Świat

Może minąć 100 lat, nim USA wróci do demokracji [rozmowa]

Mogę mieć co najwyżej nadzieję, że staniemy się krajem autorytarnym w rodzaju Chin, który mimo wszystko działa dość efektywnie, ale szczerze w to wątpię. Bliżej nam będzie do Węgier, Wenezueli, Rosji – mówi Jason Stanley, autor książki „Wymazywanie historii. Jak faszyści manipulują przeszłością, by kontrolować przyszłość”.

Michał Sutowski: „Wojny wygrywają nauczyciele”: to są słowa Władimira Putina, które przywołuje pan na początku książki o wymazywaniu historii. To prawda? Jeśli tak, to czemu płaci im się tak marnie? A może ta zasada działa tylko w krajach autorytarnych?

Jason Stanley: Znajdziemy mnóstwo przykładów na to, że autorytarni przywódcy uważają szkoły i uczelnie za coś bardzo ważnego i potencjalnie niebezpiecznego. Bo przecież system edukacji to fundament, na którym buduje się kulturę polityczną. Oni więc rozumieją, że muszą zacząć od przejęcia kontroli nad edukacją. A czy nauczyciele wygrywają wojny, cóż… jeśliby rozumieć to słowo szerzej, uwzględnić konflikty społeczne, walkę o emancypację, równość, podmiotowość obywateli – to na pewno nauczyciele mogą okazać się decydujący.

Jakiś przykład?

Niemal zawsze kiedy społeczeństwo zbliżało się do większej równości, zaczynało się od nauczycieli. To przecież czarni nauczyciele w epoce praw Jima Crowa, czyli separacji i tłamszenia wolności byłych niewolników i ich potomków na Południu, stawiali pierwszy mur na drodze propagandy segregacyjnej. To oni pozwalali swoim uczniom – w tym późniejszym liderom Ruchu Praw Obywatelskich – wyobrazić sobie możliwy świat poza granicami, które „Jim Crow” wyznaczał.

Stanley: Jak nacjonalizmy piszą historię na nowo

A co do wojny w sensie ścisłym, to warto odwołać się do Peryklesa i jego słynnej mowy, którą Tukidydes opisał w Wojnie peloponeskiej. Otóż według niego demokracje wydają z siebie lepszych żołnierzy niż oligarchie, bo demokracja daje ludziom poczucie sprawczości i możliwość świadomego wyboru. Inaczej mówiąc: jeśli wiesz o co walczysz, to walczysz lepiej. Poczucie sprawczości z kolei wymaga demokratycznej edukacji – więc koło się zamyka, tak, wojny wygrywają nauczyciele.

Ale chyba nie to miał na myśli Putin, Perykles raczej nie jest jego faworytem. Może chodziło mu o to, że aby ludzie walczyli i umierali, muszą być odpowiednio zindoktrynowani? I przekonani o wyższości własnego kraju nad innymi?

To pewnie miał na myśli, acz indoktrynacja przede wszystkim zaciągnąć ludzi na idiotyczną wojnę. Prawdziwa edukacja daje obywatelom narzędzia i środki do tego, by rozumieli, o co wojna naprawdę się toczy i czy należy w niej walczyć.

Ja widzę jeszcze inny sens tych słów. W epoce nowoczesnej konkurencja – także wojna – między krajami wymaga nauki i nowoczesnych technologii. One nie zawsze przynoszą powszechny dobrobyt, ale siłę militarną dawały nawet w Związku Radzieckim. W Chinach dają potęgę i wojsku, i gospodarce. W jednym i drugim systemie nie żałowano środków, zwłaszcza na nauki ścisłe. Dlaczego więc administracja Trumpa tnie wydatki na naukę?

Wygląda na to, że to projekt destrukcji Stanów Zjednoczonych, i na razie idzie świetnie. Nie wiem, dlaczego Trump to robi, ale faktycznie kieruje się inną logiką niż Chińczycy. Jeśliby szukać analogii, to chyba tylko z Putinem, który pragnie zniszczyć każdego rywala, każdą instytucję, która mogłaby rzucić wyzwanie jego władzy. A nauka jest rywalem dla charyzmatycznego przywódcy – tylko tak potrafię wytłumaczyć niszczenie gospodarki oraz infrastruktury naukowej.

