Angielszczyzna, być może jako ostatni element spuścizny japiszonowych lat 90., wciąż w Polsce przesączona jest bardziej lub mniej uświadomionym klasizmem. Ale Patryk Jaki akurat nie jest jego ofiarą.
Za każdym razem wygląda to tak samo. Patryk Jaki na forum publicznym próbuje siłować się z angielszczyzną, odbiorcy próbują zrozumieć, co tak naprawdę Jaki chce im powiedzieć, a libkowy świat próbuje jakoś ukryć swój wstyd i zażenowanie.
Na dobrą sprawę można by spytać: po co to Patrykowi Jakiemu? Nie musi przecież w europarlamencie przemawiać po angielsku. Bo, głupia sprawa, ale właśnie po to są tam tłumacze. Jego wyborcom nieznajomość angielskiego nie przeszkadza, ale wcale nie dlatego że są „ciemną, prawacką, PiS-owską masą”, tylko dlatego, że Jaki nie został wybrany po to, aby popisywać się znajomością języków.
Mimo to z uporem godnym lepszej sprawy wadzi się Patryk Jaki publicznie ze swoją słabowitą angielszczyzną. Prawdopodobnie robi to, bo znajomość angielskiego jest dla aspirującej klasy średniej oczywistą i naturalną oznaką statusu. Statusu, do którego Patryk Jaki aspirował, gdy w przeszłości zaczynał podczepiać się pod partię Donalda Tuska, i do którego aspiruje dziś, gdy podczepił się pod Ziobrę.
Świadczy o tym nie tylko uporczywie używana angielszczyzna, nie tylko ubiór „dandysa”, ale cały mindset Patryka Jakiego. Przecież to właśnie Jaki podczas kampanii wyborczej w Warszawie nowoczesną stolicę wyobrażał sobie jako miasto pełne ogromnych wieżowców i przystani dla… jachtów. Jak wiadomo, Warszawie najbardziej obecnie brakuje mariny dla milionerów.
Patryk Jaki brnie w swoją angielszczyznę, bo chcę pokazać status klasy, do której, notabene z pochodzenia, majątku i znajomości, jak najbardziej należy. Ale ta klasa nim gardzi i ma za dresiarza z blokowiska.
Kulawa angielszczyzna Jakiego nadaje się więc do drwin znakomicie. Po pierwsze uderza w czuły kompleks wiecznie przejmujących się tym, „co o nas za granicą powiedzą?” Polaków. A nuż ktoś, na przykład, nie daj Boże, jakiś Anglik, Francuz czy Włoch, pomyśli o nas jak najgorzej, bo mamy akcent mało brytyjski? A nuż pomyliliśmy czasy, osoby, may z can albo z must. Jaki wstyd, o rany, wstyd na cały świat.
Czy po takiej pomyłce nadal będziemy w jednej, wspólnej, zachodnioeuropejskiej rodzinie?
Dopiero gdy jeden Henryczek z drugim znajdą się na tym wymarzonym Zachodzie, powoli zaczynają rozumieć, że z tym językiem to na Zachodzie też bywa różnie, naprawdę różnie. Ale terror repozytorium gramatycznego, tych wszystkich see-saw-seen, trzyma za gardło i robi swoje. Lepiej więc, jakby Jaki nic po angielsku nie gadał, niż ośmieszał kraj nasz, Polskę.
Po drugie, wyśmiewanie angielszczyzny Jakiego pokazuje, jak bardzo znajomość języków stała się dla wielu przezroczysta. Jak bardzo nie rozumieją swojego przywileju.
Owszem, znajomość języków to nie tylko efekt ciężkiej pracy w szkole i po godzinach, ale często naturalna konsekwencja klasowego przywileju. Przywileju rodziców fundujących korepetycje albo przywileju wolnego czasu pozwalającego na naukę języka w stopniu bardziej zaawansowanym niż to, co oferuje standardowa, polska edukacja.
Dla dużej części klasy średniej przesyłanie sobie anglojęzycznych memów bez tłumaczenia jest naturalne, tak jak dla pokolenia naszych rodziców naturalne było nietłumaczenie sobie wstawek w języku rosyjskim. Powszechność i znajomość angielszczyzny w klasie średniej i wyższej jest dziś tak dorozumianą oczywistością, że Patryk Jaki tym swoim dukaniem się po prostu musi kompromitować.
Ale – klasistowski charakter rozmów o poziomie angielskiego sprawia, że znajomość obcego języka u polityka przestaje być traktowana jako wymagana umiejętność.
Umiejętność, przypomnijmy, tak często wymagana w „normalnej”, czyli niepolitycznej pracy. Nikogo nie dziwi, że pracodawcy wymagają dziś w niemal każdej pracy znajomości języka, a często w stopniu wyższym niż „komunikatywny”. W przeciwieństwie do Patryka Jakiego kandydaci na te stanowiska nie mają jednak ani pensji liczonej w dziesiątkach tysięcy euro, ani czasu wolnego, ani dostępu do, zapewne darmowych, kursów czy wsparcia w europarlamencie.
Dukający po angielsku Patryk Jaki i jego obrońcy mogą przedstawiać teraz pana europosła jako ofiarę libkowej, klasistowskiej nagonki. Tyle że bez względu na to, jak bardzo drwiny z angielszczyzny Jakiego podszyte są klasową beką i wzgardą, nie zmienia to faktu, że sam Patryk Jaki miał i przywilej w rodzinie, i czas, pieniądze i wszystkie możliwości, aby spokojnie przez te wszystkie lata wreszcie porządnie nauczyć się języka, w którym pracuje. Znajomość co najmniej jednego języka obcego w robocie zagranicznej, a taką jest europosłowanie, powinna być oczywistością. Tak samo, jak nikogo nie dziwi to, że wymaga się jej na recepcji czy w restauracji.
Tyle że PiS poszedł akurat stronę swojskiej godnościowości. Dziś znajomość obcego języka nie jest nawet wymagana w byciu ambasadorem. Cieszmy się więc, że w ogóle cokolwiek w innym języku mówi nam Patryk Jaki, bo nie wiadomo, czy polski ambasador w Niemczech będzie w ogóle mówił po niemiecku. O ile oczywiście Polska najpierw ambasadora w Berlinie mianuje, albowiem od pół roku ją to zadanie nadal przerasta.