Theresa May, choć jej partia zdobyła najwięcej głosów, jest wielką przegraną tych wyborów. Corbyn, choć jego partia zajęła drugie miejsce, został ich wielkim zwycięzcą.
Niemożliwe stało się możliwe. Jeszcze w środę scenariusz, w którym Torysi tracą większość w Izbie Gmin, a Jeremy Corbyn ma realnie szanse stanąć jako premier na czele progresywnej koalicji, nikomu nie wydawał się prawdopodobny. Komentatorzy jeszcze przed miesiącem zastanawiali się, czy Partia Pracy poniesie największą klęskę wyborczą od 1983, czy od 1935 roku. Tymczasem Laburzyści przegrali co prawda wybory, ale z wynikiem znacznie lepszym niż w 2015 roku. Zyskali ponad trzydzieści mandatów w Izbie Gmin i odebrali Torysom bezwzględną większość.
Od zera do bohatera: jak Jeremy Corbyn tchnął nowe życie w Partię Pracy
czytaj także
Fatalny gambit May
Takie wyniki są jednak przede wszystkim polityczną klęską premier Theresy May. Gambit, jakim było zwołanie wcześniejszych wyborów, dramatycznie się nie powiódł. Gdyby nie referendum w sprawie Brexitu Davida Camerona, decyzję o skróceniu przez May kadencji można by uznać za najgłupszy politycznie ruch Torysów w najnowszej historii partii.
Kalkulacje May wydawały się przy tym całkiem sensowne. Zakładała słusznie, że Brexit uderzy prędzej czy później w brytyjską gospodarkę, wokół jego kształtu toczyć się będzie bardzo ostry polityczny spór. Najlepiej więc odnowić konserwatywny mandat wyborczy nim zaczną się kłopoty uderzające w standard życia Brytyjczyków i pokazać pozostałym partiom, kto ma poparcie społeczne do prowadzenia negocjacji z Brukselą.
May chciała także wykorzystać słabość Partii Pracy pod przewodnictwem Corbyna. Gdy podejmowała decyzję o wyborach Laburzyści nie tylko dołowali w sondażach, ale także zajęci byli wewnętrznymi walkami o przywództwo. Naprawdę można było odnieść wrażenie, że May nie ma szans tego przegrać.
Jednak przegrała, a jej losy jako liderki partii są teraz mocno niepewne. Już po ogłoszeniu sondażowych wyników pojawiały się pierwsze głosy, że May popełniła błąd i powinna ustąpić. Gdy spływały faktyczne wyniki zliczane w kolejnych okręgach, głosy te stawały się coraz bardziej donośne. Jeśli May nie uda się w nowym parlamencie utworzyć rządu, będzie to koniec jej kariery jako liderki Torysów.
Corbyn ustał
May, choć jej partia zdobyła najwięcej głosów, jest wielką przegraną tych wyborów. Corbyn, choć jego partia zajęła drugie miejsce, został ich wielkim zwycięzcą. Wyniki Partii Pracy z czwartku ocaliły jego przywództwo w partii i chyba zamknęły na jakiś czas usta wewnętrznej opozycji. Okazało się, że budząca sceptycyzm wśród wielu sympatyków Laburzystów – w tym u autora tych słów – wyborcza taktyka Corbyna zadziałała. Przynajmniej na tyle, by odebrać większość Torysom.
Gdy wyniki sondażowe sugerowały bardzo przyzwoity wynik Laburzystów, wielu działaczy partii nie chciało w nie wierzyć. „Czekajmy, sondaże mogą się mylić” – studzili nastroje. Rezultaty spływające z kolejnych okręgów wyborczych potwierdzały jednak, że sondaże chyba tym razem się nie mylą. W tradycyjnie laburzystowskich regionach widać było znaczący wzrost frekwencji. W okręgach, gdzie Torysi liczyli na odebranie Partii Pracy mandatów, utrzymywała się laburzystowska większość. Kandydaci Partii Pracy wygrywali także w od dawna torysowskich okręgach – zdobyli np. symboliczny mandat z Canterbury, reprezentowanego w Izbie Gmin przez konserwatystów od końca XIX wieku.
