Odbudowywanie gospodarki po kryzysie 2008 roku przeciągała nieadekwatna polityka rządu. Nie zdołano zapobiec utracie domów przez ubogie rodziny. Polityczne konsekwencje były do przewidzenia: obywatele, których tak źle potraktowano, zwrócili się w stronę demagogów, a Ameryce trafił się jeden z koszmarniejszych, Donald Trump.
NOWY JORK – Po kryzysie finansowym 2008 roku część ekonomistów przekonywała, że Stany Zjednoczone, a może i cała światowa gospodarka popadły w „sekularną stagnację”. (termin „sekularna” nawiązuje do łacińskiego seaculum, czyli m.in. „pokolenie” albo „wiek” i oznacza trend utrzymujący się przez czas nieokreślony – przyp. tłum.). Pojęcie sekularnej stagnacji powstało po Wielkim Kryzysie: gospodarki zawsze przeżywały okresowe spadki, a potem odbijały się od dna, ale z Wielkim Kryzysem było inaczej. Nigdy wcześniej okres złej koniunktury nie trwał tak długo.
Wielu uważało wówczas, że gospodarka odbudowała się tylko dzięki wydatkom rządowym związanym z II wojną światową, a byli też liczni ekonomiści, którzy obawiali się, że po zawarciu pokoju kłopoty powrócą.
Panowało też przekonanie, że stało się coś dziwnego, co sprawiło, że nawet przy niskich albo zerowych stopach procentowych koniunktura nie będzie chciała się rozpędzić. Na szczęście – z powodów, które dziś rozumiemy już bardzo dobrze – te czarne przepowiednie się nie sprawdziły.
Osobom odpowiedzialnym za wyprowadzanie gospodarki z dołka w 2008 roku idea sekularnej stagnacji bardzo przypadła do gustu. Nawiasem mówiąc, byli to ci sami ludzie, którzy ponosili winę za niedostateczne regulacje gospodarcze w okresie przed kryzysem i którym Obama (nie wiedzieć czemu) powierzył zadanie naprawy tego, co zepsuli. Idea sekularnej stagnacji cieszyła się wśród nich taką popularnością, bo tłumaczyła, dlaczego nie potrafili osiągnąć szybkiej i trwałej poprawy sytuacji gospodarczej. Kiedy więc gospodarka wiła się w konwulsjach, ożywiono stary pomysł: to nie nasza wina, mówili zwolennicy idei sekularnej stagnacji, my robimy, co możemy.
Zeszłoroczne wydarzenia ostatecznie zadały kłam tej od początku mało przekonującej idei. Po wejściu w życie napisanych na kolanie i zatwierdzonych przez obydwie partie w Kongresie ustaw tnących regresywnie podatki i zwiększających wydatki rządowe, deficyt budżetowy USA podskoczył z poziomu 3 na 6 procent PKB. Spowodowało to jednak zwiększenie wzrostu gospodarczego do ok. 4 procent oraz sprowadziło stopę bezrobocia do najniższego poziomu od 18 lat. Podjęte kroki mogły być nieprzemyślane, ale mimo to pokazują, że przy odpowiedniej stymulacji fiskalnej da się osiągnąć pełne zatrudnienie, nawet jeśli stopy procentowe są znacznie powyżej zera.
czytaj także
Administracja Obamy popełniła w 2009 roku fundamentalny błąd nie próbując stworzyć większego, bardziej długoterminowego, lepiej ustrukturyzowanego i bardziej elastycznego pakietu stymulacyjnego. Gdyby gospodarka otrzymała taki impuls, to mocniej odbiłaby się od dna i nikt nie mówiłby o sekularnej stagnacji. A tak, przez pierwsze trzy lata tak zwanej odbudowy gospodarczej, tylko jeden procent najbogatszych obywateli doświadczył wzrostu dochodów.
Niektórzy z nas ostrzegali wówczas, że osłabienie koniunktury będzie najprawdopodobniej głębokie i długotrwale i że potrzeba czegoś mocniejszego, czegoś innego niż środki proponowane przez Obamę. Podejrzewam, że największą przeszkodę dla takich działań stanowiło przekonanie, że gospodarka wpadła tylko w mały „dołek” i zaraz wyjdzie na prostą. Trzeba tylko położyć banki pod szpitalną kroplówką; trzeba dać im długoterminową opiekę (innymi słowy – nie pociągać żadnych bankierów do odpowiedzialności ani nawet ich nie strofować, tylko podnieść ich morale, zapraszając do konsultacji w sprawie tego, co robić dalej); a co najważniejsze, trzeba ich zasypać pieniędzmi i już wkrótce wszystko będzie dobrze.
