Serial „W labiryncie” to rozpisane na 120 odcinków „dochodzenie do normalności” wolnego rynku i liberalnego społeczeństwa. Bezbłędnie odtwarza wyobraźnię ówczesnej klasy wiodącej.
Trzydzieści lat temu – co do dnia – Telewizja Polska wyemitowała pierwszy odcinek serialu W labiryncie. Poza sentymentalnym repozytorium gadżetów z lat przełomu (wszechobecna boazeria i tureckie swetry), kojarzy się on przede wszystkim jako pierwsza polska telenowela o kosmicznej oglądalności (do 16 milionów widzów na odcinek). Mało kto jednak zapamiętał, że to bodaj najważniejsze dzieło „transformacyjnej” popkultury. A niesłusznie, bo to niepowtarzalny zapis myślenia mitycznego tamtej epoki – jeśli chcecie zrozumieć fascynację rodziców Leszkiem Balcerowiczem, zapuśćcie chomika i machnijcie sobie choć kilkanaście odcinków.
W czasie pierwszej emisji serialu Pawła Karpińskiego i Wojciecha Niżyńskiego przez prasę przetoczyła się dyskusja, czy wielkim Aktorom (koniecznie przez wielkie A), tym od Wajdy, Polańskiego i ról szekspirowskich, godzi się w ogóle grać permanentny romans w miejscu pracy w szmirze dla mas, w ciuchach z bazaru w Rembertowie i z tandetnymi cliffhangerami. Krytycy tego sortu, wyjęci wprost z mesjanistycznego muzeum, z pogardzanego przez siebie obrazu nie skumali jednak nic. Była to bowiem – pisana dostępnie dla naprawdę szerokich mas – opowieść par excellence inteligencka, pean na cześć wykształciuchów odmian wszelkich jako awangardy postępu, która przeprowadza siebie, swe rodziny i przy okazji cały polski przemysł farmaceutyczny do europejskiego kapitalizmu. Wielka fantazja o tym, jak PRL-owscy inteligenci przekształcą się w nowoczesną klasę średnią.
Całą tę fantazję spina klamra dwóch scen: w pierwszym odcinku młody, zdolny chemik (ośrodkiem fabuły jest Pracownia Farmakodynamiki, grana przez warszawski szpital na Lindleya), oczywiście z epizodem w pierwszej Solidarności, wykłóca się ze starym biurokratą-dyrektorem z partyjnego nadania. O co? Jak to w schyłkowym PRL, o przydział dewiz na odczynnik niezbędny do dalszych badań. Dodajmy, badań nad Adoloranem, innowacyjnym lekiem przeciwbólowym o wielkim potencjale komercyjnym. W odcinku ostatnim ten sam młody badacz z kolegami dokonują prywatyzacji państwowych dotąd zasobów. Nie kradną ich jednak, lecz – wnosząc swój kapitał ludzki i dorobek badawczy – zawiązują z wnoszącymi kapitał finansowy i marketingowe know-how „Szwajcarami” spółkę joint-venture, która ich genialnemu produktowi pozwoli podbić światowe rynki.
Tak, drogie dzieci – tak właśnie miało wyglądać wejście Polski, a przynajmniej kwiatu naszego narodu w globalny kapitalizm. Oczyma wyobraźni tegoż kwiatu, czyli inteligencji humanistycznej, która pisała scenariusz i fantazjowała o „technicznej” frakcji własnej klasy społecznej.
Żeby nie było, serialowa transformacja gospodarcza to bynajmniej nie idylla – i to nie tylko z punktu widzenia zdolnego naukowca, któremu żona-stewardessa LOT-u suszy głowę, żeby wreszcie jakiś biznes założył, a nie się głupotami za psie pieniądze zajmował. Serial pokazuje całą paletę typów idealnych kapitalisty szemranego, niedorobionego, szkodliwego po prostu, nie wyzwolonego z mentalności i uwikłań PRL. Twórcy W labiryncie antycypowali w ten sposób niektóre z figur wroga przemian, zombie epoki przejściowej podobne do tych, o których wiele lat później pisała m.in. Magda Szcześniak w swych Normach widzialności.
czytaj także
Mamy więc przestępczy półświatek – byłych cinkciarzy i szulerów z Hotelu Europejskiego. Są ordynarni badylarze, którzy po otwarciu granic składują za pieniądze toksyczne odpady z Niemiec. Jest polonus-hochsztapler, pozujący na amerykańskiego biznesmena, a okazujący się niewydarzonym oszustem. Wreszcie, mamy niezbyt lotnego, acz zakotwiczonego w starych układach nomenklaturowca, który w czasach przełomu próbuje robić lewe biznesy i długo blokuje możliwości awansu młodej merytokracji. Wszystko to, panie, jedna postkomunistyczna sitwa, choćby właśnie wróciła z emigracji z Chicago.
