Tydzień temu opublikowałem w tym miejscu tekst o problemach awansu w polskiej biurokracji teatralnej. Argumentowałem, że brak możliwości awansu jest poważnym zagrożeniem każdej biurokracji, i że jeśli polski system teatrów go nie rozwiąże, grozi mu utrata zasobów ludzkich lub przewrót.
Kiedy wysłałem tekst do redaktorki, odpisała mi: „Rozumiem, że bierzesz na klatę wszystkie komentarze o tym, że chcesz być dyrektorem.” Bała się, że w tym tekście ujawnił się (dotąd ukryty?) motyw, który stoi za moimi tekstami o społecznej funkcji systemu teatralnego: moja gotowość do bycia dyrektorem teatru.
Przypomniał mi się szereg komentarzy do „Deklaracji Forum Obywatelskiego Teatru Współczesnego” z 2009 roku – dokumentu wypracowanego wspólnie przez dwudziestu paru reżyserów i dramaturgów urodzonych w latach siedemdziesiątych. Deklaracja dotyczła strukturalnych problemów systemu teatralnego. Konserwatywna prasa teatralna komentowała, że prawdziwym celem FOTW-u jest zapewnić dyrekcje ludziom z roczników 70. – tak jakby chęć bycia dyrektorem była czymś złym, czymś, co wymaga spisku. Dla tych komentatorów fakt, że są w FOTW-ie ludzie, którzy chcą wziąć odpowiedzialność za instytucje publiczne, przemawiał na jego niekorzyść.
(Swoją drogą, było to trzy lata temu. Od tego czasu średnia wieku dyrektorów teatrów nie obniżyła się, przeciwnie – zdecydowanie wzrosła.)
Dwa lata później rozmawiam z dyrektorem dużego teatru, który ów dokument podsumował tak:
„Przecież chodzi o to, że chcecie być dyrektorami!”
Na co odpowiedziałem:
„Właśnie”
„No to powiedzcie to wprost!”
„Przecież mówimy!”
Traktował chęć bycia dyrektorem jako coś głęboko podejrzanego. Tylko nie rozumiałem dlaczego, skoro sam jest dyrektorem. W pewnym momencie przecież on też chciał nim zostać. Czy jest nim wbrew swojej woli – i czy to jest dobre?
Ostatnio pewien reżyser oburzył się tym, że rozmawiając z Ministrem Kultury, zgłosiłem gotowość do pracy na stanowisku dyrektora teatru. Według niego bezczelnie wykorzystałem rozmowę z Ministrem Kultury, żeby załatwiać swoje sprawy. Nie wiedziałem, że z Ministrem Kultury powinno się rozmawiać o kwartetach Beethovena, a nie o polityce kadrowej.
I tak dalej.
Gotowość do pracy na stanowisku dyrektora teatru jest uznawana za coś niemoralnego – spotykam się z tym bardzo często. Tak jakby kierowanie instytucją było jakimś nie do końca uczciwym zajęciem, którego nie należy pragnąć.
Można to oczywiście tłumaczyć zaborami: Polacy nie ufają władzy, bo przez sto lat nie była to własna władza i tak dalej, i dlatego chęć objęcia stanowiska w administracji państwowej źle się kojarzy – z pracą dla Niemca.
Nie sądzę, żeby to był prawdziwy powód: od tysiąc dziewięćset osiemnastego roku mamy własną administrację, działającą nieprzerwanie, i to nawet w latach wojny – czy dziewięćdziesiąt cztery lata to nie jest wystarczająco dużo czasu, żeby się przyzwyczaić do tego, że to dobrze, jeśli ktoś ma ambicje wzięcia odpowiedzialności za publiczną instytucję? I że ktoś, kto chce pracować na rzecz społeczeństwa w teatrze publicznym, nie jest zdrajcą, i nie jest nastawiony wyłącznie na swój własny zysk, i nie sprzedaje się Niemcom? Dziewięćdziesiąt cztery lata własnych instytucji nie wystarczyło: dlatego wydaje mi się, że powód naszej nieufności wobec ambitnych ludzi leży gdzie indziej – nie w zaborach, lecz w braku zrozumienia, czym jest demokratyczne państwo.
Prawdziwym powodem jest jakość rozmowy o demokracji w Polsce. Brakuje w naszym społeczeństwie podstawowego zrozumienia, że wiedza jest czymś dobrym, że kultura jest czymś dobrym, że lepiej jest dla państwa, jeśli obywatele umieją czytać, słuchać i dyskutować (to wszystko są czynności bardzo związane z wizytą w teatrze) niż jak nie umieją. Dopóki nie zrozumiemy, po co w demokracji są instytucje publiczne – mianowicie, by służyć społeczeństwu; i nie zrozumiemy, po co są teatry – po to, by dostarczać sztukę do jak najszerszej grupy odbiorców, którzy dzięki temu mogą się stać lepszymi obywatelami, bardziej światłymi, wrażliwszymi, rozumiejącymi złożoność świata, nie podatnymi na populizm – dopóty nie będzie wypadało chcieć być dyrektorem teatru.
Jeśli nie uporządkujemy sobie idei stojących za systemem teatrów publicznych – idei obywatelskich i demokratycznych – chęć bycia dyrektorem teatru będzie nam się kojarzyła wyłącznie w chęcią zatrudniania członków własnego klanu na stanowiskach fotografów, księgowych, elektryków, i tworzenia prywatnych folwarków, żerujących na publicznych pieniądzach. A urzędnicy będą mogli, jak ostatnio, wciskać nam, że publiczna kultura wcale nie jest obowiązkowa. I nie będą nam przeszkadzali dyrektorzy, dla których kluczem działalności są układy rodzinne i koleżeńskie, a nie realizacją misji obywatelskiej.
Mówiąc pozytywnie, należy sformułować obywatelskie i demokratyczne zadania teatru publicznego w klarownym dokumencie, który mógłby być kompasem dla urzędników, dyrektorów i samorządowców, którzy nie wiedzą, po co mamy tyle tych teatrów.
Felietony Michała Zadary publikujemy w piątki.