Powtarza pan często, że w krajach autorytarnych nie ma wydziałów „sztuk wyzwolonych”, czyli w pewnym uproszczeniu: wolnego nauczania humanistyki i nauk społecznych. To zrozumiałe, ale już inżynieria, tzw. kierunki STEM, mają się zazwyczaj dobrze. Czy Trump ich także nie dobija?

Na sztuczną inteligencję akurat ta administracja wydaje mnóstwo pieniędzy, ale też np. na rozwój kryptowalut. Tylko kryterium jest przede wszystkim osobiste wzbogacenie się Trumpa i jego otoczenia. Chińczycy też mają obsesję AI, ale – po pierwsze – nie tylko, bo inwestują też mnóstwo np. w badania nad źródłami energii, a do tego czynią to z innych powodów. Nie chodzi tylko o wzbogacenie osobiste czy nawet zwiększenie kontroli władzy nad społeczeństwem, ale przede wszystkim o budowę potęgi kraju. Ale Xi Jinping buduje nacjonalistyczne imperium, a trumpizm ma raczej osobiste cele.

Jednak także ruch MAGA walczy z konkretnymi treściami nauczanymi w szkołach i chce je zastępować własną agendą, niech będzie, że nacjonalistyczną. Ale do czegoś takiego, do narzucenia oficjalnej ideologii państwowej, publiczne szkolnictwo bardzo się przydaje – znów, reżimy autorytarne rozumiały to doskonale. A administracja Trumpa i Departament Edukacji zdają się te publiczne szkoły raczej dożynać…

Trzeba wziąć pod uwagę specyfikę Stanów Zjednoczonych. Szkoły publiczne zostały u nas zaprojektowane jako narzędzie służące demokracji, tak naprawdę na użytek Afroamerykanów. Tuż po wojnie secesyjnej tzw. Biuro Pomocy dla Wyzwoleńców i Uchodźców zaczęło tworzyć szkoły publiczne na Południu, aby czarni uczniowie mogli się uczyć. Chodziło przede wszystkim o byłych niewolników i ich dzieci. Co ciekawe, w okresie tzw. Rekonstrukcji, czyli w tym krótkim interludium między zniesieniem niewolnictwa a przywróceniem praw segregacyjnych, były i takie miejsca, gdzie dzieci czarne i białe uczyły się wspólnie.

Ale kiedy wojska Unii wycofano w 1877 roku, segregacja szkolna wróciła?

Oczywiście, za to szkoły publiczne na Południu do dziś są atakowane ze względu na tamto dziedzictwo. A kiedy w latach 60. za sprawą ruchu praw obywatelskich, decyzji Sądu Najwyższego i polityki Lyndona B. Johnsona narzucono desegregację, zakazano tworzenia szkół jednorasowych, a potem jeszcze stymulowano wielorasową edukację poprzez dowożenie dzieci do innych dzielnic autobusami – zaczął się wielki pęd do tworzenia szkół prywatnych, czego owoce zbieramy dziś. Za środki publiczne w kolejnych stanach wprowadza się bony pozwalające finansować szkolnictwo prywatne czy domowe – bo biali nie chcieli wysyłać swoich dzieci do szkół, w których są czarni uczniowie, zwłaszcza ich większe grupy.

Czyli u was „szkoła publiczna”, zwłaszcza na Południu, to szkoła dla czarnych?

Tak się to kojarzy i tak też opowiada – powiedz o szkole „publiczna”, a wyborcy zrozumieją sami, kto do niej chodzi. Oczywiście to powoduje pewną kwadraturę koła, bo w autorytarnym państwie faktycznie należałoby przejąć szkoły publiczne i traktować je jako narzędzie kontroli społecznej. Tymczasem biali nie chcą posyłać do nich dzieci, nawet jeśli Trump wprowadzi w nich „edukację patriotyczną”, o której tak wiele mówi.

To jak oni tę kwadraturę koła rozwiążą?

