Witaj, nowy sezonie teatralny! Na początek zaserwowałeś mi trzy dania – dwa offowe i jedno instytucjonalne. W przypadku tego raczej przypadkowego zestawienia off rządzi, rozdaje karty i zawstydza instytucję, przy założeniu, że ta potrafi się wstydzić.
Trzy spektakle, trzej reżyserzy o raczej niemainstreamowych nazwiskach i trzy zupełnie różne wybory artystyczne. Poniżej o tym, dlaczego dwa z nich są fajne, a jeden nie.
Czego naprawdę chce lewica
Słyszeliście państwo o Teatrze Grupa? Żaden wstyd, ja też dopiero niedawno dowiedziałam się o jego istnieniu. Deklarację programową można znaleźć na stronie warszawskiego Teatru Powszechnego, który użyczył mu także swojej sceny. Jak piszą sami o sobie – są inicjatywą absolwentów wrocławskiej PWST, chcą tworzyć teatr przy współpracy z instytucjami kultury. Ich pierwszy projekt onieśmiela rozmachem – jest to trylogia, konkretnie – Trylogia wojny. I właśnie pierwszy tom tejże, pt. Utopia, zrealizowali na scenie Stół Powszechny. A konkretnie – zrealizował go reżyser Michał Siegoczyński.
Spektakl rozpoczyna się od trzech narracji. Pierwszym narratorem jest Alan (Kacper Sasin), który opowiada nam, że nie ma nic lepszego nad surfing, a kto tego nie rozumie, ten frajer-pompka. Przyznać muszę, że Alan odrobinę przynudza. Ciekawiej robi się, gdy głos zabiera Mia (Zosia Schwinke), która snuje historię o tym, jak pewnego dnia, wracając z imprezy, spotkała tajemniczego człowieka, który zabrał ją gdzieś daleko. A tam – daleko – ktoś odtworzył jej pokój z dzieciństwa i wszystko byłoby super, gdyby nie fruwające w powietrzu insekty, jak się okazuje – narkotyczna metafora narkotyków właśnie. Ale tych twardych i niebezpiecznych, nie marihuany, bo o marihuanie jeszcze będzie. Trzeci narrator, Paul (Kacper Pilch), jest japiszonem, którego ogarnęła niemoc, poczucie bezsensu, anhedonia, słowem – coś jakby depresja.
czytaj także
Drogi tych trojga się przecinają. Spoiwem jest Mia, która zakochuje się w obydwu mężczyznach, bo każdy ma dokładnie połowę tego, czego ona potrzebuje. Myśli sobie, że idealnie byłoby ich połączyć, a stąd już tylko krok do tego, aby powstał iście szatański plan niby-przypadkowego spotkania obu panów. Panowie spotykają się, zdradzają ze sobą Mię, a ta się cieszy jak szalona. Z całego tego zamieszania powstaje idylliczny trójkąt miłosny, o którym z ekstazą opowiadają w czymś na kształt telewizyjnego show.
Od rozważań nad własnym szczęściem przechodzą do rozważań nad przyszłością społeczeństwa ludzkiego. Poruszają tematy istotne dla każdego lewicowego publicysty i każdej lewicowej publicystki. Mówią o rewolucji i przeformułowaniu reguł rządzących światem na bardziej sprawiedliwe i demokratyczne, za to mniej wykluczające i bezlitosne. A wszystko to w oparach dymu buchającego z olbrzymiego skręta. I w sumie – nie robią nic, w końcu znaleźli już własny przepis na szczęście. Sumienie można uspokoić pustymi dywagacjami.
Odebrałam ten spektakl jako (auto)krytykę postępowej lewicy. Może to nieprawda, że zależy nam na równouprawnieniu prekariatu, prawach pracowniczych, walce z dyskryminacją i takich tam? Może chcemy po prostu łatwo dostępnej wolnej miłości i marihuany? Może Krzyśkowi Jurusiowi udałoby się oburzyć na taki zarzut? Krzyśku, co Ty na to?
czytaj także
Nie Paganini, ale też fajni
Teatr Grupa może nie osiągnął jeszcze apogeum artystycznego geniuszu, ale zapowiada się interesująco. O Komunie // Warszawa od dawna wiemy już, że jest interesująca. Z zeznań świadków wynika, że warto tam bywać nawet na nieudanych przedsięwzięciach teatralnych, broń Boże nie dlatego, że to modne miejsce, ale dlatego, że nawet jak im się nie udaje, to są to bardzo piękne porażki. Cezary idzie na wojnę Cezarego Tomaszewskiego to spektakl grany już od jakiegoś czasu, a ja ostatnio dostałam możliwość uzupełnienia tej zaległości.
Komuna Warszawa: Na offie rewitalizacji się nie przewiduje [rozmowa]
czytaj także
Jeszcze na studiach usłyszałam anegdotę o skrzypku, który grał na swoim instrumencie, stojąc na głowie. Ktoś podobno skomentował, że „Paganini to on nie jest”. Artyści tworzący spektakl skojarzyli mi się z tym skrzypkiem. Może i nie są skrzyżowaniem Stanisławskiego z Brechtem, przyprawionym Lupą i kim tam jeszcze, ale, no cóż – są fajni!
Kiedy patrzyłam na scenę przed rozpoczęciem spektaklu, zastanawiałam się, czemu będą służyć te liczne butelki izotoników porozstawiane tu i ówdzie. I czy ich barwy – czerwona i niebieska – będą coś symbolizować? Ale co? Cóż to za zawikłany znak teatralny się za nimi kryje? Otóż – żaden. Podczas spektaklu aktorzy nie tyle stoją na głowie, co gimnastykują się nieludzko, m. in. robiąc tzw. gwiazdy i śpiewając jednocześnie. Bez izotonicznego wsparcia byłoby im naprawdę ciężko.
Na nic by się jednak zdały te wygibasy, gdyby nie fantastyczna spójność z wymową całego przedsięwzięcia artystycznego. Jak zdradza nam już sam tytuł spektaklu, jest on o niejakim Cezarym (trzymajcie się krzeseł – Cezarym Tomaszewskim), który idzie na wojnę. A właściwie to nie na wojnę, tylko do wojska, i nie idzie, bo go nie przyjęli, przyznając mu haniebną kategorię E. Idzie więc z nimi na wojnę. Więc w sumie – idzie na wojnę.
Na nic by się zdały te wygibasy, gdyby nie fantastyczna spójność z wymową całego przedsięwzięcia artystycznego.
Tłem opowiadanej historii jest Śpiewnik Domowy Stanisława Moniuszki. Cezary występuje w pięciu wersjach – czterech męskich i jednej kobiecej. Kobieca (Weronika Krówka) głównie tworzy akompaniament muzyczny. Męskie (Michał Dembiński, Oskar Malinowski, Bartosz Ostrowski, Łukasz Stawarczyk) – opowiadają o swoim trudnym dzieciństwie, o tym, że to niesprawiedliwe, że dostali kategorię E, a także tańczą, wykonują akrobacje i wyśpiewują takie hity jak Prząśniczki, Stary kapral czy Trzech Budrysów. Dodać trzeba, że Cezary chyba-raczej-na pewno jest homoseksualny, o czym nie informuje w słowach, ale bardzo wymownie – w gestach.
I o ile na początku miałam przemożne wrażenie, że, do cholery, to jakiś szkolny teatrzyk jest, w którym chłopcy zachowują się jak dziewczynki, a cała widownia pęka ze śmiechu, o tyle z każdą kolejną minutą wartość spektaklu rosła w moich oczach. Bo nie o chłopców zachowujących się jak dziewczynki w nim chodzi, ale o rozgwieżdżoną subwersję, inność i wojnę – wypowiedzianą społeczeństwu. Temu, które skodyfikowało kategorie A, B, C, D i E, z których to wynika, że idealny mężczyzna powinien być taki i owaki. Urzekająca jest liczba schorzeń, które dyskwalifikują w konkurencji na to, kto zostanie żołnierzem Wojska Polskiego, a kto nie. Nie to, żebyśmy my, geje, masoni, cykliści, jakoś szczególnie się tam pchali. Chodzi o zasadę. I o to, żeby Cezary mógł, skoro tak bardzo chce.
Nasuwa mi się też inna interpretacja tego spektaklu, niewykluczająca zresztą tej pierwszej. Bo ta cała muzyka Moniuszki to jakoś wpada w ucho i człowiek nawet się nie zorientuje, a już przytupuje sobie nóżką do rytmu. A jak się bardziej wczuje, to nawet może się wzruszyć. Chociaż trochę głupio, bo oni, pięknie śpiewając, jednak się z tej całej patriotyczno-salonowej tradycji mocno natrząsają. Więc o co tutaj chodzi? Może o to, że odpowiednio chwytliwą muzyką i zgrabną choreografią można przekonać ludzi do bardzo wielu, niekoniecznie zdrowych, idei? Co się śpiewa w Korei Północnej? Co śpiewali Żołnierze Wyklęci? A jakiej – zapytam kokieteryjnie – muzyki słucha lewica?
