Obie poroniłyśmy. Ja w jedenastym tygodniu ciąży, Aleksandra w dziesiątym. Bardzo wiele kobiet ma za sobą takie doświadczenie, ale niechętnie o nim mówią. Dlaczego? Możemy się tylko domyślać.
O poronieniach trzeba mówić. Być może polska rzeczywistość, zarówno ta instytucjonalna, jak i mentalna, wreszcie zacznie się dzięki temu zmieniać. Nieobecność poronienia w przestrzeni publicznej sprawia, że jest ono swoistym tabu. Czymś nienaturalnym. Czymś, czego trzeba się bać i wstydzić. Czymś, przez co trzeba cierpieć, obwiniać się, bić się w piersi: nie utrzymałam ciąży, straciłam dziecko! A przecież to zupełnie nie tak. Każdego roku w Polsce traci ciążę około 40 tysięcy kobiet. Czy te kobiety są niezdolne do wydania na świat potomstwa? Nie. To kobiety, którym zdarzyło się poronienie: ni mniej, ni więcej. Jednak nasza kultura i mit Matki Polki wymagają od nas heroizmu ponad siły i możliwości.
A jak wygląda niedoszła Matka Polka? Tak jak my. Zwyczajnie.
Aleksandra, 34 lata
Poznałyśmy się z Martą 2 października 2016 r podczas Czarnego Marszu. Tego dnia było wiele przemówień, ale najbardziej zapamiętałam jej wypowiedź podczas wolnego mikrofonu. Wówczas była to dla mnie anonimowa dziewczyna z tłumu. Opowiadała o swoim poronieniu do szpitalnej toalety. Mimo że jej nie znałam, mimo że nie byłam nigdy w ciąży i niespecjalnie wtedy myślałam o dzieciach, niezwykle mnie ta historia poruszyła. Popłakałam się. Niedługo później Marta dołączyła do Łódzkich Dziewuch i od tamtego czasu działamy razem. Dzisiaj, półtora roku później, piszemy ten artykuł, bo połączył nas nie tylko aktywizm, ale wspólne doświadczenie. Oto moja historia.
Wiosną 2017 roku poznałam Kasię, moją obecną partnerkę. Kasia jest osobą transpłciową, żyje i identyfikuje się jako kobieta, ale nie przeszła medycznej tranzycji. Od początku związku mówiła, że chce mieć prawdziwą rodzinę, stabilność, dzieci. Ja też potrzebowałam stabilności, a Kasia dała mi prawdziwy dom i oparcie.
czytaj także
W ciążę zaszłam szybko. Było to dla nas zaskoczenie, ale też po pierwszym szoku ogromna radość. Kasia się popłakała ze szczęścia, gdy test ciążowy wyszedł pozytywny, ale powiedziała mi, że mam wybór, czy chcę mieć dziecko teraz czy później, bo jesteśmy krótko ze sobą. To było dla mnie bardzo ważne, ale tym bardziej przekonało mnie do decyzji, że chcę utrzymać ciążę. Pojechałyśmy do ginekologa na prywatną wizytę. Badanie, USG – na ekranie czarna kropka. Prawidłowo umiejscowiony w jamie macicy pęcherzyk ciążowy, piąty tydzień.
Po badaniu ginekologicznym dowiaduję się, że ze względu na ogólny stan mojego zdrowia ciąża jest zagrożona, dostaję więc leki na jej podtrzymanie i zwolnienie z pracy. Mam na siebie uważać, muszę odwołać wyjazd na Kongres Kobiet do Brukseli, lot samolotem może być niebezpieczny. Dużo śpię, źle się czuję; nie mogę się na niczym skoncentrować, mdli mnie, przeszkadza mi każdy zapach, brzuch mam twardy jak deska, ale jesteśmy szczęśliwe. Kasia codziennie przytula się do brzuszka, mówimy do Kropki. Rodzice się cieszą, czekali na wnuki. Moja mama przychodzi nam pomagać.