Choroba systemu gospodarczego była jednak głębsza niż zakładała diagnoza o małym „dołku”. Kryzys finansowy wywołał dużo ostrzejsze skutki recesyjne, a masowa redystrybucja dochodów i majątku w kierunku najbogatszych obywateli osłabiła całkowity popyt. Do tego gospodarka przechodziła z produkcji przemysłowej na usługi, a gospodarki rynkowe nie radzą sobie z takimi przemianami same.
Potrzeba było czegoś więcej niż tylko ogromnego pakietu ratunkowy dla banków. Ameryka potrzebowała fundamentalnej reformy systemu finansowego. Ustawa Dodda-Franka z 2010 roku była jakimś krokiem w kierunku powstrzymania banków przed wyrządzeniem nam wszystkim szkody, ale nie szła wystarczająco daleko. Nie stworzyła też prawie żadnych mechanizmów skłaniających banki, by robiły to, co do nich należy, czyli np. udzielały kredytów małym i średnim przedsiębiorstwom.
Niezbędne było zwiększenie wydatków rządowych, ale także bardziej aktywna polityka w kierunku redystrybucji oraz programy pre-dystrybucyjne (czyli zapobiegające powstaniu nierówności na rynku). Trzeba było zająć się takimi kwestiami jak osłabienie pozycji negocjacyjnej pracowników, nadmiar władzy rynkowej skupionej w rękach wielkich korporacji oraz nadużycia ze strony firm i instytucji finansowych. Z kolei aktywna polityka dotycząca rynku pracy i sektora przemysłowego mogła wesprzeć obszary dotknięte najbardziej bolesnymi skutkami dezindustrializacji.
czytaj także
Zamiast tego rządzący nie zdołali nawet zapobiec utracie domów przez ubogie rodziny. Polityczne konsekwencje tych błędów gospodarczych dawało się przewidzieć i faktycznie zostały przewidziane: ryzyko, że obywatele, których tak źle potraktowano, zwrócą się do demagogów było oczywiste. Nikt nie mógł przewidzieć tylko, że Ameryce trafi się aż tak koszmarny demagog jak Donald Trump – rasistowski mizogin, który robi wszystko, co w jego mocy, by zniszczyć praworządność w kraju i za granicą oraz zdyskredytować amerykańskie instytucje zajmujące się rzetelną oceną sytuacji, m.in. media.
Tak wielki pakiet fiskalny, jak ten z grudnia 2017 i stycznia 2018 (którego w tym czasie gospodarka już nie potrzebowała) zadziałałby dziesięć lat wcześniej, kiedy bezrobocie było bardzo wysokie, ze zdecydowanie większą mocą. Odbudowywanie gospodarki po kryzysie przeciągało się tak bardzo nie dlatego, że przeżywaliśmy „sekularną stagnację” – problem stanowiła nieadekwatna polityka rządu.
Tu pojawia się kluczowe pytanie: Czy stopy wzrostu w nadchodzących latach będą tak wysokie jak w przeszłości? To oczywiście zależy od tempa zmiany technologicznej. Ważnym czynnikiem są inwestycje w badania i rozwój, zwłaszcza w badania podstawowe, chociaż te przynoszą owoce z dużym opóźnieniem. W tym kontekście cięcia proponowane przez administrację Trumpa źle wróżą.
Nawet jednak biorąc to pod uwagę, obszar niepewności jest bardzo duży. Przez ostatnie 50 lat stopy wzrostu na głowę mieszkańca bardzo się wahały: od 2-3 proc. rocznie w dekadzie (albo i dekadach) po II wojnie światowej do 0,7 proc. w ostatnim dziesięcioleciu. Być może za bardzo fetyszyzujemy wzrost, zwłaszcza kiedy zastanowimy się nad jego kosztami dla środowiska naturalnego albo – co jeszcze ważniejsze – w sytuacji, gdy nie przekłada się on na korzyści dla znacznej większości obywateli.
Kryzys 2008 roku może nas wiele nauczyć, ale najważniejszą lekcja jest taka, że największym wyzwaniem nie były wcale zagadnienia ekonomiczne tylko polityczne. Nie ma żadnego mechanizmu wpisanego w gospodarkę, który nie pozwalałby działać jej w sposób zapewniający pełne zatrudnienie i wspólny podział korzyści z dobrej koniunktury. Sekularna stagnacja była tylko wymówką dla polityki gospodarczej opartej na błędnych założeniach. Dopóki jednak nie uda się wyjść poza egoizm i krótkowzroczność, która stanowi wyznacznik naszej polityki – zwłaszcza w Ameryce pod rządami Trumpa i jego republikańskich pomagierów – gospodarka służąca wielu a nie tylko nielicznym pozostanie w sferze nieosiągalnych marzeń. Nawet jeśli PKB wzrośnie, to dochody większości obywateli pozostaną w stagnacji.
czytaj także
Copyright: Project Syndicate, 2018. www.project-syndicate.org Z angielskiego przełożył Maciej Domagała.