W ciągu wieczoru, wraz ze spływającymi wynikami, kolejni krytycy Corbyna – nawet z najbardziej prawego skrzydła partii – składali mu gratulacje w telewizji, skromnie deklarowali poparcie i gotowość do służenia w kierowanym przez niego rządzie, choć wcześniej wykluczali taką możliwość.
This#GE2017 #BBCelection pic.twitter.com/j1xebcT0Uu
— Momentum (@PeoplesMomentum) June 9, 2017
Mądry radykalizm
Wynikom Partii Pracy z pewnością pomogła całkowita implozja Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa. UKIP nie zdobył w tych wyborach nawet dwóch procent głosów, jego wynik jest o 10 punktów procentowych gorszy niż przed dwoma laty. Brexit wyraźnie spuścił powietrze z tej populistycznej partii jednej sprawy.
Jednak sama klęska UKIP nie wystarczyłaby dla tak dobrych wyników Partii Pracy. Wszystko wskazuje na to, że zapewniła je mobilizacja wyborców, którzy dotychczas pozostawali politycznie obojętni. Frekwencja w czwartek należała do najlepszych od lat i wyraźnie pomogła Laburzystom. Znaczenie miał zwłaszcza głos młodych wyborców. Do głosowania zarejestrowało się około miliona wcześniej niezarejestrowanych (więc politycznie nieaktywnych) wyborców w przedziale wiekowym 18–34. To oni mogli pozbawić Torysów większości.
Partia Pracy była w stanie przyciągnąć wyborców dobrze przeprowadzoną kampanią, łączącą stare z nowym. Przywództwo Laburzystów było w stanie wykorzystać możliwości, jakie do oddolnej aktywizacji wyborczej bazy dają media społecznościowe, łącząc oddolny aktywizm z mądrą, tradycyjną kampanią wyborczą. Corbyn wyraźnie sięgnął po pomoc specjalistów od wizerunku, wykonał dużą pracę nad sobą i zaprezentował się brytyjskiej opinii publicznej jako ktoś, komu naprawdę można powierzyć rządzenie państwem.
Przedstawił przy tym program wyborczy, zawierający propozycję mądrego radykalizmu. Mądrego, gdyż wolnego od nieznośnych idiosynkrazji lewego skrzydła Partii Pracy (wegetarianizm, „antysyjonizm”, pacyfizm), a przy tym oferującego realną zmianę tam, gdzie to najbardziej dziś istotne: w polityce gospodarczej. Program Partii Pracy wychodził z słusznego założenia, że dotychczasowe taktyki radzenia sobie ze skutkami Wielkiego Kryzysu z 2008 roku po prostu nie działają. Wielka Brytania jest najgorzej radzącą sobie gospodarką grupy G7, pensje brytyjskich pracowników wrócą przy obecnych trendach do poziomu z 2008 roku dopiero w 2020, prywatnemu sektorowi nie udało się wygenerować inwestycji, zdolnych zapewnić Brytyjczykom godziwe miejsca pracy, ciągle rosnące ceny mieszkań (zwłaszcza w Londynie) i opłaty za studia hamują niezbędną dla dynamicznie rozwijającej się gospodarki mobilność społeczną.
Program Partii Pracy mówił wprost: tak dalej być nie może. A co ważniejsze: wcale nie musi. Tam, gdzie rynek nie działa, powinno wkroczyć państwo. Państwo może uzdrowić rynek mieszkaniowy, zapewniając Brytyjczykom dostęp do dachu nad głową w sensownej cenie; państwo ma narzędzia, by prowadzić gospodarcze inwestycje w długim okresie czasu zapewniające prawdziwy rozwój społeczny; może też dostarczać niektóre usługi taniej i lepiej niż nastawione na zysk rynkowe podmioty. Można było się czepiać niektórych punktów tego programu – np. pewnej populistycznej obsesji na punkcie opodatkowania dochodów wcale nie tak zamożnej klasy średniej, połączonej z milczeniem na temat podatków od majątku; czy braku pomysłów na to, co z presją na płacę stwarzaną przez nowe technologie. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że Torysi i liberałowie z Lib Dems w zasadzie proponowali kontynuację dotychczasowej polityki, o której wiemy na pewno, że nie działa, gospodarcze propozycje Corbyna pozostawały najlepszym dostępnym Brytyjczykom rozwiązaniem.
