Nie mając najmniejszej szansy na rozbicie duopolu KO-PiS, Lewica próbuje rozmaitych ścieżek. Po roku od wyborów z 15 października żadna z tych prób nie przynosi lewicowym wyborcom wielkich nadziei. Cokolwiek posłowie i posłanki Lewicy zrobią, będzie to odczytane jako wsparcie dla jednej z dwóch potężnych partii.
Lewica od roku jest w rządzie, po raz pierwszy od czasów Millera i Belki. A jednak mało kto zdaje się uważać ostatnie 12 miesięcy za jej sukces. Słowem, które najlepiej opisuje ten rok, jest raczej „stagnacja”.
Stagnacja nie tylko w tym sensie, że poparcie dla Lewicy ciągle waha się w okolicach 10 proc. Chodzi też o to, że cała formacja wydaje się w stanie zawieszenia.
Przypomnijmy, obecna Lewica powstała z sojuszu trzech sił: SLD, Wiosny i Razem (formalnie ta ostatnia nadal jest odrębną partią). Motywacją do zawarcia tego sojuszu był głównie strach – przed tym, że w Sejmie nie będzie żadnej lewicowej reprezentacji.
Misja ratunkowa się udała. Lewica ocalała jako siła polityczna. Pytanie: co dalej?
Zandberg, Trela i Gawkowski w równoległym niedokończonym sporze o Lewicę
czytaj także
Obecna formuła wydaje się wyczerpywać. Świadczą o tym choćby narastające konflikty między odnogą Razem, która nie weszła do rządu, a odnogą SLD-Wiosny, która do rządu weszła.
Przede wszystkim nikt – ani w samej Lewicy, ani wśród jej fanów – nie sądzi, że obecna wersja Lewicy może się ścigać na serio z KO czy PiS-em. Szczyt ambicji to utrzymanie się nad progiem wejścia do Sejmu. I to w najlepszym wypadku, bo część posłów Lewicy sprawia wrażenie, jakby szczytem ich ambicji było znalezienie się na listach KO.
Lewica stoi zatem przed najważniejszym wyborem, odkąd wspomniane trzy partie zawiązały sojusz.
„Kowalski, opcje!”
Gdyby chcieć ująć dylematy Lewicy symbolicznie, można by powiedzieć, że rysują się przed nią dwie ścieżki: ścieżka Agnieszki Dziemianowicz-Bąk i ścieżka Pauliny Matysiak.
Podkreślam słowo „symbolicznie”. Nie chodzi mi o to, że Dziemianowicz-Bąk i Matysiak są dwiema najważniejszymi osobami na parlamentarnej lewicy. Do tej roli mogą także inni, od Włodzimierza Czarzastego po Magdalenę Biejat. Nie chodzi też o to, że zwolennicy lewicowej polityki muszą wybrać, którą z tych dwóch posłanek lubią albo wolą. Sądzę, że wciąż sporo osób ceni obie. Rzecz w tym, że trajektoria polityczna Dziemianowicz-Bąk i Matysiak nie tylko są wypadkową ich osobistych decyzji, ale obrazują realne napięcia i dylematy w środowisku polskiej lewicy.
Na czym więc polegają ścieżki obu posłanek?
Ścieżka Dziemianowicz-Bąk to w skrócie: wejdź do centro-liberalnego rządu i próbuj w nim ugrać, ile się da.
„Próbuj ugrać” oznacza tu dwie rzeczy. Po pierwsze, zrealizuj tyle lewicowych postulatów, ile to będzie możliwe. Na prostej zasadzie – żeby mieć sprawczość, trzeba być częścią władzy, a więc być w rządzie. Po drugie, zbuduj sobie rozpoznawalność, wiarygodność i poparcie wśród wyborców innych partii, głównie Koalicji Obywatelskiej. Nie jest tajemnicą, że część osób głosuje na KO raczej ze strachu przed Kaczyńskim i Ziobro niż z miłości do Tuska. Być może więc charyzmatyczna polityczka mogłaby stopniowo przeciągać tych wyborców na lewo?
Ryzyko obrania tej ścieżki polega na tym, że wszystkie najważniejsze decyzje podejmuje ktoś inny – Koalicja Obywatelska z premierem Tuskiem na czele. Twoje możliwości działania są więc ograniczone, w dodatku spada na ciebie społeczny gniew za wszystkie złe decyzje obecnego rządu. Od części lewicowego środowiska dostajesz też po głowie za firmowanie rządu „libków”.
czytaj także
Ścieżka Pauliny Matysiak to w skrócie: nie wchodź do rządu, zostaw sobie wolną rękę, jeśli chodzi o jego krytykę i możliwe sojusze z innymi siłami politycznymi.
