Tak, Rosja może stanowić dla Europy zagrożenie. Ale wcale nie tam, gdzie się spodziewacie.
Blisko trzy lata od chwili wybuchu kryzysu na Ukrainie Europę na dobre owładnęła obsesja tropienia „rosyjskiego spisku”. Polityków, dziennikarzy, aktywistów, a nawet zwykłych obywateli dzieli się pod kątem ich pro- lub antyrosyjskich poglądów czy koneksji – choć zwykle nie bardzo wiadomo, na czym właściwie miałyby one polegać. W ostatnich miesiącach ta paranoja jedynie się spotęgowała, a polityczne głosy z samego serca zachodniego establishmentu otwarcie mówią, że Kreml chce zniszczyć Unię Europejską oraz wpłynąć na wynik wyborów prezydenckich w USA.
Tak – państwo rosyjskie jest w ofensywie. Jednak jeśli chcemy odpowiedzialnie dyskutować o problemach, z którymi musi konfrontować się Europa, powinniśmy pamiętać, że pozory czasem mylą. I że należy oddzielić rzeczywistość od naszych własnych uprzedzeń.
Ta nowa, paranoiczna wizja Rosji jest rezultatem szeregu różnych zjawisk, ale przede wszystkim zawdzięczamy ją zastosowaniu przez Rosjan tzw. wojny hybrydowej, w której to propaganda, nieoznakowane oddziały „samozwańczych” wojsk i cyberprzestępczość działają razem, aby destabilizować i dezorientować przeciwników. Nikt trzeźwo myślący nie ma wątpliwości, że użycie takich właśnie metod wojennych umożliwiło rządzącym na Kremlu wykorzystanie próżni politycznej na wschodzie Ukrainy i zajęcie jej terytoriów w 2014 roku. Ale Rosja nie ustaje też w poszukiwaniu innych metod wpływu na politykę europejską: od sponsorowania przeróżnych partii politycznych, przez promowanie postaw antyestablishmentowych, aż po bezpośrednie finansowanie kluczowych projektów infrastrukturalnych.
Tymczasem Europie wystarczył już sam termin „wojny hybrydowej”, żeby rozbudzić ów pradawny, uśpiony tylko na chwilę historyczny lęk – że Rosja na pewno i tak w końcu złamie zasady.
Jako przykład weźmy reakcję zachodnich mediów na dziennikarstwo uprawiane przez Russia Today czy Sputnika – czy znane nam wszystkim hiperbolizowanie w sensacyjnym tonie tych w gruncie rzeczy niszowych środków przekazu nie dokłada się w istocie do tej wersji historii, którą opowiedzieć chciałby sam Putin: że Rosja jest światową potęgą?
To rozdwojenie jaźni w obawie przed wojną hybrydową żeruje na głęboko zakorzenionej na Zachodzie pamięci o zimnej wojnie. W tym przypadku owa pogoń za sensacją oraz węszenie wszędzie spisków spotykają się ze sobą w mediach, think-tankach i w sektorze wojskowym, zapewniając im odpowiednio – kliki, legitymizację i pieniądze. Chcesz, żeby gawiedź kupiła twoją gazetę? Daj krzykliwy nagłówek w stylu Putin prowadzi wojnę propagandową na Wyspach Brytyjskich. Potrzebujesz kasy na nowe technologie militarne? Pomóc może pozorowany „przeciek” z raportu Komisji Obrony Narodowej Izby Gmin (zgadza się – z raportudostępnego dla wszystkich publicznie) o rosyjskim, hybrydowym zagrożeniu czyhającym rzekomo na Wielką Brytanię – wystarczy chwilę poczekać, a prasa zrobi całą resztę. Przez cały ten czas pamięć o zimnej wojnie pomaga mediom utrwalić obraz Rosji – tak jak każdego innego kraju – przez pryzmat stereotypów. Czyli w przypadku Rosji – przez pryzmat Putina.
Razem składa się to w paradygmat nowej zimnej wojny, który organizuje nasze myślenie o europejskiej polityce dookoła ostatecznego, lecz mylnie postawionego pytania: „Czy Putin na tym zyskał?”. Dostrzeżenie tego faktu jest kluczowe dla zrozumienia tego, w jaki sposób „rosyjskie zagrożenie” może być instrumentalizowane i używane do politycznych rozgrywek na całym kontynencie. Bez względu na to, czy usiłujesz akurat zdyskredytować swojego politycznego konkurenta, czy też zbudować na czymś wiarygodność swojego proeuropejskiego think-tanku, zawsze możesz sięgnąć po zarzut ostateczny i oświadczyć, że wszelkie działania twoich przeciwników będą oznaczać jedno: „Putin na nich zyska”. A zatem „my przegramy”. Właśnie taka eksternalizacja zagrożenia udaremnia nasze próby rzetelnego przyjrzenia się sytuacji w Europie.
Właśnie taka eksternalizacja zagrożenia udaremnia nasze próby rzetelnego przyjrzenia się sytuacji w Europie.
Wspieranie przez Kreml radykalnie prawicowych organizacji w całej Europie jest faktem, który dobrze ilustruje mój argument. Nie ulega wątpliwości, że samo istnienie takich koligacji wymaga dalszego i drobiazgowego badania. Jednak łatwo zapominamy, że to nie Kreml te ruchy zainspirował czy wręcz stworzył – jeśli je wzmacnia, to tylko dla podtrzymywania rojeń o własnej sile i wpływach. Wyobrażenie, że Kreml musi te grupy odgórnie „kontrolować”, jest jedynie konsekwencją wiary w to, że Europa, uporawszy się z komunizmem i faszyzmem, jest dzisiaj liberalna i nie ma w niej dla takich zjawisk miejsca (a zatem skądś musiały tu przyjść, prawda?). Jak zwykle, zaraza przychodzi do nas tylko z zewnątrz.