Będziemy mieli publiczne, niedofinansowane szkoły z edukacją patriotyczną dla biedniejszych białych i czarnych dzieciaków, a zamożniejsi Amerykanie będą swoje posyłali do szkół prywatnych. Z Departamentu Edukacji, jak głosi tzw. strategia „Ratowania amerykańskiej edukacji i przywrócenia władzy rodzicom”, zostaną usunięci „radykałowie, fanatycy i marksiści”…

W amerykańskim Departamencie Edukacji za Bidena pracowali jacyś marksiści?

Bądźmy poważni. W narracji Republikanów „marksizmem” można nazwać każdy program edukacyjny, który budzi sprzeciw konserwatystów. Często słyszy się z tamtej strony, że np. krytyczna teoria rasy to część „marksizmu kulturowego”, czyli zjawiska definiowanego raczej mętnie, ale sprowadzającego się do ideologii niszczenia cywilizacji Zachodu od środka, np. poprzez dowartościowanie perspektywy różnych mniejszości w programach szkolnych i uczelnianych. W tle jest oczywiście stara teoria spiskowa o marksizmie jako spisku żydowskich kosmopolitów, którzy przekonują ludzi niebiałych do obalenia białej cywilizacji…

Ale Departament Edukacji to urzędnicy, a co z nauczycielami?

Zapowiada się też stworzenie organu certyfikującego nauczycieli – pod kątem wyznawania przez nich „wartości patriotycznych” i rozumienia, że szkoła służy „edukacji, nie indoktrynacji”, co w praktyce znaczy to samo, co w przypadku tych „fanatyków, radykałów, marksistów”, czyli żeby odsunąć od pracy każdego, kto nie podziela poglądów administracji Trumpa na to, czym są amerykańskie wartości.

Ciekawe, czy będą od razu wyrzucać, czy najpierw reedukować…

Na Florydzie tamtejszy gubernator Ron DeSantis narzucił szkołom publicznym obowiązkowy program szkoleń dla nauczycieli, którego elementem były warsztaty organizowane przez ludzi z Hillsdale College. To skrajnie prawicowa uczelnia chrześcijańska, zresztą nie lokalna, tylko z Michigan. Uczestniczy tych warsztatów wspominają, że prowadzący bagatelizowali znaczenie niewolnictwa w historii USA i przekonywali, że Ojcowie Założyciele wcale nie chcieli ścisłego rozdziału kościoła od państwa.

Rozumiem, że to dotyczy przede wszystkim oświaty publicznej, ale może przynajmniej tych prywatnych szkół nie zlikwidują? Czyli przynajmniej klasa średnia, którą na nie stać, będzie mogła stworzyć sobie liberalne enklawy? W systemach twardo autorytarnych czy totalitarnych nawet coś takiego jest w zasadzie niemożliwe…

Owszem, prawdopodobnie zostaną pewne nisze dla prywatnej, postępowej edukacji. O tym, jak będzie, można się zorientować po ich postępowaniu wobec prywatnych uczelni. Całą masę progresywnych rozwiązań po prostu zdelegalizowali, jak programy i mechanizmy DEI – różnorodności, równości i inkluzywności – które pozwalały wspierać osoby ze środowisk z historią dyskryminacji, jak Afroamerykanie, ale też np. osoby LGBT czy kobiety. Chodzi w nich zazwyczaj o to, żeby łagodzić skutki nieraz wielopokoleniowej marginalizacji.

Jak działa faszyzm

czytaj także

Jak działa faszyzm

Jason Stanley

Przykładowo: na uczelni medycznej należy studentów, pochodzących raczej z zamożniejszych i raczej białych dzielnic, uczyć o barierach strukturalnych, z jakimi mogą się mierzyć ich przyszli pacjenci z innych środowisk. Tymczasem przeciwnicy DEI wypaczają sens tych programów, ukazują je tak, jakby chodziło o jakieś nieuprawnione korzyści czy niesprawiedliwe przewagi np. czarnych Amerykanów. Mówią cały czas o „dyskryminacji białych”, o faworyzowaniu ludzi ze względu na kolor skóry, a nie kompetencje, itp.

Czy w szkołach podstawowych i średnich można zastosować coś podobnego?