Nie musisz się tłumaczyć z tego, że rząd nie realizuje kolejnych lewicowych obietnic. Ani z tego, że realizuje program głęboko sprzeczny z lewicowymi wartościami. Zdobywasz zaufanie u tych, którzy nie ufają „libkom”, bo uważają, że działają oni wyłącznie w interesie zamożniejszej grupy Polaków, na przykład deweloperów. No i możesz swobodnie opowiadać się za ideami „ponad podziałami”, czyli takimi, które wydają się przemawiać także do prawej sceny politycznej – jak słynny Centralny Port Komunikacyjny.
Tu ryzyko jest dwojakie. Po pierwsze, sprawczość masz niewielką, bo opozycja w Polsce dużo nie zdziała. Możesz krytykować, postulować i komentować, ale mało robić. Po drugie, w warunkach politycznego duopolu „otwieranie się na wszystkich” oznacza w praktyce otwieranie się na PiS.
czytaj także
Zamieniasz więc ryzyko uzależnienia od jednego potężnego gracza, Koalicji Obywatelskiej, na ryzyko uzależnienia się od drugiego potężnego gracza, który raczej nie słynie z zawierania sojuszy korzystnych dla obu stron (spytajcie Samoobronę i Ligę Polskich Rodzin). Ryzykujesz też utratę poparcia własnego zaplecza partyjnego, skoro większość twoich kolegów i koleżanek z ław sejmowych jest za byciem w rządzie, a z pewnością nie za współpracą z PiS.
Bo Tusk się wściekł
Po roku działania nowego rządu i testowania obu tych strategii ich zwolennicy mogą się przerzucać argumentami za i przeciw.
Czy Dziemianowicz-Bąk coś ugrała jako ministra pracy w rządzie Tuska? A jakże – dziarsko odpowiedzą zwolennicy strategii wejścia do rządu. Renta wdowia! Aktywny rodzic! Dodatki dla pracowników socjalnych!
czytaj także
Co więcej – mogą dodać – ministra zwiększyła przy tym swoją popularność. W sondażu zaufania IBRIS dla Onetu ze stycznia 2024 roku 44 proc. ankietowanych mówiło, że Dziemianowicz-Bąk nie zna; w kwietniu (znowu IBRiS dla Onetu) mówiło tak 42,2 proc., a w sierpniu (raz jeszcze IBRiS) już „tylko” 31,8 proc.
Nie tak szybko! – mogą odeprzeć przeciwnicy. Pamiętacie, co się stało, gdy Dziemianowicz-Bąk zapowiedziała podniesienie wysokości płacy minimalnej do 60 proc. średniego wynagrodzenia? Tusk – jak to ma w zwyczaju – „wściekł się” i szybko utemperował ministrę. A gdy Dziemianowicz-Bąk chciała wpisać ochronę pracowników do ustawy o sygnalistach? Propozycja została odrzucona głosami… współkoalicjantów Lewicy. To tylko dwa z wielu przykładów pokazujących ograniczone możliwości działania w rządzie Tuska.
Dodajmy do tego, że Lewicy nie udaje się też załatwić spraw, które wedle sondaży są dla jej elektoratu bardzo ważne: związków partnerskich oraz liberalizacji aborcji. A jakby tego było mało, trzeba jeszcze świecić oczami z powodu nierozsądnych propozycji Koalicji Obywatelskiej (kredyt zero procent) i Trzeciej Drogi (obniżka składki zdrowotnej).
czytaj także
Czego chce Horała?
A jak sobie radziła przez ten rok posłanka Matysiak?
Wspaniale! – zakrzykną jej zwolennicy. Przez swoje zaangażowanie w projekty rozwojowe, głównie Centralny Port Komunikacyjny, przebiła się do prawicowej bańki. Były zaproszenia na wywiady, były pochwały od osób, które nie mają zwyczaju wypowiadać się pozytywnie o lewicy, jak Marcin Horała z PiS, z którym zresztą założyła stowarzyszenie. Co więcej, wzbudziła zachwyt części lewicowych sympatyków i komentatorów, którzy oczekują „patriotycznej” lewicy. Nie ma dziś chyba na lewicy drugiej osoby, która budziłaby tak entuzjastyczne reakcje w mediach społecznościowych co Matysiak.
Rafał Woś zaproponował nawet, żeby Matysiak wystartowała w wyborach prezydenckich.