O ile establishment polityczny w Europie może pozwolić sobie na wzywanie do narodowego pojednania przeciwko zewnętrznym wrogom (wzmacniajmy status quo!), o tyle my powinniśmy skupić się raczej na zwalczaniu przyczyn rosnącej popularności prawicowych radykalizmów i populizmów w Europie – rozprzestrzenianiu się polityki tabloidowej, wszechogarniającej niepewności ekonomicznej i pogłębiających się antagonizmów klasowych.
Nic z tego, co napisałem, nie jest usprawiedliwieniem dla reżimu Putina, który ma „wielkie zasługi” na polu odzierania swoich obywateli i obywatelek z kolejnych praw obywatelskich. Czas jednak zdać sobie sprawę z tego, że stoimy wobec wspólnego wyzwania – utrzymywanie europejskiego projektu przy życiu jest ściśle połączone z walką o taką Rosję, która jest sprawiedliwa i politycznie, i ekonomicznie.
Możemy na przykład zacząć od uzmysłowienia sobie faktu, że państwo rosyjskie jest tworem do imentu neoliberalnym. Jak pokazuje w swoim tekście Ilja Matwiejew, w czasie drugiej kadencji Putina nieustannie manewruje i kolejne ekonomiczne porażki próbuje zbilansować polityką austerity.
Potencjalny bunt wykluczonej ekonomicznie części elektoratu owija zaś w patriotyczną flagę i slogany o narodowym odrodzeniu. Brzmi znajomo?
Rosyjskie wyprawy na „bliską zagranicę” są tutaj równie ważne. Aneksja Krymu i permanentna destabilizacja wschodnich rubieży Ukrainy nie tylko poprawiły dołujące od 2014 roku słupki poparcia dla Putina, ale równie wiele dobrego uczyniły dla interesów rosyjskiej oligarchii. Jeśli prześledzimy zadziwiającą trajektorię interesów i biznesów rosyjskich elit na Ukrainie przed 2013 rokiem, to zobaczymy, w jaki sposób niezwykłe zbiegi okoliczności przeplatają się z rosyjską polityką zagraniczną i interesami elit i wspólnie prowadzą do ukraińskiej katastrofy z lat 2013–14.
Wcześniej przez blisko dekadę wielcy gracze rosyjskiego i ukraińskiego przemysłu metalowego, wydobywczego, chemicznego, gazowego i wojskowego ściśle współpracowali, a rosyjscy oligarchowie kupowali znaczące udziały w kolejnych ukraińskich przedsiębiorstwach, takich jak sieć konglomeratów gazowo-przesyłowo-chemicznych kontrolowanych przez Dmytro Firtasza i powiązanych z nim polityków.
Kiedy Wiktor Janukowycz odrzucił umowę stowarzyszeniową z Unią Europejską w 2013 roku i musiał stawić czoła Majdanowi i fali ulicznych protestów, Kreml wraz z zarządcami imperium biznesowego w Rosji zrozumiał szybko, że jakakolwiek zmiana władzy w Kijowie będzie oznaczała dla nich dotkliwe straty finansowe. Z jednej strony umowa z UE oznaczałaby więcej transparentności, konkurencji i regulacji, a z drugiej taka polityczna volta oznaczałaby dla rosyjskich bogaczy wzmocnienie konkurencyjnego wobec nich oligarchicznego klanu na samej Ukrainie. W tym świetle nie jest zaskakujące to, co stało się potem na Krymie i w Donbasie, gdzie rosyjska elita zarobiła fortunę, od 2014 roku nacjonalizując posiadłości i firmy należące wcześniej do ich ukraińskich konkurentów .
Jak pokazały dokumenty Panama Papers, rosyjskie władze i biznesmeni mogli robić to wszystko, a jednocześnie bezkarnie korzystać z rajów podatkowych i struktur finansowych stworzonych przez elity świata zachodniego dla własnych, prywatnych celów. Owa osławiona już zdolność Kremla do „infiltrowania” europejskich gospodarek poprzez inwestycje infrastrukturalne (jednoczesne kupowanie wpływu i pobłażliwości) dowodzi tak naprawdę nie tylko tego, że na Kremlu pieniądze mają i nie zawahają się ich użyć, ale również (a może przede wszystkim) tego, że znaczna część europejskich polityków nie może poradzić sobie z pragnieniem przyjmowania tych pieniędzy.
Czy naprawdę kogoś zaskakuje, że to właśnie kraje najbardziej uwikłane w ekonomiczne i biznesowe powiązania z Rosją, jak Austria, Niemcy czy Francja, zmagają się jednocześnie z najsilniejszym lobbingiem ze strony wielkiego biznesu w kwestii zwijania nałożonych na Rosję sankcji? Tymczasem – z sankcjami czy bez – wielki biznes z Rosji, Ukrainy i Europy niewiele sobie robi z wojen hybrydowych i chwilowych zawieszeń broni i spokojnie zarabia kolosalne pieniądze.
Szukacie słabego ogniwa europejskiego bezpieczeństwa? Ono jest bliżej niż myślicie – to słabość europejskich polityków do robienia szemranych i podszytych nepotyzmem interesów poza granicami UE. Wiele można pisać o zagrożeniach płynących ze strony Rosji, ale nie traćmy z oczu tego, że w europejskich radach nadzorczych i biznesowych hotelach całej Wspólnoty o pieniądzach mówi się głośniej niż o wartościach.
**Dziennik Opinii nr 265/2016 (1465)