Tak, tyle że najmocniejszym instrumentem nacisku na uczelnie jest obcinanie funduszy federalnych. Ze szkołami na niższych szczeblach, tzw. K12 – podstawowym i średnim – nie da się tego zrobić wprost, bo one nie są finansowane ze środków federalnych. Z tego względu wpływ działań administracji czy nawet Kongresu jest jakoś ograniczony. Choć oczywiście mogą próbować działań pośrednich – np. zagrozić członkom rad szkolnych w prywatnych placówkach, że ich przedsiębiorstwa będą miały kłopoty, potracą zamówienia, będą miały uciążliwe kontrole, itp. Tak się robi np. w Indiach.

Możliwe i spodziewane są też działania quasi-oddolne – w wielu miejscach aktywiści MAGA wywierali naciski, by książek o rzekomo „niepatriotycznych”, „ideologicznych” czy „stronniczych” treściach nie było w szkolnych bibliotekach. Przynajmniej na początku, bo z czasem zaczęli się zabierać za biblioteki publiczne. Niemniej nie da się tak po prostu odebrać miliardowych grantów federalnych, bo żadna szkoła nie-wyższa ich nie dostaje.

A propos’ miliardowych grantów. Jak pan ocenia postawę Uniwersytetu Columbia czy Harvardu, które uginały się pod presją władz w sprawie programów nauczania, ale też np. traktowania studentów protestujących przeciwko bombardowaniom Gazy?

To jest jakaś katastrofa, ale też uczelnie są naprawdę w głębokich tarapatach. Są faktycznie obrabowywane ze środków, co samo w sobie jest przestępstwem, ale grożą im dalsze problemy. Na przykład groźba pozbawienia możliwości uczenia studentów z zagranicy. Ten plan został zawieszony przez sąd, ale Trump odwołał się wyżej i teraz zdecyduje Sąd Najwyższy. Żeby to powstrzymać, potrzebna byłaby pełna solidarność między uczelniami, ale to nie jest to, z czym mamy do czynienia.

A jakby pan odpowiedział na argument, że cały ten atak na uczelnie Ligi Bluszczowej i im podobne to po prostu wojenka różnych frakcji amerykańskich elit? Mediana dochodów rodziny studenta Harvardu już ponad dekadę temu wynosiła trzy razy więcej niż dla całego społeczeństwa; 2/3 studentów pochodzi z rodzin z górnego kwintyla dochodów. A to i tak nie jest – dochodowo – najbardziej elitarna uczelnia, bo w Trinity College czy na Uniwersytecie Vanderbildt aż 1/4 studentów pochodzi z rodzin z… górnego procenta dochodów. Co to ma wspólnego z życiem zwykłych Amerykanów, że tak alt-leftowo zapytam?

Ale Trump zapowiada też odbieranie środków UCLA, czyli uczelni jak najbardziej publicznej. To nie tak, że uderza tylko w prywatne uniwersytety dla bogatych. Ale to fakt, że ze względu na ich elitaryzm, taka kampania ze strony władz federalnych może zdobyć szeroką popularność. Ale tu nie chodzi tylko o dydaktykę, bo pamiętajmy, że najlepsze placówki prowadzą przede wszystkim badania naukowe, co ma ogromne znaczenie dla gospodarki, a do tego przyciągają ludzi z całego świata. Elity różnych krajów, także nam wrogich, posyłają tam swoje dzieci, żeby zdobyły najlepszą na świecie edukację. Inaczej mówiąc, to jest potężne źródło amerykańskiej soft power i globalny wzmacniacz amerykańskiego przekazu.

Ja rozumiem, ale to jest wciąż argument dla elit. Co to za problem choćby dla studenta, syna robotnika z jakiejś stanowej uczelni, którego głównym problemem jest kredyt do spłacenia za czesne?

Ich bezpośrednio to nie dotyka, co czyni z elitarnych uczelni łatwe kozły ofiarne. Tylko powtórzę: władze idą dużo dalej, tzn. uderzają w całą infrastrukturę naukową USA, co w konsekwencji uderza nie tylko w uniwersytety; dobrym przykładem są ogromne cięcia w National Institute of Health, czyli rządowej agencji prowadzącej badania nad lekami, czy przyznającej granty badawcze National Science Foundation. Wreszcie, im tak naprawdę nie chodzi o zlikwidowanie uczelni dla dzieci bogaczy, tylko o zmianę ideologiczną i nowe kryteria przyjęć.