„Gdyby Matysiak kandydatką została, to miałaby aż do dnia pierwszej tury (a może i dłużej) zapewnione nieustanne publicity. Mogłaby wykorzystać to jako szansę na realizację autorskiego pomysłu na »inną lewicę«. Taką, której jeszcze dotąd w Polsce nie było, a która mieści się gdzieś »na lewo od PiS-u, na prawo od libków«” – pisze Woś.
Oczywiście, że Matysiak nie miała pojęcia, jak to się skończy
czytaj także
Czyli sukces?
Hola, hola – odpowiedzą przeciwnicy tej strategii. Entuzjazm części komentatorów jest miły, ale jakie są realne sukcesy Pauliny Matysiak? Jako osoba poza rządem nie może pochwalić się nawet odrobiną tego, co zrobiła Dziemianowicz-Bąk. Nie bardzo też wiadomo, czy jej inicjatywy w jakikolwiek sposób przekładają się na wsparcie szersze niż te kilka tysięcy sympatyków z internetu. Smutna rzeczywistość jest taka, że na dziś Matysiak nie ma nawet poparcia własnej formacji politycznej. Stała się solistką.
Niektórzy dodaliby pewnie, że jest rozgrywana przez PiS. Horała jakoś nie palił się do współpracy w imię rozwoju, gdy partia Kaczyńskiego była u władzy. Robi to dopiero teraz, gdy nie musi niczego realnie załatwić w kwestii CPK czy jakiejkolwiek innej inicjatywy infrastrukturalnej. Potrzebuje współpracy z Matysiak jedynie po to, by tworzyć negatywną atmosferę wokół działań obecnego rządu.
Kto ma rację?
Jeśli miałbym wybrać strategię z większymi szansami na sukces, wskazałbym na tę, którą obrała Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Polityka to gra zespołowa, a sukces wymaga solidnego zaplecza politycznego.
Dziemianowicz-Bąk takie zaplecze posiada. Poza posłami i posłankami Razem (choć tam też słychać o podziałach) reszta polityków Lewicy popiera udział w rządzie Tuska. Gdyby Dziemianowicz-Bąk wystartowała w wyborach prezydenckich, miałaby za sobą partyjną machinę. Możemy krytykować słabe wyniki Lewicy, ale to wciąż prawie dwa miliony głosów i solidne finansowanie z budżetu państwa.
Woś sugeruje, by własne zaplecze zaczęła budować Matysiak, startując w wyborach prezydenckich. Nie docenia jednak, jak ogromnej mobilizacji to wymaga. Różnica między zdobywaniem poparcia w mediach społecznościowych a stworzeniem skutecznej formacji politycznej jest ogromna – i Matysiak zapewne zdaje sobie z tego sprawę.
Ciągle powraca idea, że w Polsce jest miejsce na lewicę bardziej ludową: patriotyczną, skupioną na kwestiach socjalnych i wyłamującą się z duopolu KO i PiS. Łatwiej to jednak powiedzieć niż zrealizować. Przykładem jest Michał Kołodziejczak, który miał stać się takim ludowym trybunem, a ostatecznie wylądował na listach KO.
Wszystkie inicjatywy przełamania duopolu KO i PiS w ostatnich latach — Palikota, Petru, Ziobry, Gowina czy ostatnio Hołowni — kończyły się podporządkowaniem „nowej siły” jednemu z dwóch politycznych gigantów.
Właśnie z tego powodu nie ma też sensu przerzucać się oskarżeniami, że „Dziemianowicz-Bąk zaprzedała się liberałom” czy „Matysiak zaprzedała się pisowcom”. Obie działają w ramach istniejącego duopolu — cokolwiek zrobią, można to interpretować jako wsparcie dla jednej z dwóch największych partii.
Klasa ludowa machnęła ręką na lewicę około 2005 roku [rozmowa]
czytaj także
To nie Matysiak ani Dziemianowicz-Bąk stworzyły taką scenę polityczną. Jeśli szukać winnych na lewicy, warto zapytać, kto roztrwonił potencjał SLD, które miało niegdyś finanse, poparcie i medialne zaplecze, której nawet PiS i KO mogłyby dzisiaj pozazdrościć, ale które dla dzisiejszej lewicy jest zgoła nieosiągalne. To stara gwardia SLD, z której część wygodnie umościła się na listach KO, zostawiła Polskę w objęciach dwóch prawicowych formacji.
Dla polskiej lewicy to dobrze, że ma dziś okazję w praktyce przetestować różne strategie radzenia sobie z tym duopolem. Przy wszystkich problemach tego środowiska można powiedzieć przynajmniej tyle, że przeszło z rozważań czysto publicystycznych do roboty politycznej.