Taką sentencję powiesiła sobie na tablicy przy biurku Margaret Atwood. Kinga Dunin czyta „O pisaniu” Atwood i „Trylogię kopenhaską” Tove Ditlevsen.
Margaret Atwood, O pisaniu, przeł. Agnieszka Pokojska, Karakter 2021
Niniejsza książka zaczęła żywot jako cykl sześciu wykładów dla niejednorodnej publiczności: dla młodych i już nie tak młodych mężczyzn i kobiet, specjalistów w dziedzinie literatury i studentów, czytelników oraz – w szczególności – pisarzy na wcześniejszym etapie kariery lub liczących mniej wiosen niż ja.
Cenię i lubię (przeważnie) książki Atwood, poza tym jest proekologiczną feministką, to miłe, i w ogóle wydaje się fajną osobą. Czy jednak można powiedzieć coś o osobie, znając ją jedynie z książek, paru wywiadów i zdjęć? Na tablicy przy swoim biurku Atwood powiesiła sobie sentencję: „Chcieć poznać autora, bo lubi się jego książki, to jak chcieć poznać kaczkę, bo lubi się pasztet”.
Pierwszy esej w O pisaniu poświęcony jest sobowtórom i rozmaitym istotom dwoistym, również takim jak doktor Jekyll i pan Hyde. Konkretna osoba i autor/pisarz, choć zamieszkują jedno ciało, nie są ze sobą tożsami i nie chodzi tu o to, że dobry pisarz może być złym człowiekiem. Ani o to, że wykorzystywane w pisaniu wątki autobiograficzne nie muszą być całkiem prawdziwe. To specyficzna dwoistość i wielu pisarzy mówi o tym, że gdy tworzą, w ich mózgach zamieszkuje jakiś „obcy”.
Przeglądając książkę, początkowo trochę się przestraszyłam, że tyle w niej poezji po angielsku (są tłumaczenia), ale autorka świetnie wplata to w potoczystą opowieść o różnych, jak to nazywa, „zagwozdkach” związanych z twórczością literacką. To osobista książka, ale jednak głównie o literaturze, w której autorka poszukuje odpowiedzi na pytania: dlaczego ludzie piszą, dla kogo, jak wygląda rola pisarza, a jak pisarki, skąd biorą się pomysły, jak do tego wszystkiego ma się rynek, pieniądze i popularność, czy ma to jakieś społeczne, a może nawet polityczne znaczenie?
Więcej jednak w tej książce znaków zapytania i wątpliwości niż prostych odpowiedzi, a już na pewno nie ma porad i pouczeń. A jeśli są, to takie: „Rób, co uważasz za stosowne, i radź sobie z konsekwencjami” (to za Alice Munro). Albo „Idź, dokąd prowadzi cię opowieść”. Albo: „Skup się na pisaniu, a społeczna istotność sama zadba o siebie”.
czytaj także
Mówi nam też Atwood, że każdy akt czytania jest indywidualny i niepowtarzalny. W moim indywidualnym i niepowtarzalnym akcie czytania wybieram więc z różnych możliwości, jakie dają te eseje, taki morał: Ludzie piszą, bo boją się śmierci, opowieści biorą z piekła, a czynią to dla Boga.
Brzmi trochę wariacko? W przywoływanym przez Atwood opowiadaniu Karen Blixen o młodym pisarzu bohater przeżywający dylematy związane z własną twórczością słyszy głos Boga: „»Posłuchaj mnie, Charlie, […] możemy zawrzeć umowę! Wymierzę ci tylko tyle nieszczęścia, ile potrzeba, byś mógł pisać swoje książki. Lecz masz te książki napisać – mówił Stwórca – bo to ja je zamówiłem. Nie publiczność, a już w żadnym razie krytycy, tylko ja, ja!«. Charlie zapytał, czy może być tego pewien. »Nie zawsze – odparł Bóg«”.