Wszystko to są jednak uzurpatorzy – ludzie z kapitałem niewiadomego pochodzenia i podejrzanymi kontaktami, raczej plebejscy w obyciu, stojący na drodze kapitalistycznej normalności utożsamianej z etosem i praktykami „inteligentnego mieszczaństwa”. Albo raczej inteligencji w fazie przepoczwarzania w nowoczesną klasę średnią. A obraz tej grupy – powtórzmy, w serialu odsądzanym od czci i wiary za haniebne koncesje na rzecz gustów poślednich – to prawdziwy pomnik ze spiżu.
Inteligencja jest tu włączająca i merytokratyczna, pluralistyczna i polska do bólu, otwarta na zmiany i zakorzeniona w tradycji, techniczna i humanistyczna naraz – jak nie w jednej osobie, to przez małżeński dobór naturalny. Bo choć wśród rodziców i teściów bohaterów znajdziemy etosowych pisarzy i koryfeuszy nauki, to środowisko chętnie przygarnia – na niwie zawodowej i matrymonialnej – zdolną i pracowitą półsierotę, do tego chodzącą dobroć i słodycz, prześladowaną przez widmo rodziny z półświatka (siostra-przekręt i była prostytutka). Kwintesencją życiowej mądrości i życzliwości jest w serialu starszy naukowiec, o nieprawdziwie polskim nazwisku Gutman, ale oczywiście powstaniec warszawski.
czytaj także
Dalej, platformą dla wieloletnich przyjaźni jest przede wszystkim kapitał kulturowy, dlatego nie dziwią życzliwe relacje opozycyjnego twórcy i profesora z wtykami w ministerstwach. Także na poziomie gustów i rytuałów godowych jest to klasa społeczna z mokrych snów Krzysztofa Warlikowskiego: czyta książki, koleżanki z pracy podrywa na polski jazz, względnie imponuje kolegom przemyśleniami po lekturze artykułu w ostatnim „Lancecie” (tak, w tym „Lancecie”: marka najważniejszego pisma medycznego świata trafiła nawet do tytułu jednego z pierwszych odcinków).
No i wreszcie – nasi bohaterowie martwią się, co prawda, kiedy zdołają wreszcie zrobić habilitację (tak, takie dylematy naprawdę interesowały kiedyś kilkanaście milionów Polaków – i komu to przeszkadzało?!) i ostro przepytują swych studentów ma egzaminach (etos, gdzie nie spojrzeć), ale też śmiało wkraczają na kapitalistyczną drogę, która może nie od razu, acz jednak wynagradza głowę na karku, sprawność intelektualną i światowe obycie.
W tzw. międzyczasie, zanim jeszcze połączą swój dorobek badawczy ze strumieniem szwajcarskich franków, członkowie naszego zespołu farmaceutów bezustannie narzekają. Na zacofanie technologiczne i absurdy PRL-owskiego zarządzania, na nepotyczną politykę kadrową, ale przede wszystkim – koszmarny dystans dzielący Polskę od Zachodu. Cały proces transformacji w skali mikro to dla nich walka o autonomię zespołu badawczego i zrzucenie jarzma PRL-owskiej biurokracji, unikanie pułapek „kapitalizmu awanturniczego”, negocjacje z partnerem zagranicznym na zasadach racjonalności merytokratycznej, wreszcie dogadanie się i współpraca dla obopólnej korzyści.
Majmurek: Na cmentarzysku metafor. Od IV RP do zbawiania Europy
czytaj także
I to jest właśnie sedno tej inteligenckiej fantazji o Polsce w świecie kapitalizmu: oto polskie R&D i human capital wsparte szwajcarskim (co ciekawe, ten właśnie kraj gra typ idealny wysoko rozwiniętej gospodarki rynkowej) know-how i pieniędzmi pozwalają wejść na rynek światowy na godziwych zasadach. Logicznie rzecz biorąc prywatyzacja i współpraca z Zachodem to układ win-win, w którym tracą wyłącznie postkomunistyczne złogi.