Ciążę kontynuuję u mojego ginekologa na NFZ – dostaję recepty na leki i skierowania na badania, kartę ciąży. Jednak w jego gabinecie nie ma sprzętu do USG. Słyszę, że skierowanie na to badanie dostanę dopiero po dwunastym tygodniu ciąży. Lekarz wysyła mnie na konsultację endokrynologiczną, bo choruję na tarczycę. Idę do endokrynologa w ósmym tygodniu. Wyniki mam dobre. Endokrynolog proponuje, że zrobi mi USG przez brzuch, może zobaczymy dziecko. Bardzo chcę zobaczyć coś więcej niż pęcherzyk. Lekarz pyta, czy to na pewno ósmy tydzień. Potwierdzam. Doskonale pamiętam termin ostatniej miesiączki, mój ginekolog wyliczył wiek ciąży, aplikacja też tak podaje. Okazuje się, że pęcherzyk jest za mały, ciąża wygląda na szósty albo siódmy tydzień. Mam się nie martwić, zrobić badanie krwi beta hCG i pójść do ginekologa.
Robię badanie prywatnie, wynik wskazuje na ciążę odpowiednią do zaawansowania. Ponownie umawiam się do lekarki, znowu prywatnie. Aparat USG jest w gabinecie. Idziemy z Kasią razem na wizytę, jest ze mną podczas badania. Jeszcze zanim lekarka powiedziała „mam dla was smutne wieści”, na monitorze USG zobaczyłam, że zamiast spodziewanego ludzika jest nadal czarna kropka, z malutkim zarysem płodu. Nie ma bicia serca.
Zaczynają mi lecieć łzy i jak przez mgłę słyszę: „Ciąża się nie rozwinęła. To się zdarza. Proszę odstawić leki. Musi pani poronić. To może potrwać dwa tygodnie. Teraz proszę iść do gabinetu pielęgniarki i zrobić badania grupy krwi. Jeżeli krew jest Rh-, musi się pani położyć od razu do szpitala, a jeżeli Rh+, zwolnimy panią do domu…”.
Jedziemy do domu. Kasia płacze, jest załamana, ale stara się to przede mną ukrywać, aby mnie wspierać. Czuję się dziwnie – jestem i nie jestem w ciąży, nadal mam jej objawy, ale to martwa ciąża, nie będzie dzidziusia.
Zanim lekarka powiedziała „mam dla was smutne wieści”, na monitorze USG zobaczyłam, że zamiast spodziewanego ludzika jest nadal czarna kropka.
Słowa „musi pani poronić” niczego mi nie wyjaśniły. Wiem tylko, że będę krwawić. Spodziewam się bólu, ale nadal jest to dla mnie abstrakcją. Nie wiem, ile czasu to potrwa, jak silne będzie krwawienie, jakie krwawienie jest zbyt silne i co zobaczę w trakcie poronienia. Ale mam bliskie mi kobiety, które poroniły, chociaż ten temat nie był nigdy specjalnie obecny w rozmowach. To od nich – Marty, Magdy, Ani, Oli – otrzymuję wsparcie i dowiaduję się, jak wyglądało u nich poronienie i czego mogę się spodziewać. Uspokajają mnie. Będę widzieć głównie krew i skrzepy.
W dziesiątym tygodniu, tydzień po odstawieniu progesteronu, zaczynam krwawić i czuć ból. Najpierw faktycznie przypomina to okres, ale ból jest znacznie silniejszy, krwawienie również. Nospa i ibuprom nie pomagają, dopiero tramal działa. Leżę w łóżku, Kasia jest przy mnie, mogę się do niej przytulać; jej obecność i bliskość dają mi poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Często muszę wstawać do łazienki i czuję, jakby coś się we mnie urywało w środku. W końcu ronię do domowej toalety.
czytaj także
Mam różne myśli. Rozumiem, że to tylko tkanki, krew, obumarły płód. Ale z drugiej strony wiem też, że to była Kropka, nasze potencjalne dziecko. Stoję nad toaletą i zastanawiam się, co mam zrobić? Łowić do słoika i wstawić do lodówki? Zanieść do szpitala, pochować?
W końcu podejmuję decyzję. Spuszczam wodę, zmieniam podpaskę, wracam do łóżka i wtulam się w Kasię. Niedługo potem zasypiam, ból mnie już nie budzi.
Następnego dnia jadę do ginekologa na NFZ, tę wizytę miałam umówioną już dawno – to podczas niej miałam dostać skierowanie na USG. Lekarz jest zmartwiony, że ciąży nie udało się utrzymać, daje mi skierowanie do szpitala. Dzwonię po mamę, jedziemy razem.
Jak przez mgłę słyszę: „Ciąża się nie rozwinęła. Proszę odstawić leki. Musi pani poronić”.