Darujmy sobie jednak Boga. Jeśli pisarz nie jest generatorem tekstów pod publiczkę lub pod krytyczkę, to po prostu próbuje stworzyć najlepsze dzieło, jak to jest możliwe. Jednak co to znaczy najlepsze, co jest „dobre” literacko? Trudno powiedzieć, ale skądś jednak to wiemy. Są jakieś, często trudne do wyrażenia kryteria, które znajdują się w „niebie”. No dobrze, pochodzą z wykraczającej poza nas kultury. A czemu po opowieści trzeba zstępować do piekieł, przeczytajcie sobie sami.
*
Tove Ditlevsen, Trylogia kopenhaska, przeł. Iwona Zimnicka, Czarne 2021
Rankiem pojawiła się nadzieja. Niczym przelotny błysk światła tkwiła w czarnych gładkich włosach mojej matki, których nigdy nie śmiałam dotknąć, i kładła się na języku razem z cukrem na przestygłej owsiance; jadłam ją powoli, przyglądając się wąskim złożonym dłoniom matki, leżącym nieruchomo na gazecie, na relacjach o grypie hiszpance i traktacie wersalskim.
Wydaje się, że powieść autobiograficzna – a taką jest ta trylogia – to dobry sposób, żeby poznać autorkę, a nie tylko bohaterkę powieści. Tove Ditlevsen urodziła się w roku 1917, w grudniu. Tove – bohaterka książki – w 1918. Drobiazg. Kiedy je swoją owsiankę, nie chodzi jeszcze do szkoły, który to może być zatem rok – 1921, 1922? Jednak traktat wersalski i hiszpanka były parę lat wcześniej. Albo to bardzo stare gazety. Kolejny drobiazg, który przypomina nam, że autorka nie musi być całkiem tożsama z bohaterką i nie wszystko w tej opowieści dokładnie odpowiada rzeczywistości.
Składa się ona z trzech części (Dzieciństwo, Młodość, Uzależnienie), które ukazywały się w latach 1967–1971. Czas jednak nie obszedł się z książką źle. Może to jeden z dowodów, że była pisana „na zamówienie Boga”.
Tove wychowuje się w robotniczej rodzinie. Jej ojciec jest milkliwym socjalistą, który uważa, że kobiety nie do końca są ludźmi. Z matką łączą ją bardzo trudne relacje. Jest też dalsza rodzina, sąsiedzi, związki zawodowe… Ten opis robotniczej dzielnicy i życia jej mieszkańców to jedna z zalet tej powieści.
Bezrobocie ojca, bieda i robotnicze otoczenie, a Tove od dziecka pisze wiersze. Chce być pisarką. Kończy jednak edukację w wieku czternastu lat i zaczyna pracować, najpierw przez jeden dzień jako służąca – zupełnie się w tym nie sprawdziła. Później są to proste prace biurowe. Udaje jej się zadebiutować w pisemku literackim, wydać bardzo dobrze przyjęty tomik wierszy i jako bardzo młodej autorce pierwszą powieść.
Gdzieś w tle pojawia się okupacja, prawie niezauważalna. Jest jakaś godzina policyjna, braki w zaopatrzeniu, ktoś wspomina o konieczności walki o niepodległość, ale to przecież nie ma sensu, bo Niemcy są dużo silniejsi. Ciekawsze są spotkania młodych literatów, pierwsze romanse.
Trzecia część, Uzależnienie, po duńsku nosi tytuł Gift, co oznacza zarówno „małżeństwo”, jak i „truciznę”. Jest to historia czterech małżeństw Tove i uzależnienia od leków i narkotyków. Na świat przychodzą dzieci. Są też aborcje. Jednak Tove jest również uzależniona od mężczyzn. Od pragnienia posiadania tradycyjnej rodziny. Z domu wyniosła przykazanie, że trzeba znaleźć kogoś ze stabilnymi zarobkami i mało pijącego. Pierwszy jej mąż jest od niej dużo starszy, ale to wydawca pisma literackiego i ułatwia jej start. A jako niepracująca gospodyni domowa Tove może napisać pierwszą powieść. Następny związek zawiera z miłości, a kolejny, z psychicznie zaburzonym lekarzem, z miłości do zastrzyków, które ten jej robi, i recept, które wystawia.
Wszystko kończy się happy endem – w powieści. Ale chyba nie w życiu. Tove Ditlevsen popełnia samobójstwo w 1976 roku.