Często narzeka się na Polaków, że żyją sami
dla siebie i nic ich nie obchodzi. Trudno, żeby było inaczej, jeśli przez
ostatnie ćwierć wieku przeszliśmy ostry trening konkurencji i indywidualizmu.
Jednak liczne kampanie społeczne sponsorowane przez państwo pokazują pewien
ideał, do którego według państwa powinniśmy się zbliżać, by wydobyć się z
marazmu i uczynić naszą wyspę jeszcze bardziej zieloną. Czym powinien wykazać
się wzorowy polski obywatel? Wyliczmy. Na pewno aktywnością. Kreatywnością.
Innowacyjnością. Gospodarnością. Dbałością o dobro wspólne. I oczywiście
praworządnością. Są nawet skutki tej państwowej promocji: o takich modelowych
postawach słychać coraz częściej, jakby uśpiony duch w narodzie postanowił
obudzić się tej jesieni i śpiewając marsze wziąć wreszcie sprawy we własne,
aktywne i kreatywne ręce. Tyle, że kiedy obudzony kampaniami lud próbuje coś
sam radośnie naprawić, to dostaje od razu sądem po plecach i gazem pieprzowym
po oczach.
Na przykład w Łodzi mijam codziennie w drodze
do pracy przejście dla pieszych. Pasy dawno się starły i pomimo bliskiego
sąsiedztwa Urzędu Miasta, nikt od lat ich nie poprawiał. Aż do zeszłego
tygodnia, kiedy to nieznani sprawcy sami odmalowali w nocy popsutą zebrę
pozostawiając przy nich uprzejmą dedykację dla urzędników. Obudzony ze snu
letniego łódzki Zarząd Dróg i Transportu zareagował natychmiast
i… starannie usunął odmalowane pasy, jednocześnie grzmiąc w świętym gniewie, że
„zostaną podjęte kroki mające na celu powiadomienie organów ścigania” o tym
karygodnym i bezprawnym czynie. Społecznicy natychmiast zaczęli umawiać na
następną akcję, chcąc tym razem
wypożyczać przechodniom pluszowe zebry do przeprowadzania. I dopiero wtedy
przejście zostało
naprawione. Za straszenie sądem nikt nie przeprosił. Tyle o aktywności i
kreatywności.
Teraz innowacyjność. Jak wie każde dziecko,
Polska jest krajem kwitnącej gospodarki kapitalistycznej. Ta zaś wymaga
dostosowania swoich działań do potrzeb rynku, jeśli tylko człowiek nie chce
skończyć pod płotem. Swoją drogą, gdyby spytać tych spod płotów, można by się
wiele o działaniu gospodarki rynkowej dowiedzieć, bo część z nich wylądowała
tam z powodu założenia własnej firmy i skorzystania z atrakcyjnej oferty
różnych banków. Ale wróćmy do tych, którzy próbują sobie jakoś radzić, w
dodatku samobójczo prowadząc działalność kulturalną. Czyli do właścicieli
warszawskich klubokawiarni. Przypomnę, że miejsca te są instytucjami, które swą
ofertę dostosowują do tzw. hipsterów, którzy napędzają popyt pijąc, paląc
papierosy i kupując okulary marki Ray-Ban. Warszawskie klubokawiarnie są
ostatnio notorycznie
nękane przez władze. Chłodnej cofnięto koncesję na alkohol, Warszawa–Powiśle,
Na Lato i Plac Zabaw walczą o przetrwanie. Owszem, warszawski Ratusz kojarzył
mi się zawsze z brakami wiedzy, wyczucia i nienawiścią do kultury. Nie
oczekiwałam jednak, że okaże się także dywersyjnym siedliskiem przeciwników
wolnej inicjatywy gospodarczej.
Gospodarnością dla odmiany wykazali się młodzi
anarchiści z Poznania. Znaleźli pustą, straszącą i brudną kamienicę na ulicy
Podgórze, posprzątali, wstawili okna, zaczęli malować. Sąsiedzi przynieśli
stare meble. Miało być centrum kultury alternatywnej – koncerty, wystawy,
pracownie, w przyszłości – freegańska kuchnia. I chyba z tej kulinarnej inspiracji
skorzystała policja, która zjawiła się na miejscu z
karabinami maszynowymi, obficie skrapiając młodzież gazem pieprzowym.
Prawnicy twierdzą, że w takich przypadkach interwencja służb jest
nieuzasadniona, bo skoro właściciel nie interesował się losem ruiny przez wiele
miesięcy, powinien dochodzić swoich racji na drodze normalnej procedury
sądowej. Można się w takim razie zastanowić, czy aby ktoś, kto wysłał uzbrojoną
kilkunastoosobową ekipę przeciw paru gościom w trampkach na całodniową
interwencję nie dopuścił się czegoś, co pojęciu „gospodarności” zaprzecza.
