Rządzącej prawicy daleko do katolickiej ortodoksji.
Cezary Michalski: Jaka jest pani ocena wyników Synodu, obu jego etapów? Do nas najczęściej docierają publicystyczne skróty w rodzaju: „Synod był dobry dla rozwodników i gejów”, albo „Synod nie był dobry dla rozwodników i gejów”, a każdą z tych interpretacji jedni przyjmują z rozczarowaniem, inni z satysfakcją. Przy całej ważności tych kwestii, co można jeszcze powiedzieć o stanie Kościoła, a także o pozycji Franciszka i stanie jego reform po Synodzie?
Dominika Kozłowska: Cele obu Synodów – czyli pierwszego, nadzwyczajnego i zwyczajnego – widzę dwojako. Pierwszym zamierzeniem, świadomie zarysowanym przez papieża Franciszka, było wywołanie dyskusji w Kościele. Maksymalnie otwartej, maksymalnie szczerej, we wszystkich kościołach lokalnych na świecie. Wokół kwestii, które zostały zaznaczone w pierwszej ankiecie Franciszka, a zatem wokół najszerzej zarysowanej problematyki rodziny. Nie było to związane z jakąś nadzieją na szybkie wypracowanie nowatorskich i konkluzywnych odpowiedzi, ale z chęcią postawienia pytań o sprawy, o które jeszcze niedawno w Kościele głośno nie pytano w ogóle. Te sprawy były obecne, bo podsuwała je sama rzeczywistość społeczna i duszpasterska. Ale one były obłożone tabu, a jeśli się pojawiały pojawiały, to od razu w formie odpowiedzi, diagnozy, osądu (np. par żyjących w związkach niesakramentalnych czy gejów pragnących zachować kontakt z Kościołem) i Franciszek z nich to tabu zdjął. Pierwsza część Synodu tę sytuację zmieniła. Kościół przyznał, że przynajmniej w odniesieniu do kultury zachodniej, tradycyjne opisy rodziny nie są już wystarczające wobec faktycznie występującej wielości zjawisk, np. wspomnianych już osób żyjących w związkach niesakramentalnych i dzieci w tych związkach wychowywanych. Po drugie, rozpoczęto rozmowę na temat innej tożsamości niż heteroseksualna. Rewolucyjny był sam fakt włączenia tych kwestii do rozważań ojców synodalnych, a wcześniej przedłożenie ich do dyskusji w lokalnych kościołach na całym świecie. I to właśnie jako pytań, a nie jako już rozstrzygniętych diagnoz, ocen, często wykluczających tych ludzi. Myślę, że papież Franciszek miał świadomość, że nie dojdzie tutaj do mocnych konkluzji, wypracowany kompromis nikogo w pełni nie zadowoli, ale celem równie ważnym było ujawnienie różnorodnych stanowisk wewnątrz Kościoła. Można było zobaczyć, jaka jest dynamika dyskusji w poszczególnych kościołach lokalnych – jak inaczej one toczą się w Polsce, w Niemczech, w Ameryce Łacińskiej, w USA, w krajach Afryki i Azji.
Swobodniejsza rozmowa i wyraźniejsza artykulacja stanowisk to na pewno wartość, czy jednak ta niekonkluzywność Synodu i konieczność odwołania się do pewnej decentralizacji, do kościołów lokalnych, żeby tę dyskusję dalej prowadzić, nie oznacza dotarcia Franciszka do ściany, wyczerpania się reformatorskiego potencjału papieskiego ośrodka w Kościele?
Nie sądzę, bowiem jednocześnie to, co jest moim zdaniem rewolucyjne w nauczaniu papieża Franciszka, pojawia się nie na płaszczyźnie dyskusji i dokumentów synodalnych, ale w ostatniej papieskiej encyklice „Laudato si”. Dla mnie to jest dokument o dużo bardziej jednoznacznym i nowatorskim znaczeniu. W przeciwieństwie do końcowych dokumentów Synodów, treść encykliki nie musiała być tak bardzo negocjowana.
W jakim sensie ta encyklika jest „rewolucyjna”?
Oczywiście Jan Paweł II i Benedykt XVI o ekologii też już mówili, ale tutaj pewne kwestie są postawione w sposób tak mocny, że ekologia staje się kluczowym zagadnieniem teologicznym. Zdaniem Franciszka stosunek człowieka do przyrody, do klimatu, do Ziemi przesądza o naszym stosunku do Boga, a także o naszym stosunku do samych siebie. W błędnym, eksploatacyjnym stosunku do Ziemi widzi początek instrumentalizacji stosunków międzyludzkich, nierówności społecznych, biedy, wykluczenia i ubóstwa, wreszcie kolonialnej przemocy krajów Północy wobec Południa i pokazuje, że „despotyczny antropocentryzm” jest udziałem także ludzi Kościoła.
Mniej konkluzywne dokumenty Synodu i „decentralizacyjne” deklaracje papieża Franciszka mają różne interpretacje. Jedni powiedzą z radością, że się ujawniły różne twarze katolicyzmu na świecie, inni się tym przerażą. Jedne episkopaty powiedzą swoim wiernym, że Franciszek i synod nawiązują do Soboru Watykańskiego II, inne powiedzą, że żadnych reform nie będzie. Jak się na tym tle lokuje Kościół w Polsce?
Myślę, że mamy do czynienia raczej z interpretacją całej tej sytuacji jako sprzyjającej otwarciu Kościoła i ożywieniu ducha soborowego. Nawet w Polsce, gdzie te dyskusje, inaczej niż w USA czy części Kościołów Ameryki Łacińskiej i Europy Zachodniej od początku były hamowane. Ale tam są bardzo mocne katolickie media i one w każdym szczególe te dyskusje synodalne relacjonowały, a także bardzo szczegółowo informowały o stanowisku papieża.
