Towary przewozi się z miejsca na miejsce, co może być opłacalne ekonomicznie lub handlowo, ale na pewno nie jest opłacalne ani środowiskowo, ani społecznie. Dlatego tak ważna jest strategia „Od pola do stołu”.
Artur Troost: Unia Europejska od kilku lat promuje politykę „Od pola do stołu”. Co właściwie kryje się pod tym hasłem?
Justyna Zwolińska: Przyjęta w 2020 roku strategia „Od pola do stołu” jest częścią Europejskiego Zielonego Ładu, co oznacza, że jest jednym z obszarów, dla którego ustalono osiągnięcie neutralności klimatycznej do 2050 roku. Precyzyjnie rzecz biorąc, dotyczy ona całego łańcucha żywnościowego. Od pola do stołu, a więc od samej produkcji podstawowej (uprawy, hodowli, chowu zwierząt) do konsumenta, czyli do finalnego odbiorcy żywności.
I jakie są główne założenia tej strategii?
Pierwszym z nich jest rozwój rolnictwa ekologicznego. Uznano, że podstawowym celem będzie osiągnięcie do 2030 roku wzrostu powierzchni rolnej objętej rolnictwem ekologicznym do 25 proc. Wiemy, że niektórym państwom (np. Austrii) już się to udało. Inne są blisko tego lub idą w dobrym kierunku, np. Niemcy, Francja, Dania.
Płacą za warzywa, których jeszcze nie ma, dzieląc odpowiedzialność z rolnikami
czytaj także
A Polska?
Dla Polski to jest bardzo duże wyzwanie, dlatego że mamy w tej chwili pod rolnictwem ekologicznym tylko 3,5 proc. powierzchni rolnej w Polsce. Więc wiadomo, że nie osiągniemy tego celu do 2030 roku, ale Międzynarodowe Forum na Rzecz Rolnictwa Ekologicznego wyliczyło, że gdybyśmy rzeczywiście zajęli się rozwojem rolnictwa ekologicznego, to możemy do roku 2030 osiągnąć wzrost powierzchni do 10 proc.
Co jeszcze jest w strategii?
Drugim celem strategii „Od pola do stołu” jest zmniejszenie do 2030 roku użycia nawozów sztucznych o 20 proc., a chemicznych pestycydów, środków ochrony roślin o 50 proc. Chodzi też o zmniejszenie ryzyka ich stosowania, czyli takie zarządzanie chemiczną ochroną roślin, by jak najmniej szkodzić środowisku.
Unijna strategia odnosi się również do dobrostanu zwierząt gospodarskich. Tutaj planowane jest m.in. zmniejszenie stosowania antybiotyków w produkcji zwierzęcej o 50 proc., również do 2030 roku.
Kolejnym ważnym elementem tej strategii jest „rolnictwo węglowe”. Jego celem jest przede wszystkim takie gospodarowanie glebą, które prowadzi do redukcji emisji dwutlenku węgla. Gleba w odpowiednim stanie ma ogromną możliwość magazynowania dwutlenku węgla pod warunkiem m.in., że utrzymuje się na niej okrywę roślinną w okresie poprodukcyjnym. Pola nie leżą „odkryte”, więc nie ucieka z nich węgiel, woda i inne składniki odżywcze, a wręcz przeciwnie, dzięki roślinom są one absorbowane i magazynowane w glebie. Jest to korzystne również dla rolników, gdyż tak traktowana gleba ma lepszą żyzność i lepiej chroni przed suszą. Taki sam cel można osiągnąć dzięki odpowiedniemu wypasowi zwierząt.
Czyli ta polityka rolnicza ma też być ważnym narzędziem w zielonej transformacji?
Polityka rolna powinna być podstawowym narzędziem transformacyjnym, dlatego że rolnictwo w odróżnieniu od innych gałęzi, przemysłu czy transportu, ma do tego niezwykły potencjał łagodzenia zmiany klimatycznej. Szczególnie ochrona gleby, ale i ekstensywna produkcja zwierzęca, ekologiczna produkcja rolna mają tutaj szczególne znaczenie.