Żeby kształciły elity dla nich, a nie liberalne elity dla Partii Demokratycznej?

Tak, zarzucają im, że dyskryminują aplikujących o prawicowych poglądach, ale ponieważ dyplom Harvardu naprawdę wiele znaczy na świecie, to po prostu zależy im, żeby ich ideolodzy mogli się nim wylegitymować. Zresztą niejeden polityk dzisiejszych protrumpowych Republikanów ukończył tam studia: Josh Hawley ukończył Stanforda i Yale, a Ted Cruz, Peter Navarro czy Robert F. Kennedy – Harvard. Pokończyli je, mówią, że to gniazda marksizmu, kulturowego albo i nie, a teraz chcieliby zmienić ich wektor ideologiczny – tak, by bardziej sprzyjały Trumpowi.

W swojej książce opisuje pan praktyki różnych państw, które promują nacjonalistyczną wizję historii i edukacji obywatelskiej – co pod tym względem łączy takie systemy jak Rosja Putina, Izrael Netanyahu czy Stany Zjednoczone Trumpa?

Łączy je to, że wszyscy chcą narzucić monopol jednolitej perspektywy na historię kraju, która sprzyja autorytarnemu liderowi czy partii, że nie ma w niej miejsca na perspektywy inne, konkurencyjne, że wreszcie chodzi o odebranie ludziom poczucia sprawczości – żeby uważali, że wszystko co ważne w historii dzieje się za sprawą wielkich mężów, pochodzących z dominującej społecznie grupy.

Stanley: Bardziej niż ustroje faszystowskie interesuje mnie faszystowska kultura

Różnice wynikają natomiast z lokalnej specyfiki danego kraju oraz doraźnych celów elity władzy. I tak np. w Indiach nacjonalistom chodzi o przekształcenie wieloreligijnego i wielokulturowego kraju w hinduistyczne państwo narodowe. W efekcie Gandhi dążący do równouprawnienia hindusów i muzułmanów uchodzić zaczyna za zdrajcę, a jego zabójca – za bohatera; historyczne wpływy chrześcijaństwa, ale także islamu są traktowane jako przejawy obcej kolonizacji, podobnie zresztą jak idee świeckości państwa.

Kto jeszcze wywodzi naród wprost z religii?

W Izraelu też chodzi o nacjonalistyczną supremację wywiedzioną z religii: ustawa z 2018 roku mówi o Izraelu jako o „państwie narodowym narodu żydowskiego”, gdzie tylko Żydzi mają prawo do narodowego samostanowienia. Już założycielska ideologia tego państwa pociągała za sobą wymazywanie historii dawniejszych, nieżydowskich mieszkańców tych terytoriów.

Ale jest jeszcze inny, bardzo osobliwy przypadek, a mianowicie Rosja – najbardziej chyba wyrazisty przykład państwa faszystowskiego na świecie. Przy czym ich nacjonalizm uzasadniający wojnę z Ukrainą nie opiera się na wyższości rasy, religii czy etniczności – oni twierdzą po prostu, że Ukraińcy należą do tej samej rasy i grupy etnicznej co Rosjanie, tyle że ukrywają się za „fałszywą” ukraińską tożsamością. W efekcie z podręczników szkolnych na terenach okupowanych wymazuje się ślady niezależnej tożsamości ukraińskiej, Putin o tym języku mówi, że to „małoruski” dialekt rosyjskiego, a samą odrębność narodu ukraińskiego uważa za wymysły bez historycznych fundamentów.

A co najbardziej Trumpowi i ruchowi MAGA najbardziej przeszkadza w programach szkolnych i uczelnianych?