Robią mi badania krwi i USG, potwierdzają, że jest już po, ale ponieważ nie ma „materiału do badań”, nie dowiemy się, jaka była przyczyna poronienia. Dostaję receptę na antybiotyk i żelazo. Informują, że mam prawo skorzystać z pomocy psychologa i mogę iść do domu. Cieszę się, że nie muszę zostać w szpitalu. Pamiętam opowieści koleżanek z ich pobytów na oddziałach ginekologicznych i patologii ciąży o braku intymności i trudnym do zrozumienia umieszczaniu kobiet roniących i rodzących w jednej sali.
Ból i krwawienie występują jeszcze przez kilka dni. Potem przychodzą emocje. Dociera do mnie, że już po wszystkim, naprawdę nie jestem już w ciąży. W końcu zaczynam płakać. Nie mogę powiedzieć „byłam w ciąży”, bo zaraz wyję. Czuję się zazdrosna i zła, gdy widzę inne ciężarne. Płaczę na widok malutkich dzieci w zimowych kubraczkach i czapeczkach z uszkami. Siedzę w domu na podłodze w kuchni i nie mogę wstać. Zwolnienie wystawione do końca pierwszego trymestru niedługo się kończy, ale wiem, że zupełnie nie jestem w stanie wrócić do pracy. Na szczęście dostaję jeszcze czas, żeby dojść do siebie. Pracodawca rozumie.
W tym czasie dotykamy kolejnego paradoksu. Kobieta, która chce przerwać ciążę, nie może tego zrobić, bo państwo jej tego zabrania. Za to kobieta, która bardzo chciała urodzić dziecko, ale straciła ciążę, nie otrzymuje od tego samego państwa systemowego wsparcia. Może liczyć jedynie na konsultację psychologiczną w szpitalu (o ile znajdzie się psycholog) i badania histopatologiczne, które ustalą przyczynę poronienia (o ile uda się pobrać materiał do badań, a jak wiadomo, poronienie nie zawsze ma miejsce w szpitalu).
Aby uzyskać np. dwumiesięczny „urlop macierzyński”, musiałabym na własny koszt ustalić płeć płodu, zarejestrować martwe urodzenie w USC, nadać imię, odebrać zasiłek pogrzebowy, wyprawić pogrzeb… i wtedy dopiero miałabym prawo do urlopu. Uznajemy z Kasią, że to cały ten proces byłby dla nas dodatkową traumą. Dochodzę do siebie ze wsparciem Kasi, rodziny i przyjaciół, wracam do pracy i aktywizmu.
Kiedy później rozmawiam z innymi kobietami i mówię, że poroniłam, dużo częściej słyszę – ja też. Jednak zanim sama zaczęłam o tym mówić, był to temat niemalże nieobecny w moim życiu, często sprowadzał się do tego jednego zdania. Jedna z koleżanek poroniła trzy razy. Na wieść o moim poronieniu zaczyna płakać. Teraz ma córkę i wierzy, że mnie też się uda. Inna mówi, że poroniła między jedną ciążą a drugą, ale nie przeżyła tego tak mocno, bo nie zdążyła się przywiązać.
Czuję się zazdrosna i zła, gdy widzę inne ciężarne. Płaczę na widok dzieci w zimowych kubraczkach i czapeczkach z uszkami. Siedzę w domu na podłodze w kuchni i nie mogę wstać.
Bliska mi kobieta z pokolenia moich rodziców opowiada, że okres zatrzymał się jej kiedyś na trzy miesiące, a następny był bardzo obfity i bolesny. Dopiero w rozmowie ze mną uświadomia sobie, że wtedy, ponad trzydzieści lat temu, prawdopodobnie poroniła.
Od osób, które nie mają za sobą tego doświadczenia, słyszę słowa „tragedia”, „wielki dramat”, „śmierć dziecka”, a także o „wielkiej stracie, której nic mi nie wynagrodzi”. Owszem, było to dla mnie – dla nas – trudne i bolesne przeżycie, bo włożyłyśmy dużo emocji i nadziei w tę ciążę, ale nie odnajduję się w tej retoryce. Rozumiem jednak kobiety i pary, dla których jest to wielki dramat, szczególnie przy którejś kolejnej nieudanej próbie.