No więc tak to miało wyglądać – życie udane zamiast udawanego, jak w swym najlepszym przemówieniu w życiu obiecywał kultowy minister finansów i ojciec polskiej transformacji. Wielką zaletą W labiryncie, która czyni z niego dużo więcej niż sympatyczną ramotę, jest pokazanie pracy jako ośrodka życia: miejsca budowy więzi i realizacji aspiracji, tych materialnych i tych „etosowych”. Bohaterowie w Pracowni Farmakodynamiki nie tylko romansują, ale też walczą z alienacją. Co prawda, wyzwolić z niej ma szwajcarski kapitalizm, ale to i tak dobrze na tle całej masy późniejszych produkcji, w których firma jest środowiskiem, gdzie ścierają się naturalne żywioły rynkowej konkurencji, względnie pretekstową dekoracją do perypetii prywatnych.
czytaj także
No i właśnie, relacje prywatne. Pokazano je bodaj najbardziej mainstreamowo: serial nie wychodzi poza „zdrowy rozsądek” swojego czasu. Znaczy, chłop jest chłop, baba jest baba, choć głowy mają umeblowane raczej podobnie. Modelowa rodzina to bardzo mieszczańska „podstawowa komórka społeczna”, umiarkowanie tradycyjna (najczęściej 2+2, ale też patchwork), gdzie genderowa zaraza dotyka przede wszystkim spraw ekonomicznych. Większe niż mężów zarobki kobiet to źródło poważnych napięć; za to podział ról jest wciąż typowo PRL-owski: oboje małżonkowie pracują, a facet udaje, że się czasem zajmuje dziećmi.
Nie panuje tu jednak tyrania biologii (normą jest wychowywanie nieswoich dzieci, no i oczywiście mamy ujawnioną po latach w kazirodczym kontekście – w końcu to soap opera – adopcję), zaś dyskurs religijny w relacjach rodzinnych zepchnięty jest do getta… pokoleniowo-płciowego („upierdliwa teściowa”).
Krótko mówiąc, konserwatywna, ale jednak modernizacja obyczajowa, zwana przez niektórych umiarkowanym postępem w granicach (liberalnego) prawa. Kalendarze z gołymi babami wiszą tu jeszcze nie tylko w warsztatach samochodowych, ale i w pokojach lekarskich; z drugiej strony aborcja jest raczej neutralna aksjologicznie. No i zawsze warto przypomnieć scenę, w której bohaterka-chodząca dobroć na pytanie swego byłego o utraconą ciążę „czy to było moje dziecko” (było), odpowiada, „nie, to było moje dziecko”. W M jak miłość czy dowolnej produkcji masowej z III RP bohaterka po takiej ripoście powinna zachorować na białaczkę, a przynajmniej zginąć za karę w wypadku samochodowym – a tu nic, tylko smutek (faceta), że dawna miłość se ne vrati.
Ja sam na W labiryncie trafiłem szukając po YouTubie świadectw epoki transformacji, po obejrzeniu wszystkich chyba dostępnych Dzienników Telewizyjnych; wcześniej tylko słyszałem o „pierwszej polskiej operze mydlanej”, w której grał ponoć Marek Kondrat zanim został komisarzem Halskim. Oglądany po 30 latach serial razi homogenicznością klasową i normalizacją jednego tylko, inteligencko-mieszczańskiego habitusu – pozostałe style życia, tożsamości i środowiska społeczne zostają wyparte zupełnie, albo zepchnięte w sferę patologii, w najlepszym razie kolorowej egzotyki. Relacje płciowe są również „znormalizowane”, choć jest to raczej norma świecka i dość liberalna, której dyskurs katolicki nie określa niemal w ogóle.
A jednak jest w tym wszystkim coś naprawdę fascynującego: to obraz obyczajowego punktu startu do wolnej Polski i bardzo uczciwa opowieść o transformacyjnej fantazji. Rozpisane na 120 odcinków „dochodzenie do normalności” wolnego rynku i liberalnego społeczeństwa. Jako zapis empirycznej socjologii przemian broni się bardzo średnio, ale wyobraźnię ówczesnej klasy wiodącej odtwarza bezbłędnie.