Rugowanie konkretnych pojęć, teorii i autorów z bibliotek i programów nauczania ma co do zasady służyć wymazaniu perspektywy grup marginalizowanych i zdominowanych. Bez tych pojęć trudno jest przejęć wyjaśnić, na czym ta marginalizacja i dominacja polegały, w jaki sposób je praktykowano i uzasadniano, jak zmieniały się w czasie, jak trwają do dzisiaj i jak z nimi walczyć.

Od Gagarina do Muska: jak wyczerpał się mit kosmicznego postępu [rozmowa]

I tu kwestie rasowe są na pierwszym miejscu, bo też i historia opresji Afroamerykanów to najważniejsze źródło wstydu.

A biała większość ma przestać się wstydzić za grzechy przodków?

Program pozytywny dla edukacji Trump streścił na otwarciu konferencji historycznej w Białym Domu, w 2020 roku: „Naszą misją jest obrona dziedzictwa założycieli Ameryki, obrona cnoty amerykańskich bohaterów i obrona szlachetności amerykańskiego charakteru. Musimy wyzwolić nasze szkoły i klasy ze splątanej sieci kłamstw i nauczyć nasze dzieci wspaniałej prawdy o naszym kraju. Chcemy, aby nasze córki i nasi synowie wiedzieli, że są obywatelami najbardziej wyjątkowego narodu w historii świata”. Ale drogą do tego jest wyparcie, wymazanie wszystkiego, co podważa to poczucie – nie tylko wyjątkowości, ale po prostu wyższości grup dominujących.

Czego się więc nie uczy – i o czym nie czyta? A przynajmniej nie powinno?

O „rasizmie strukturalnym”, czyli o tym, że dominacja rasowa nie polega tylko na jednostkowych uprzedzeniach, ale jest głęboko zakorzeniona w praktykach systemowych, od mieszkalnictwa przez edukację i bankowość po działanie policji czy stosowanie prawa karnego. Weźmy tzw. redlining – instytucje finansowe, ale też administracja oznaczają dzielnice z dużym udziałem mniejszości etnicznych jako obszary „wysokiego ryzyka inwestycyjnego”. W efekcie trudniej dostać tam kredyt hipoteczny, mniej inwestuje się w infrastrukturę, a za tym idzie błędne koło – postępuje segregacja przestrzenna, bo kogo tylko stać, się stamtąd wyprowadza i dzielnica degraduje się jeszcze bardziej.

Jakiś inny przykład?

W 2021 roku historyczna Elizabeth Hinton wydała głośną książkę America on Fire, gdzie opisała cykl, powtarzający się od lat 50. schemat w historii USA. Chodzi o to, że nadmierna obecność i brutalność policji powodują bunt dotkniętych tymi praktykami społeczności. To wszystko sprzyja pogłębieniu się segregacji przestrzennej, degradacji ubogich społeczności czarnych, Meksykanów czy Portorykańczyków, no i wreszcie masowemu wtrącaniu do więzień. Bez analizy takich mechanizmów po prostu nie da się zrozumieć ani historii czarnych w USA, ani tego, dlaczego Stany Zjednoczone mają najliczniejszą populację więzienną na świecie – większą nawet niż Chiny. To absurd – dopóki nie zrozumiemy, jak wobec tych społeczności działają niedofinansowane szkoły, mieszkalnictwo komunalne i oczywiście zachowania stróżów prawa.

OK, ale czy chodzi o to, że nie można mówić o tych faktach, podawać danych liczbowych…?

Kiedy różni faszyści chcą przepisać historię, to zazwyczaj mówią, że nikt nie zamierza wymazywać faktów, a jedynie pozbyć się stronniczych – ich zdaniem – teorii czy interpretacji. Takich jak np. „krytyczna teoria rasy”. Tyle że ona zajmuje się właśnie opisem i analizą tych wszystkich mechanizmów, choć jej przeciwnicy sprowadzają ją do jakiejś ideologii, która dzieli świat na białych oprawców i czarnych uciskanych po to, by obarczenie białych ludzi trwałym i paraliżującym poczuciem winy za zbrodnie ich przodków. A kto wie, co dalej… Inaczej mówiąc, bez tych pojęć i teorii nie mamy narzędzi, by zrozumieć historię czarnych w USA. Podobnie, bez kategorii „intersekcjonalności” trudno pojąć sytuację tych jednostek i grup, które zostały zmarginalizowane za sprawą kilku form opresji równocześnie.