Marta, 32 lata
Od dwóch lat działam w organizacji feministycznej. Wspólnie z koleżankami walczymy o prawo do wyboru, prawo do godności i samostanowienia kobiet. Wraz z wieloma kobietami w październiku 2016 roku powstrzymałyśmy procedowanie przez polski sejm obywatelskiego projektu ustawy „Stop aborcji”, złożonego przez organizację Ordo Iuris. W projekcie spornym zapisem okazał się artykuł mówiący o poddawaniu w wątpliwość poronień. Ponieważ mam za sobą doświadczenie poronienia, zdecydowałam się zabrać głos w tej sprawie. Podczas organizowanego w Łodzi 2 października 2016 roku Marszu wyszłam na scenę i zwróciłam uwagę na to, co tak naprawdę jest ważne w kwestii poronień: godne warunki szpitalne, wsparcie psychologiczne dla kobiet przeżywających osobistą tragedię, większa wiedza na ten temat oraz zmiana uwarunkowań kulturowych, które wbijają je w poczucie winy. Oto moja historia.
12 października 2010 roku – ta data jest ważna, bo to 30. urodziny mojego partnera. Szpital, badanie USG, już kolejne, dopochwowe. Wcześniej było ich chyba siedem, nie pamiętam. Sprawdzamy, czy po ponad tygodniu brania zastrzyków w brzuch, leków na podtrzymanie ciąży, leżenia w łóżku i strachu udało się utrzymać ciążę. Nie udało się. Płód się nie rozwija, brak tętna. Z gabinetu pamiętam chłód lekarki i skierowanie do szpitala, które dostałam do ręki. Potem nie pamiętam już nic, tylko płacz. Ogromną rozpacz. To była moja pierwsza ciąża.
Następnego dnia leżę już w szpitalu. Patologia ciąży. Mam łóżko pod oknem. W wąskim pokoju leżą ze mną dwie starsze kobiety z powodów niezwiązanych z ciążą. Chyba jest przy mnie mama, ale czuję się tak, jakby nie było nikogo. Wołają mnie, słyszę swoje nazwisko. Idę do małego gabinetu, w którym jest lekarz specjalista. Każe wejść na fotel. Zaraz zacznie się badanie. Poza nim zebrało się wokół mnie około piętnastu studentów medycyny. Sami mężczyźni. Odwracam głowę w drugą stronę i przestaję czuć. Coś do siebie mówią, nic nie rozumiem. Lekarz podciąga mi koszulę, pokazuje siniaki na brzuchu po zastrzykach. Pamiętam tylko, jak mówi do nich: „Musztarda po obiedzie”. Wychodzę.
czytaj także
Po południu przychodzi do mnie lekarka. Każe podpisać jakieś papiery. Jeśli nie wyrażę zgody na zabieg, już nigdy nie zajdę w ciążę – uprzedza. Podpisuję. Za chwilę zabierają mnie do gabinetu. Na wejściu widzę fotel ginekologiczny rodem z lat 70. Pomiędzy uchwytami na nogi stoi miska. Zwykła, mała, plastikowa miska. W misce różowy worek. Wchodzę na fotel, przypinają mnie pasami. Nikt nic nie mówi. Czuję, jak coś zimnego rozlewa mi się po żyłach. Tracę przytomność.
Chyba jest wieczór. Powoli się budzę, boli mnie brzuch, płaczę, wołam kogoś, kogokolwiek. Nikt nie przychodzi. W końcu naciskam guzik, którego należy używać w nagłych wypadkach. Cholera jasna, to jest nagły wypadek! Przychodzi pielęgniarka. Krzyczę na nią i każę jej pokazać „moje dziecko”. Jestem otumaniona. Niby wiem, gdzie jestem, a jednak niewiele do mnie dociera. Pielęgniarka wzywa lekarkę. Słyszę, że nie udało się przeprowadzić zabiegu łyżeczkowania. Zbyt wąska szyjka macicy. Myślę sobie, ale jak to? Przecież miałam badania! Mam czekać.
Zaraz zacznie się badanie. Poza nim zebrało się wokół mnie około piętnastu studentów medycyny. Sami mężczyźni.
Jest mama. Partner nie jest w stanie na mnie patrzeć, za bardzo cierpię, ale jest blisko, wspiera. Nagle czuję, że muszę iść do toalety. Wstaję z trudem, wszystko bardzo boli. Chce mi się wymiotować. Mama prowadzi mnie do łazienki, jestem zgięta w pół, powłóczę nogami. Siadam na toalecie. Bardzo boli. Ronię. Ronię do szpitalnej toalety. W samotności, na prochach po nieudanym zabiegu. Wyję.