get a load of that majority pic.twitter.com/tHZoCkgvvk
— Guardian politics (@GdnPolitics) June 9, 2017
Zdecyduje Irlandia?
Co się teraz stanie? Wszystko wskazuje na to, że przyszłość następnej rządowej większości Zjednoczonego Królestwa rozstrzygnie się w Irlandii Północnej. Naturalnym koalicjantem Torysów jest bowiem Demokratyczna Partia Unionistyczna (DUP) – konserwatywna partia z Ulsteru opowiadająca się za pozostaniem Irlandii Północnej w unii z Londynem. W tych wyborach zdobyła 10 mandatów i mogą się one okazać decydujące dla rządu Torysów. DUP bliska jest programowo partii May, w dodatku jej działacze szczerze nie znoszą Corbyna – jakaś forma porozumienia, nawet bez oficjalnej koalicji rządowej, jest więc wysoce prawdopodobna. Ale zawsze może wywrócić się na szczegółach.
Wiele zależy też od tego jak zachowa się Sinn Feinn – republikańska, lewicowa partia, opowiadająca się za zjednoczoną Irlandią. Zdobyła w tym roku 7 mandatów, ale jej działacze tradycyjnie odmawiają zajmowania miejsc w Izbie Gmin, więc te miejsca pozostają puste. Być może jednak Corbynowi w tym roku uda się przekonać działaczy Sinn Feinn, by jednak zajęli swoje miejsca w Izbie – od tego zależeć będzie, czy rząd antytorysowskiej koalicji będzie w ogóle możliwy.
Jaka koalicja nie powstanie, będzie bardzo mało stabilna i krucha. Jedno przegrane głosowanie, czy to nad budżetem, czy mową królowej, może oznaczać zmianę rządu lub kolejne wcześniejsze wybory.
Stare się kończy, nowe nie zaczyna
Przed wyborami „The Economist” opublikował bardzo ciekawą analizę wskazującą, że wybory te oznaczają koniec thatcherowskiego paradygmatu w brytyjskiej polityce. Od 1979 roku thatcheryzm wyznaczał ramy programu każdego torysowskiego przywódcy. Od czasu, gdy przewodniczącym Partii Pracy został Tony Blair (1994), także Laburzyści przeszli głęboką, thatcherowską korektę.
Te wybory zamknęły ten okres w brytyjskiej polityce. May odrzuciła thatcheryzm na rzecz bardziej populistycznego, nacjonalistycznego i protekcjonistycznego programu. Corbyn radykalnie zerwał z dziedzictwem Blaira, a wyniki z czwartku obroniły ten ruch.
Jednocześnie, choć stare upada, to nadal nie wyłania się nowe. Zmierzch thatcherowskiej hegemonii nie przynosi żadnej nowej. Ciesząc się z sukcesów Corbyna pamiętajmy, że jego propozycje także nie zdobyły wyraźnej większości.
Zjednoczone Królestwo tkwi w politycznym klinczu. Żadna partia nie ma wyraźnej większości, społeczeństwo pozostaje głęboko podzielone. Na horyzoncie nie ma żadnej nowej wielkiej idei, która byłaby w stanie zgromadzić poparcie konieczne dla przeprowadzenia progresywnej zmiany społecznej. Program Partii Pracy wskazuje pewne kierunki, w jakich zmiana ta powinna przebiegać, ale jej treść ciągle czeka na zdefiniowanie – nie tylko w Zjednoczonym Królestwie.