Czarne kobiety?

Między innymi. Tu dochodzimy do drugiego wielkiego wątku, który administracja Trumpa chciałaby wyrugować ze szkół i uczelni, czyli gender, nauczania o konstruowaniu społecznym i kulturowym płci – bo mężczyźni czują się pokrzywdzeni przez feminizm i wściekli z powodu utraty uprzywilejowanego statusu. To z kolei dobrze się łączy z demonizowaniem osób LGBTQ, które rewelacyjnie nadają się na kozły ofiarne, jako 10-15 procentowa mniejszość: proszę, oto „ideologia gender” zamienia wasze dzieci w gejów i lesbijki.

Hochschild: Lekcja trumpizmu od górników z Kentucky [rozmowa]

Pamiętajmy, że ruchy faszystowskie są pronatalistyczne, oczywiście w tym sensie, że chcą, by kobiety z grupy dominującej miały więcej dzieci. Ale do tego musieliby zepchnąć kobiety tam, gdzie ich zdaniem były kiedyś, w jakimś „złotym wieku” – czyli do domu, w którym wychowują gromadkę dzieci i czekają na męża. No i tu znowu gender studies im nie pomagają, bo dzięki tej nauce ludzie dowiadują się, jak wiele spraw może być kwestią wyboru – np. preferencje seksualne czy tożsamość płciowa. Koło się zamyka: wolność tego wyboru trzeba ograniczyć.

W jaką stronę to wszystko zmierza, to mniej więcej widać. Ale jak daleko zajdzie? Mamy jakieś dobre analogie historyczne?

Coś podobnego działo się po Rekonstrukcji, która skończyła się w roku 1876; na Południu Afroamerykanie de facto nie mogli głosować aż do połowy lat 60. i ruchu praw obywatelskich, których epoka, zdaniem niektórych, po prostu się kończy. Kto wie, czy nie mamy przed sobą kolejnych wielu dziesięcioleci, jak nie całego stulecia, zanim powrócimy do demokracji. Ja tak uważam. Nie widzę za bardzo, jak mielibyśmy z tej drogi zawrócić. Mogę mieć co najwyżej nadzieję, że staniemy się krajem autorytarnym w rodzaju Chin, który mimo wszystko działa dość efektywnie, ale szczerze w to wątpię. Bliżej nam będzie do Węgier, Wenezueli, Rosji…

To pana zdaniem intencja tego reżimu?

Nie, to raczej przypadkowe, a w każdym razie uboczne szkody. Ale to bez znaczenia, bo po Trumpie najpewniej przyjdzie J.D. Vance, więc nie widzę dla Ameryki nadziei. Ale człowiek ma jeszcze jedną opcję do wyboru…

Wyjechać do Kanady?

Tak, bo w Stanach Zjednoczonych niewiele da się zrobić, można tylko patrzeć, jak się rozpadają. Dlatego wyjechałem do kraju, który wciąż jest stabilną demokracją i staram się ostrzegać, co może nadejść. Oczywiście tutaj istnieją podobne siły jak w USA, które są zagrożeniem, ale akurat im posunięcia Trumpa – jawne groźby wobec Kanady – zwyczajnie zaszkodziły. Jeszcze w kwietniu wydawało się, że prawica, czyli Pierre Poilievre może wyprzedzić dotychczasowego premiera, ale wojna handlowa i zapowiedzi aneksji pozwoliły odbić się liberałom.

**

Jason Stanley – filozof, kierownik katedry Bissell-Heyd-Associates w dziedzinie studiów amerykańskich w Munk School of Global Affairs & Public Policy na Uniwersytecie w Toronto. Wykłada również na Kyiv School of Economics. Stanley jest autorem siedmiu książek, w tym How Propaganda Works i Jak działa faszyzm?, które zostały przetłumaczone na 23 języki. Jako członek The Justice Collaboratory na Yale Law School, często pisze o autorytaryzmie, demokracji, propagandzie i wolności słowa dla „The Guardian”, „The New York Times”, Project Syndicate oraz wielu innych mediów.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij