Dyrektor Festiwalu w Gdyni odpowiada na zarzuty o brak kobiet w programie tegorocznego festiwalu.
Tekst Moniki Talarczyk-Gubały o genderowym skrzywieniu Festiwalu Filmowego w Gdyni (ujętego jako pars pro toto polskiego kina) jest klasycznym przykładem zwycięstwa arytmetyki nad hermeneutyką – w zasadzie mógłby nosić podtytuł „jak rozumować liczydłem”. Od dawna wiedziałem, że między mną a Autorką istnieje przepaść (co najmniej od czasu jej czołobitnej książki o prominentnej reżyserce stalinowskich gniotów, nad którą litowała się jako nad idealistką „oszukaną” przez komunizm – vide „Dwutygodnik” 12/2014). Ale ten nowy tekst to coś więcej: mimo że sam jestem orędownikiem kobiecych głosów w polskim kinie (i do znudzenia powtarzam, że przez trzy lata współtworzyłem nowojorskie „Polish Women in Film”, o czym Autorka nie wspomina, bo też nie uznała za stosowne poprosić mnie o wypowiedź), mam wrażenie, że jest on ogłuszającym ciosem kulą w płot.
Jeśli za przykłady filmów gatunkowych, w których polskie reżyserki – cytuję Autorkę – „dały radę”, ma służyć Kochaj! i #wszystkogra; jeśli sukcesy Body/Ciała, Córek dancingu i Moich córek krów to tylko okazjonalne aberracje patriarchalnego w istocie systemu produkcji; jeśli dominacja reżyserek w tegorocznym Konkursie Młodego Kina naprawdę nic nie znaczy; jeśli kobiecocentryczność takich filmów jak Zjednoczone stany miłości, Fale i Zaćma nie ma żadnego znaczenia tylko dlatego, że reżyserzy tych filmów są mężczyznami – to mamy tu do czynienia z ciężką, szkodliwą konfuzją.
Próbowałem, ale nie umiem nagiąć swej wrażliwości do trybu odbiorczego, który między wierszami postuluje Talarczyk-Gubała, czyli do modelu zakorzenionego w średniowiecznych widowiskach pasyjnych, których widzowie wydawali z siebie automatyczny syk, kiedy tylko na scenie pojawiał się aktor dzierżący konwencjonalne atrybuty Heroda (w uniwersum Talarczyk-Gubały zmienione na chromosom Y). Jako świadomy obywatel dwudziestopierwszowiecznego świata cieszę się ogromnie, kiedy widzę film podpisany przez reżyserkę (nie mam żadnych wątpliwości, że każda z nich musiała przeskoczyć przez niejeden seksistowski płotek, by nakręcić swój film), ale ta radość zostaje przeze mnie automatycznie zduszona wraz z pierwszą minutą projekcji, kiedy to zaczynam oceniać faktyczną jakość filmu – jeśli jest świetny, radość wybucha ponownie ze zdwojoną siłą, ale jeśli jest kiepski, nie zamierzam sztucznie jej rozniecać, przypominając sobie o płci autorki (jestem to podejście winny każdej reżyserce – gdyby było inaczej i gdybym oglądał ich filmy przez okulary Talarczyk-Gubały, stanowiłoby to protekcjonalną obelgę dla ich inteligencji i implicytnie wpisywałoby je w kontekst bez mała paraolimpijski).
Czy kobietom trudno wystartować w polskim kinie? Tak – bo startowanie w kinie jest trudną dyscypliną dla każdego; tyle że linie demarkacyjne uprzywilejowania wcale nie przebiegają w okolicach lędźwi, ale tam, gdzie Talarczyk-Gubała nie zagląda w ogóle (fakt zdumiewający, zważywszy miejsce publikacji jej tekstu), a mianowicie: w klasowej strukturze społeczeństwa. Wolałbym, żeby swoje liczydło Autorka uruchomiła w nieco innym celu i sprawdziła np., czy łatwiej w Polsce debiutuje się urodzonym w Warszawie lub Krakowie dzieciom rodziców z kręgów intelektualnych i/lub artystycznych, czy równie utalentowanym dzieciom rolników z podczęstochowskich lub podlaskich wsi…? Myślę, że wyniki mogłyby być zaskakujące i wielce ambarasujące dla orędowników równości zasiedlających Mokotów i śniadających na Powiślu – ale, jak mawiała Gabriela Zapolska, „o tym się nie mówi”.