Temu też może służyć kolejny bardzo ważny element strategii „Od pola do stołu”, a mianowicie skrócenie łańcuchów dostaw, żeby żywność czy produkty potrzebne do jej wytworzenia nie przemierzały gigantycznych odległości. W tej chwili średnia odległość transportu żywności w Unii Europejskiej wynosi około 180 kilometrów. Natomiast pasze – co jest szczególnie problematyczne dla ochrony klimatu – są w 80–90 proc. importowane z innych kontynentów, głównie Ameryki Południowej. Więc celem polityki UE jest skrócenie łańcuchów dostaw oraz lokalna produkcja i dystrybucja żywności i pasz.
Ktoś mógłby zapytać: „ale co z produktami, których nie da się wytwarzać na terenie Unii Europejskiej?”.
Nie jesteśmy w stanie uniknąć importowania chociażby trzciny cukrowej, kawy czy herbaty. Czy musimy jednak sprowadzać jabłka, ziemniaki czy żywność pochodzenia zwierzęcego w obecnej skali? Unia Europejska jest potężnym graczem w międzynarodowym handlu żywnością i napojami. Jednak odbywa się to kosztem klimatu, środowiska, ludzi i dobrostanu zwierząt. To, czego nie można wyprodukować w UE, sprowadzajmy. Tam gdzie jest to możliwe, należy postawić na lokalną produkcję i rynek żywności.
Są szacunki, że mniej więcej od 20 do 30 proc. ziemi rolnej wykorzystywanej do zaspokojenia potrzeb UE znajduje się poza jej granicami – mają w tym udział właśnie towary niedostępne w Europie, ale częściej wynika to z faktu, że firmy europejskie mają swoje miejsca produkcji poza kontynentem i stamtąd sprowadzają żywność.
Czy zwierzęta też hodujemy na potrzeby UE poza UE?
Raczej na potrzeby intensywnej produkcji zwierzęcej potrzebna jest nam pasza spoza UE. Jesteśmy uzależnieni od importu paszy, a rzadko pamiętamy o tym, że uprawy paszowe przyczyniają się do wylesiania, np. Puszczy Amazońskiej. Poza tym transport żywych zwierząt – setek milionów żywych zwierząt – jest po prostu jednym z najokrutniejszych momentów w ich życiu. Jednak masowy, globalny obrót żywnością i środkami do jej produkcji jest korzystny dla korporacji i sieci handlowych, które handlują towarami rolnymi.
Szukałem zdrowego jedzenia, trafiłem do kooperatywy spożywczej
czytaj także
Jaka jest tutaj różnica między opłacalnością ekonomiczną a społeczną?
Weźmy np. łososia złowionego u wybrzeży Szkocji. On nie trafia do obróbki w Szkocji. On płynie najpierw do Chin, bo tam jest tania siła robocza, która szybko i tanio te ryby obrobi. Następnie składuje się go w gigantycznych chłodniach w Korei Południowej. W międzyczasie podlega przynajmniej trzykrotnej spekulacji w obrocie giełdowym i dopiero wtedy wraca do Europy i jest tam sprzedawany jako „łosoś złowiony u wybrzeży Szkocji”. To tylko jeden przykład, a jest ich znacznie więcej.
Ale czy obróbka tego łososia w Europie nie skutkowałaby jego wyższą ceną w sklepie? Jednym z deklarowanych założeń strategii „Od pola do stołu” jest zapewnienie konsumentom niedrogiej żywności. Czy możliwe jest pogodzenie tego celu z przestawieniem się na żywność ekologiczną, produkowaną w Europie?
Żywność ekologiczna musi być droższa, dlatego że wymaga znacznie większego nakładu pracy i wiedzy. Trzeba umieć poradzić sobie bez nawozów sztucznych i syntetycznych pestycydów, które są zabronione w rolnictwie ekologicznym. To są też znacznie wyższe wymagania, jeżeli chodzi o dobrostan zwierząt, więc jakość żywności ekologicznej będzie wpływać na cenę.