Wróćmy do Łodzi, gdzie inna grupa mieszkańców
(nie ta od zebry) od ponad roku walczy o drzewa na skwerze przy ul.
Piotrkowskiej 235/241, czyli o tak zwane dobro wspólne. To ostatnia taka ostoja
zieleni w tej okolicy. Teren należy do Spółdzielni Mieszkaniowej
Łódź-Śródmieście, czyli – jak z samej nazwy wynika – również do lokatorów
sprzeciwiających się wycince drzew pod planowany apartamentowiec. Inną
definicję spółdzielczości prezentuje pan prezes SM Śródmieście, Krzysztof
Diduch, który samozwańczo podjął decyzję o zniszczeniu enklawy zieleni i dobro
wspólne ma głęboko w nosie. Tamże ma również kulturę, bo ostatnio wykurzył ze „swojego”
terenu jedno z najbardziej zasłużonych dla sztuki współczesnej miejsc – Galerię
Manhattan. Z prezesem-szkodnikiem bitwę o skwer mieszkańcy w końcu wygrali
w sądzie. Właściwie tak im się
wydawało, bo w
zeszłym tygodniu usłyszeli dźwięk pił i zobaczyli, jak drzewa padają jedno
po drugim. Drwali przed lokatorami ochraniała… policja, która była tak dobra
dla prezesa Diducha, że przyjechała na miejsce, zanim ustaliła, czy to, co
ochrania, jest w ogóle zgodne z prawem.
Tę samą przykrą pomyłkę popełnili policjanci w
Warszawie, którzy musieli wezwać do pomocy strażaków, żeby na zlecenie
prywatnego właściciela bezprawnie
wyrzucić z mieszkania na Hożej starszą niepełnosprawną lokatorkę. Naprawdę
aż strach wyobrazić sobie, jakie staruszka posiadała umiejętności w sztukach
walki, skoro kilkudziesięciu chłopa musiało prosić o posiłki. Dla rozładowania
stresu funkcjonariusze urządzili na miejscu wesoły festiwal pałowania, próbując
złamać nogę jednej z osób broniących inwalidki. Jak mniemam, czynem tym chcieli
dorównać kolegom z Poznania, którzy niedawno skatowali
na komisariacie 17-latka. Nie udało się, więc przynajmniej jednemu z
protestujących przeciw eksmisji wypisali mandat na 100 zł za przechodzenie na
czerwonym świetle. Pozostaje chyba cieszyć się, że przynajmniej w tym niewielkim
zakresie stróże prawa wykazali się wzorową praworządnością.
To wszystko byłoby bardzo śmieszne, gdyby nie
było takie głupie i straszne. Powyższe przykłady nie są odosobnione – coraz
częściej prawa i służb przeciwko zwykłym ludziom instrumentalnie używają
silniejsi: władze i urzędnicy, właściciele kamienic chcący wykurzyć lokatorów
czy posiadaczy pojedynczych mieszkań, bezkarni prezesi spółdzielni starego typu
uwłaszczeni na swoich posadkach. Eksmisje podobne tej na Hożej odbywają się w
całej Polsce i czasem przebiegają znacznie dramatyczniej. Spontaniczna
aktywność na rzecz lokalnych społeczności jest mieszana z błotem i ciągana po
sądach. Młodzi ludzie próbujący poradzić sobie z rynkową rzeczywistością są
glanowani przez kolesiowskie układy na szczytach władzy lub zwykłe widzimisię,
jak teraz w przypadku warszawskich klubokawiarni, a kiedyś – Superapteki.
Pozostaje wyuczona bezradność i zgoda na
przemoc. Lub sprzeciw. W swoim oświadczeniu
po wydarzeniach w Poznaniu warszawski Kolektyw Syrena pisze: „Oddolne ruchy
miejskie, od Nowego Jorku przez Barcelonę po Poznań i Warszawę, wskazują inną
drogę – przejmij inicjatywę, broń się, weź życie we własne ręce, wymów służbę,
zajmuj pustostany, okupuj, stawiaj opór. Nerwowej reakcji poznańskich władz
wysyłających oddziały antyterrorystyczne przeciwko ludziom, którzy nie wierzą
ani w obietnice wyborcze ani w niewidzialną rękę rynku, nie trzeba się dziwić –
trzeba się jej masowo przeciwstawić, podejmując bezpośrednie akty
obywatelskiego nieposłuszeństwa w obronie godności i podstawowych praw”.
Zaczynam się powoli przekonywać, że być może
nic innego już nie pozostaje.