W połowie marca bieżącego roku współredagowałem listu ludzi teatru odczytywany na spektaklach Warszawskich Spotkań Teatralnych, który potem podpisało tysiące ludzi teatru. Tytułem listu było hasło: „Widz nie jest klientem, teatr nie jest produktem.” Ten tytuł nawiązywał do deklaracji FOTW z 21 Grudnia 2009, której również byłem współautorem. Zaczynała się ona słowami:
„Teatr nie jest sztuką masową, spektakl nie jest produktem, widz nie jest klientem. Teatr jest laboratorium egzystencji, duchowości, estetyki i polityki.” (czytaj) I właśnie doszedłem do wniosku (dość oczywistego), że w obu przypadkach pisaliśmy nieprawdę. Teatr jest produktem. Co więcej, „produktowość” jest bardzo istotną cechą dzisiejszego teatru.
Jakiś czas temu teatralny recenzent radiowej „Dwójki” dziwił się na antenie, że dyrektor teatru Narodowego Jan Englert gra dwuosobową sztukę Udręka życia na dużej scenie. „Przecież na małej scenie byłoby intymniej,” powiedział recenzent. Nie da się wytłumaczyć tego faktu, jeśli sobie nie uświadomimy, że ten spektakl jest produktem właśnie. Decyzja dyrektora Englerta o scenie, na której ta sztuka ma być grana, nie była natury estetycznej, lecz ekonomicznej. Na sztuce Udręka życia Teatr Narodowy ma zarabiać. W analitycznym horyzoncie tego recenzenta ekonomia się niestety nie pojawia – niedobrze, bo nie widząc utowarowienia spektaklu, nie jest w stanie pojąć, co jest grane na scenie: produkt, która ma zadowolić widownię kupującą bilety.
To, co się pojawia na scenach teatrów, jest uwarunkowane relacjami produkcji tak samo jak projekty budynków w centrum Warszawy. Wybory estetyczne mogą być dokonywane wewnątrz pewnego pola manewru wyznaczonego przez warunki ekonomiczne. Dzisiejsza krytyka teatralna w Polsce wciąż nie jest gotowa na tę dość oczywistą prawdę i pisze o dziełach sztuki scenicznej nie zważając na to, kto płaci za prąd, aktorów, podatek od nieruchomości, kto siedzi na widowni, w jakim celu i ile zapłacił za bilet.
Krzysztof Varga, który recenzentem teatralnym nie jest, kończy swój felieton o spektaklu W imię Jakuba S. podaniem ceny biletu na ten spektakl: sześćdziesiąt pięć złotych. I ten fakt, fakt, że tyle zapłacił za półtorej godziny w teatrze, decyduje dla Vargi o ostatecznym przesłaniu spektaklu:
[…] że dzisiejszy kapitalizm jest jak dawna pańszczyzna, że kredyt hipoteczny na mieszkanie (93 metry kwadratowe, tak stoi w sztuce, pozazdrościć) to jest właśnie dzisiejsza pańszczyzna, a bank to jest dzisiejszy pan na włościach. […] Przyjmijmy tę retorykę, zatem powiadam, dla mnie płacić 65 zeta za spektakl "W imię Jakuba S." to jest wyzysk dopiero, owszem, sam z siebie kupowałem bilety, ale kredyt też sam z siebie biorę, nie pod przymusem pańszczyźnianym.
Relacja spektaklu do Krzysztofa Vargi jest uwarunkowana transakcją pieniężną, co wpływa na przekaz spektaklu. Fakt, że zapłacił on za ten czas w teatrze, znaczy, że ten czas stał się towarem:
Towar jest nasamprzód przedmiotem zewnętrznym, rzeczą, która dzięki swoim własnościom zaspokaja jakieś potrzeby ludzkie. Charakter tych potrzeb, czy np. pochodzą one z żołądka, czy też z wyobraźni, nie odgrywa tu żadnej roli.
Tego nie napisał żaden neoliberalny teoretyk, to stoi na pierwszej stronie Kapitału Marksa. (Wydanie trzecie, Warszawa 1951, tłumaczenie zbiorowe, redaktor odpowiedzialny: Paweł Hoffman)
Pisanie, że teatr nie produktem, nie jest więc uderzeniem w żadną neoliberalną doktrynę, tylko w możliwość trzeźwej analizy materialistycznej – czyli lewicowej. A bez takiej analizy materialistycznej obraz teatru jest skrajnie niekompletny.
Nawet gdyby teatr był za darmo, i tak byłby produktem, bo jest produkowany za pieniądze. Jest wytwarzany przez podmioty prywatne i publiczne, przy różnych relacjach zatrudnienia, czasami nie wolnych od wyzysku, sprzedawany za pieniądze, ludziom, którzy za niego płacą, a czasami jest za darmo, i wtedy za niego płaci ktoś inny niż widzowie. Czasami produkują go ludzie za darmo, i wystawiają za darmo i taki teatr rzeczywiście nie jest produktem, ale to jest przypadek szopek, teatrów szkolnych, zabaw dziecięcych i świetlicowych. W każdym innym przypadku, teatr uczestniczy w życiu gospodarczym i jest towarem.
Nie jest to żadnym wyznacznikiem żadnej lewicowej wrażliwości, że chcieliśmy przekonać społeczeństwo, że teatr nie jest produktem. Lewica stara się przedstawiać rzeczy takimi, jakimi są, bez otoczki mistycznej czy idealistycznej. Uprawianie kultu kultury i sztuki, pisanie o przeżyciach duchowych i wartościach zawartych w emanacjach ducha ludzkiego jest raczej domeną reakcyjnej krytyki, nie lewicowej. Pisanie i mówienie, że teatr nie jest produktem, odbiera nam możliwość analizy zjawiska teatru w całej swojej złożoności – teatr, jak i cała kultura, jest wytworem społeczeństwa, uczestniczy w relacjach ekonomicznych, i co więcej, chce na te relacje wpływać.
Instytucjonalna forma produkcji oraz relacje ekonomiczne między widzami, instytucją, aktorami, pracownikami i państwem wpływają, a nawet determinują treści pojawiające się na scenie. Jeśli teatr chcę mówić prawdę, to musi spojrzeć na siebie i przeanalizować sposób, w jaki jest uwikłany w relacje władzy i pieniędzy. A jakoś ciągle nie chce czy nie umie tego zrobić.
Walka toczy się o to, żeby państwo nie traktowało kultury jako kolejnej gałęzi gospodarki, która jest tym bardziej wartościowa, im bardziej jest zderegulowana, tylko jako obszar aktywności obywateli, który może dać im rozwój, poczucie spełnienia i sensowności. I tym się różni na przykład od branży paliw, że branża paliw nie wpływa na poczucie sensowności czy spełnienia wśród obywateli.
Jak widać z tekstu Krzysztofa Vargi, spektakl W imię Jakuba S. spełnia taką funkcję, prowokuje widza do określenia swojego stosunku wobec kredytów mieszkaniowych i wizyt w teatrze. I jeśli mamy walczyć o to, by nasze państwo dbało o to, by jak najwięcej współobywateli mogło uczestniczyć w wydarzeniach, które pomagają zrozumieć, co robimy na świecie i co się z nami dzieje na świecie, to nie możemy już więcej pisać o tym, że teatr nie jest produktem, bo to jest po prostu nieprawda.