Z drugiej strony rolnictwo ekologiczne nie niesie ze sobą kosztów typowych dla produkcji konwencjonalnej czy intensywnej – nie wyjaławia gleby, nie powoduje zanieczyszczenia wody, nie pozbawia nas różnorodności biologicznej, a przede wszystkim dostarcza żywność, która jest bez pozostałości pestycydów czy antybiotyków. Czyli niesie ze sobą znacznie mniejsze ryzyko dla konsumenta. To jest dopiero prawdziwy rachunek opłacalności, zależny od tego, czy policzymy prawdziwy koszt produkcji i konsumpcji żywności. A zatem doliczmy teraz do żywności produkowanej w sposób intensywny, przemysłowy, uzależnionej od długich łańcuchów dostaw jej koszt środowiskowy i klimatyczny, który przez nikogo w tej branży nie jest płacony. Są wyliczenia pokazujące, że przy uwzględnieniu tych kosztów cena mięsa wzrosłaby średnio o 28 złotych.
Skoro wiemy, że produkcja ekologiczna jest o wiele korzystniejsza dla społeczeństwa, ale niekoniecznie bardziej opłacalna dla producenta, to jak zachęcić wytwórców do przestawienia się na rolnictwo ekologiczne? Bo też wiemy, że czasem budzi to duży opór, wystarczy popatrzeć na Holandię…
To nie jest tak, że produkcja ekologiczna nie jest opłacalna dla producentów, można na niej zarabiać. To pokazuje rynek – jeśli od czasów pandemii mamy wzrost o prawie 200 proc. sprzedaży żywności ekologicznej w Unii Europejskiej, to znaczy, że wielu producentom przynosi zyski.
Jak holenderscy farmerzy stali się bohaterami światowej prawicy
czytaj także
Rolnictwo ekologiczne korzysta z tego, że wartość dodana produktów jest wyższa z uwagi na jakość oraz przyznawane im oznaczenia. Włochy są tu bardzo dobrym przykładem. One mają podobną strukturę agrarną jak Polska, średnia wielkość gospodarstw jest zbliżona. Natomiast z uwagi na to, że tam wytwarzane są produkty w systemie rolnictwa ekologicznego, to ta żywność jest sprzedawana z wyższą ceną, czyli korzystniej dla producenta.
Ale czy włoskie rolnictwo nie ma tu przewagi nad polskim ze względu na renomę swoich produktów żywnościowych?
Nie powiedziałabym, że polskie rolnictwo ekologiczne nie ma renomy, że nie jest w stanie znaleźć nabywców. To bardziej kwestia rozwoju rynku i wsparcia producentów. Jeśli w Polsce robi się niewiele, by wspierać rozwój rolnictwa ekologicznego narzędziami rynkowymi, to rzeczywiście stajemy przed problemem. Tymczasem niektóre państwa unijne mocno stawiają na rozwój rolnictwa ekologicznego, np. poprzez tak zwane zielone zamówienia publiczne, czyli wymaganie, aby żywność w placówkach publicznych (przedszkola, szkoły, szpitale itd.) była ekologiczna.
Jeżeli polityka państwa jest rozwijana w ten sposób, to nie tylko poszerza rynek, ale też go stabilizuje. Rolnik wie, że będzie mu się opłacało produkować, bo ma zagwarantowane miejsce zbytu. Takie m.in. kroki należy podjąć dla uczynienia żywności ekologicznej bardziej dostępną, a jeśli wzrośnie skala jej produkcji, to od razu spadnie cena. Niemcy są doskonałym przykładem.
W Niemczech sprowadzane z zagranicy produkty ekologiczne są tańsze niż w Polsce, mimo różnic w zamożności społeczeństwa. To wiele mówi o rynku żywności ekologicznej w Polsce, który rozwija się w dużych sieciach handlowych, ale w oparciu o produkty importowane z państw bardziej wspierających rozwój takiego rolnictwa. Można więc kupić np. hiszpańskie jabłka ekologiczne, ale siłą rzeczy będą one droższe. Natomiast nie ma wsparcia dla sprzedaży polskich jabłek ekologicznych, których obecna skala produkcji jest w stanie pokryć zapotrzebowanie krajowe i nie tylko.