Ja wiem jedno: robienie kina jest cholernie trudne i tylko najsilniejsi/najsilniejsze wygrywają w tej grze.
Parafrazując Billy’ego Wildera, powiem też, że cieszę się, że żyję w kraju, w którym arcyzdolna młoda reżyserka dostaje państwowe (sic!) dofinansowanie na film o krwiożerczych syrenach z podtekstami lesbijskimi, który brawurowo odczytuje jeden z mitów założycielskich miasta stołecznego Warszawy i przy okazji zdobywa cały świat swą energią, pięknem i odwagą. Opowiedzcie o Córkach dancingu jakiejś początkującej reżyserce z Nowego Jorku, która nie ma swego PISF-u, do którego mogłaby zaaplikować o wsparcie. Mówię wam: dziewczyna spłonie z zazdrości.
***
Odpowiedź Moniki Talarczyk-Gubały
Nowojorskie „Polish Women in Film” są właśnie dowodem na to, że rzecz wymaga odpowiedniego kontekstu. To fantastycznie, że taki przegląd odbywa się w Nowym Jorku, ale czy u nas w kraju nie byłoby to trochę kłopotliwe? Sceptycy ostrzegaliby przed gettoizacją kina kobiet, zainteresowane też mogłyby mieć wątpliwości. Sama wolę opcję „razem” zamiast „osobno”, ale skoro nie zawsze udaje się razem? Fakt, że oba wydarzenia organizuje Michał Oleszczyk, mimo przepaści, którą między nami odmalował (wykopał?), daje mi nadzieję na to, że i w Polsce możemy popracować nad kontekstem i balansem płci w głównym nurcie.
Co do liczydła – badania ilościowe, które prowadzi się na styku gender studies i kultury produkcji, naprawdę pomagają nam uświadomić sobie skalę dysproporcji i że nie idzie tylko o rywalizację talentów, ale także płci. Oczywiście klasy społecznej również! Nie muszę chyba przekonywać, są na to znowu odpowiednie statystyki – kobiety zarabiają mniej, częściej dotyka ich bezrobocie, wykonują więcej nieodpłatnych prac itd. Zgoda zatem, że idzie to w parze z ekonomią.
Kino to sztuka i biznes, PISF to misja, ale i pieniądze – liczydło jest niezbędne. Paradoksalnie, wspomniane badania prowadzi się w globalnym Hollywood, które nie ma instytucjonalnych narzędzi do wprowadzenia zmiany, może jedynie uświadamiać decydentów, a nie prowadzi się ich u nas, gdzie mamy takie instytucje jak PISF, który notabene szalenie sobie cenię, między innymi za transparentność dystrybucji wsparcia dla projektów filmowych i włączenie środowiska filmowców do decydowania o podziale. Zgoda, że debiutantka z NY nawet nie może o czymś takim pomarzyć. My za to możemy zrobić to, co w anglojęzycznych ośrodkach badawczych robi się sumiennie od lat. Monitorować stale sytuację kobiet w kinematografii. Dlaczego? Chociażby po to, żeby nam te autorki z Konkursu Młodego Kina nie przepadły.
Odwołałam się w tekście personalnie do Michała Oleszczyka, bo to on jako dyrektor artystyczny Festiwalu w Gdyni przedstawił nam skład Konkursu Głównego i odpowiedział na pierwsze komentarze. Oczywiście, z pustego i dyrektor nie naleje. Konkurs to meta, przed nią zdarzyło się wiele ciekawych rzeczy. Nie ma powodu brać wszystkiego do siebie, ale jednak robi się przykro, kiedy w dyskusji padają argumenty ad personam. Nadal utożsamiam się ze swoją książką o Wandzie Jakubowskiej i cieszę się, że została nominowana do Nagrody PISF i będzie o niej słowo w Gdyni.
**Dziennik Opinii nr 203/2016 (1403)