czytaj także
Prawdziwie polska rąbanka
Na tle powyższych przedsięwzięć artystycznych spektakl znanego, instytucjonalnego teatru o długiej tradycji i ugruntowanej opinii powinien błyszczeć niczym gwiazda oscarowa pośród początkujących performerek. W skład tej tradycji wchodzi, patrząc tylko na XXI wiek, choćby wspaniałe W imię Jakuba S. duetu Strzępka-Demirski. Warszawski Teatr Dramatyczny, bo o nim mowa, nie dba o tę wysoko zawieszoną poprzeczkę i w ostatnim czasie realizuje spektakle ostentacyjnie ugodowe, zachowawcze albo po prostu bardzo złe. Po koszmarnej Wizycie starszej pani, o której nawet szkoda mi było pisać, czy ultrapoprawnej Historii Jakuba, przyszedł czas na Pociągi pod specjalnym nadzorem w reżyserii Jakuba Krofty.
czytaj także
Tytuł zapowiadał, że tym razem nie będzie wcale źle, w końcu czeska literatura, zwłaszcza spod znaku Hrabala, może rozbudzić nadzieje. Wystarczyło jednak tylko spojrzeć na scenografię, żeby pozbyć się złudzeń. Już wiedziałam, że cokolwiek by mi pokazali, na katharsis raczej nie mam co liczyć. Skoro rzecz dzieje się na stacji kolejowej, głównie w obrębie kanciapy zawiadowców, to właśnie ją zbudowali twórcy na środku sceny. Dalej wcale nie jest lepiej. Skoro Zawiadowca (Henryk Niebudek) ma tę przypadłość, że hoduje gołębie, to trzeba mu było uwalać mundur białą farbą – ha, ha. Skoro rzecz się dzieje w czasie II wojny światowej, to należało zasygnalizować to portretem Adolfa Hitlera. I tak dalej, i tak dalej. Nie obyło się rzecz jasna bez kilku gagów zrobionych w myśl zasady „żeby publiczność rżała”, przy czym sam tekst okazał się ku temu wdzięcznym materiałem, jako że główny bohater nazywa się Milosz Pipka (Otar Saralidze). Nie pomylili się Państwo, Pipka, PIPKA! Prawda, jakie śmieszne? Z wielkim bólem patrzyłam, jak artyści Teatru Dramatycznego zamienili subtelny czeski humor w prawdziwie polską rąbankę.
Z wielkim bólem patrzyłam, jak artyści Teatru Dramatycznego zamienili subtelny czeski humor w prawdziwie polską rąbankę.
Co najsmutniejsze, spektakl miał dobre momenty. Nawet porywające. Żona Zawiadowcy (Małgorzata Niemirska), która po odrzuceniu zalotów Milosza Pipki zaśpiewała frywolną piosenkę głosem pełnym smutku, zbudowała na chwilę klimat pełen nostalgii i pewnej refleksji nad przemijaniem. Przejmująca była też postać członkini ruchu oporu, prostytutki, byłej artystki cyrkowej Wiktorii Freie (Agata Wątróbska). W ogóle – jeśli ktoś miałby bronić tego spektaklu, to właśnie kobiety – zarówno Martyna Kowalik w roli emanującej nieskrępowaną seksualnością, prostej i bezczelnej Telegrafistki Świętej, jak i Agata Góral jako bezpretensjonalna, pełna wigoru, nieporadna Masza.
Jednak, odwołując się do klasyki, niech te plusy nie przesłonią nam minusów. Największy z nich stanowi wymowa spektaklu. W przypadku książki kluczem interpretacyjnym był dla mnie krewny głównego bohatera, hipnotyzer. Kiedy wjeżdżały czołgi niemieckie, wyszedł na nie sam jeden i próbował hipnozą zmusić hitlerowców do odwrotu. Takie powstanie warszawskie made in Czech Republic, niezwykle wymowne. Spektakl przedstawił je w formie kolejnego gagu, pozbawiając mocy i unieważniając. Cały ciężar fabularny skupiony był na fakcie, że Milosz Pipka nie może udowodnić przed Maszą swojej męskości, czyli odbyć z nią stosunku seksualnego. Kiedy już mu się to udało, co prawda z Wiktorią, a nie z Maszą (ale co za różnica, w końcu tu chodzi o rozwój postaci męskiej, a nie o jakąś – z przeproszeniem – kobietę), gracko chwycił w dłonie bombę i poległ w akcji sabotażowej przeciwko niemieckiemu najeźdźcy. Wiadomo, prawdziwi Czesi są jak prawdziwi Polacy, bo przecież jeden mamy przepis na prawdziwego mężczyznę – najpierw chędoży, potem morduje, a następnie ginie w boju.
Teatrze Dramatyczny – naprawdę? Quo vadis, Teatrze Dramatyczny?
*
Utopia, reż. Michał Siegoczyński, Teatr Grupa
Cezary idzie na wojnę, reż. Cezary Tomaszewski, Komuna // Warszawa
Pociągi pod specjalnym nadzorem, reż. Jakub Krofta, Teatr Dramatyczny w Warszawie