda im się narzucić Brukseli Polskę, siłą odbić Europejczykom Brukselę i z niej zrobić ziemię polską – na której się zajmą problemami Polaków, białych Polaków, białych polskich mężczyzn, białych heteroseksualnych polskich mężczyzn, białych katolickich heteroseksualnych polskich mężczyzn, białych katolickich heteroseksualnych polskich mężczyzn jedzących mięso – bo wiadomo, że wszystkie inne problemy są problemami wydumanymi, zastępczymi, dotyczącymi mniejszości, a tylko problemy białych heteroseksualnych katolickich polskich mężczyzn jedzących mięso mających żony zajmujące się domem i dziećmi są problemami uniwersalnymi, problemami, którymi się powinni przejmować wszyscy Europejczycy, bo w sercu swoim wszyscy Europejczycy są białymi heteroseksualnymi katolickimi mężczyznami, jedzącymi mięso, kochającymi Polskę, mającymi żony zajmujące się domem i wychowaniem dzieci, lubiącymi co jakiś czas sobie wypić. Obiecują kandydaci na posłów wyborcom, że na taką krucjatę się wybiorą i wywalczą w tej Brukseli kawał dobrobytu dla Polski.
Ale przecież jest możliwa inna reakcja, która nie wydaje się aż tak nieosiągalna. Efektem tych wyborów, już nawet samej kampanii wyborczej, kontaktu polityków polskich z zupełnie innym powietrzem politycznym, mogłoby przecież być przewietrzenie zatęchłego pokoju polskiej polityki. Otworzenie okna na tematy tutaj jeszcze niedyskutowane. Nowe tematy – taka jest prawdziwa stawka tych wyborów. I życzę wybranym posłom, by przestali być więźniami szczelnie zamkniętego pokoju polskiej polityki i pomogli tej polityce wypłynąć na nieco szersze wody globalne.