Nie ma ustalonych godzin pracy, żadna agencja pośrednictwa pracy nie istnieje. To wszystko oszustwo
czytaj także
Ponadto jednym z problemów polskiej produkcji ekologicznej jest to, że nie jest rozwijane przetwórstwo dopasowane do skali tej produkcji. Surowiec ekologiczny jest często wysyłany do innych krajów, a do nas wraca jako większe obciążenie administracyjne. Trzeba pamiętać, że rolnik ekologiczny jest znacznie częściej kontrolowany niż rolnik konwencjonalny, bo przynajmniej raz do roku, a w konwencjonalnym rolnictwie sprawdza się rocznie od 1–2 proc. gospodarstw. Nigdy też nie było specjalnej chęci po stronie rządzących, żeby rozwijać rolnictwo ekologiczne w Polsce. Nie mamy nawet porządnej statystyki publicznej, która pokazywałaby zmiany na rynku żywności ekologicznej.
No właśnie, minęło już kilka lat od ogłoszenia tej strategii unijnej, więc jakie (o ile w ogóle) są jej efekty dla polskiego rolnictwa?
Strategia „Od pola do stołu” została przyjęta u nas z dużym sceptycyzmem. Przedstawiano ją jako spełnienie się najczarniejszego scenariusza dla polskiego rolnictwa – mimo argumentów, że jest to idealna strategia dla rolnictwa w Polsce, mającego odpowiednią strukturę do lokalnej lub ekologicznej produkcji rolnej. Ogólne nastawienie polskich rolników do zielonych reform jest niechętne, a w ochronie klimatu i środowiska nie widzą dla siebie korzyści.
Mówi pani o dosyć sporej niechęci do rolnictwa ekologicznego, o braku działań władz na tym polu. A czy są w ogóle w polskiej przestrzeni politycznej siły, które poruszają ten temat, promują wizję transformacji w rolnictwie?
Na pewno Zieloni, choć w ostatniej wersji programu jakoś nie widać kwestii rolniczych. Może też Polska 2050, gdyby nie zastanawiający alians z PSL-em, będącym konserwatywnym graczem w kwestiach rolniczych i długo dzierżącym władzę na polskiej wsi. Na prawicy raczej dominuje właśnie takie podejście, że trzeba intensyfikować i rozwijać produkcję zwierzęcą, bo w ten sposób broni się interesów polskiego rolnictwa. Nie ma wielkiego zrozumienia dla zielonej polityki. Ale ogólnie trudno o rolnictwie mówić z klucza partyjnego. Należałoby raczej popatrzeć, kto w danej partii jest związany z rolnictwem albo prowadzi produkcję rolną, więc ma konkretne interesy w tym zakresie.
czytaj także
Warto też zwrócić uwagę na wypowiedzi liderów partyjnych, czy raczej na ich brak. Polscy politycy nie mówią o rolnictwie, nie są zainteresowani konferencjami na ten temat. Trudno określić np. linię KO, a chociaż Lewica jest łączona z poparciem dla ograniczania spożycia mięsa, to rzadko dostrzega się u niej rzeczywiste zainteresowanie polskim rolnictwem i strategią „Od pola do stołu”. Polskie partie polityczne na ogół nie myślą nad rozwiązywaniem problemów w rolnictwie i między innymi stąd tak słaby jest u nas rozwój produkcji ekologicznej, a zielona reforma unijnej polityki rolnej pozostaje na papierze.
*
Justyna Zwolińska – prawniczka specjalizująca się w zagadnieniach związanych z polityką jakości i ochroną środowiska w rolnictwie, polityką żywnościową, Wspólną Polityką Rolną oraz dobrostanem zwierząt gospodarskich. Wykładowczyni i doktorantka w Instytucie Nauk o Żywieniu Człowieka SGGW. Wykładowczyni na podyplomowych studiach Prawo o żywności na Uniwersytecie SWPS. Wieloletnia współpracowniczka organizacji pozarządowych.
**
Już w piątek opublikujemy tekst Kolektywu Rolniczo-Klimatycznego na temat Rolnictwa Wspieranego Społecznie.
***
Tekst powstał we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie. Zawarte w tekście/wywiadzie poglądy i konkluzje wyrażają opinie autorki/rozmówczyni i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.