Potem niewiele pamiętam. Przychodzi noc, znowu leżę w szpitalnym łóżku. Kobiety na sąsiednich łóżkach coś do mnie mówią – chyba „nie płacz, jeszcze jesteś młoda”. Nienawidzę ich za to. Przychodzi lekarka. Tłumaczy, że już poroniłam i teraz trzeba mnie oczyścić, zaprasza na kolejny zabieg. Idę. Znowu to samo. Fotel, miska, worek, pasy. Tracę przytomność.
3 stycznia 2011 roku, po wielu wizytach u ginekologa trafiam do innego szpitala. Czekam na łyżeczkowanie. W październiku zrobiono to źle, plamiłam przez trzy miesiące po poronieniu. Istnieje ryzyko, że naprawdę mogę nie zajść już w ciążę. Udaje się. Dwa lata później rodzę zdrową dziewczynkę.
Przychodzi lekarka. Każe podpisać jakieś papiery. Jeśli nie wyrażę zgody na zabieg, już nigdy nie zajdę w ciążę – uprzedza.
Dla mnie to była trauma, ale nie każda kobieta przeżywa to tak silnie jak ja. Wpadłam w depresję, długo nie mogłam się pogodzić z myślą o stracie. Czułam się tak, jakby odebrano mi marzenie. Nie wiem kto, nie wiem jak, nie wiem dlaczego. Myślałam, że to kara. Poczucie winy przeważyło, a przecież nie zrobiłam nic złego. Trudno było mi się poruszać w najbliższym otoczeniu, wśród rodziny, przyjaciół. Szczerze i mocno wspierał mnie tylko partner, ale i on nie rozumiał, co czuję. Sama tego nie rozumiałam. Miałam silną potrzebę mówienia o tym, co mi się zdarzyło, ale nikt nie chciał słuchać. Kazali nie mówić o tym, że poroniłam, bo jeszcze „zapeszę” i nie zajdę w ciążę drugi raz. Cierpiałam, naprawdę bardzo cierpiałam.
czytaj także
Dlatego właśnie o poronieniu powinno się mówić. Żebyśmy wiedziały, czego się spodziewać, nie tylko pod względem fizycznym, ale też emocjonalnym. Żebyśmy wiedziały, że nie jesteśmy z tym same.
O poronieniu trzeba mówić. Żebyśmy wiedziały, czego się spodziewać pod względem fizycznym i emocjonalnym.
Żyjemy w kulturze, w której jesteśmy oderwani od naszej fizjologii, a wiele jej aspektów jest zmedykalizowanych. Okładka z podpaską posypaną czerwonym brokatem szokuje, karmienie piersią w przestrzeni publicznej budzi oburzenie. Z drugiej strony jesteśmy bombardowani „dzieckiem poczętym” i „świętością życia”. Gdzie tu sens?
Mamy prawo przeżywać poronienie po swojemu. Mamy prawo do tych wszystkich emocji, które się wtedy pojawiają. Do żalu, złości, zazdrości, rozpaczy. Nam nikt nie wyjaśnił, co się ze nami dzieje, zabrakło nam wiedzy oraz wewnętrznego przyzwolenia na psychiczny ból. Pojawił się żal do świata, że nie przygotował nas na takie doświadczenie – a przecież mógł, gdyby tylko nie traktował poronień jak tematu tabu.
**
Aleksandra Knapik – feministka, działaczka społeczna, aktywistka. Angażuje się w protesty i działania w obronie praw kobiet, mniejszości, zwierząt, prodemokratyczne, przeciwko nienawiści i za świeckością państwa. Członkini Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej Ratujmy Kobiety 2017. W Łódzkich Dziewuchach od samego początku, obecnie Członkini Zarządu Stowarzyszenia Łódzkie Dziewuchy Dziewuchom. Doktorka Uniwersytetu Łódzkiego w dziedzinie biochemii białek, pracuje w zapewnieniu jakości firmy farmaceutycznej, gdzie pełni również rolę przedstawicielki pracowników.
Marta Szymczyk – absolwentka trzech kierunków pedagogicznych na Uniwersytecie Łódzkim, nauczycielka. Aktywistka społeczna działająca w Stowarzyszeniu Łódzkie Dziewuchy Dziewuchom. Feministka. Miłośniczka gór i podróży. Mama pięcioletniej Mai.
Temat podjęty w tym artykule zostanie poruszony na X Ogólnopolskim Kongresie Kobiet w Łodzi w dn. 16-17.06.2018 r. podczas panelu pt. „Poronienie bez TABU” w Centrum Praw do Odpowiedzialnego Rodzicielstwa.