Mówi pani chyba o większej sile świeckich mediów katolickich, bo trudno powiedzieć, żeby Radio Maryja, Telewizja Trwam czy Nasz Dziennik nie były w Polsce silne i zauważalne. Tyle że one w tej dyskusji zajmowały inne stanowisko. Ostrzegając przed nadmiernym otwarciem, piętnując poruszanie tematów tabu. Interpretując decyzje Synodu jako zatrzymanie zatrzymanie reform.
Radio Maryja czy Telewizja Trwam wcale nie są tak silne, jeśli chodzi o faktyczny zasięg: liczbę słuchaczy i widzów. Również zasięgu „Naszego Dziennika” nie możemy ustalić, bo oni nie zgadzają się na poddanie ich ogólnym badaniom czytelnictwa. Jednak to prawda, że w wielu krajach mamy nieco inną strukturę mediów katolickich, znacznie silniejsze tzw. media świeckie, które nie są zarządzane przez podmioty kościelne, co daje inne proporcje zajmowanych pozycji. W USA bardzo silny jest feminizm katolicki, reprezentowany szczególnie mocno przez zakonnice, które na tematy synodalne czy podejmowane przez Franciszka mają sporo do powiedzenia, bo one często pracują z ludźmi wykluczonymi, z rodzinami w trudnej sytuacji życiowej, z osobami homoseksualnymi. Wnoszą to doświadczenie do Kościoła, a także bardzo głośno je artykułują w debacie. Ale także jeśli chodzi o polskie podwórko, choćby o działania miesięcznika „Znak”, mam pozytywne doświadczenie, jak bardzo pewne tematy zaczynają w polskim Kościele wybrzmiewać. Kiedy 2011 roku zatytułowaliśmy grudniowy numer „Znaku” Homoseksualista idzie do nieba pierwszym zarzutem, z jakim się spotkaliśmy było właśnie pytanie, dlaczego prowokujemy polskich katolików w same święta takim tytułem. Tymczasem z teologicznego punktu widzenia pytanie, czy homoseksualista może pójść do nieba, jest całkiem niewinne. I jeśli spojrzę na drogę, którą przez te cztery lata przebyliśmy jako Kościół, to myślę, że np. w rozmowie o osobach LGBT jesteśmy dziś o lata świetlne dalej niż wtedy. Ogromną prace wykonuje tu „Wiara i tęcza”, stowarzyszenie chrześcijan LGBT, którzy są absolutnie niestrudzeni w swojej pokorze i harcie ducha, w pukaniu od drzwi do drzwi, od księdza do księdza. Mówią „dzień dobry, nazywam się tak i tak, jestem osobą homoseksualną w Kościele”.
Ale to są też lata rozkwitu charyzmy księdza Oko, to są lata listów polskich biskupów przeciwko „ofensywie gender”.
Moim zdaniem jedno jest reakcją na drugie. I nie byłoby księdza Oko, takiego, jakim znamy go dzisiaj, gdyby w samym polskim Kościele nie dokonywała się głęboka zmiana i gdyby ta zmiana nie zaczynała się już coraz wyraźniej artykułować, także w kontekście pontyfikatu Franciszka. Ja zresztą byłam studentką księdza Oko. Chodziłam do niego na wykłady z tomizmu transcendentalnego, zdawałam u niego egzamin. I pamiętam go jako całkowicie innego człowieka, który o gejach, lesbijkach czy gender nie mówił, ta radykalizacja – nie tylko jego, ale też różnych środowisk – jest reakcją nie na to, co jest mówione w świecie zewnętrznym, zlaicyzowanym, ale na to, co się dzieje w samym Kościele. Po pierwsze, rozwijające się dyskursy emancypacyjne środowisk kobiecych w Kościele, po drugie, coraz silniej wybrzmiewające wspomnianej już głosy chrześcijan LGBT. Można oczywiście mówić, że to są obrzeża Kościoła, ale już np. kobiety to nie jest żaden margines w Kościele, skoro one stanowią większość osób praktykujących. Choć oczywiście nie każda kobieta w Kościele deklaruje się jako katolicka feministka.
Argument konserwatywny, świecki, ale czasem w Polsce idący w parze z chrześcijaństwem, poważny, nawet jeśli sprzeczny z mesjaniczną zasadą „przyszedłem rzucić ogień na ziemię”, brzmi: „nie będziemy stygmatyzować, będziemy tolerować, ale wy nie wychodźcie z szafy, bo to prowadzi do wzmocnienia lęków, nad którymi trudno będzie zapanować”.
Zatem po trzecie, najważniejsze są zmiany, które zachodzą w rdzeniu społeczeństwa, a więc również w rdzeniu Kościoła, czyli przeobrażenia rodziny. Nie tylko ksiądz Oko odczuwa, że te zmiany dokonały się w trzech obszarach mających także odniesienie do sacrum – czyli w sposobie rozumienia rodziny, czasu wolnego i pracy. Tak na dobrą sprawę nie wiadomo już dzisiaj, czym jest to tak zwane tradycyjnie rozumiane pojęcie rodziny. Ono jest oczywiście bronione i definiowane jako związek kobiety i mężczyzny, otwarty na perspektywę pojawienia się dziecka, ale właściwie tylko tyle można powiedzieć, bo już nic więcej w ten sposób nie wyjaśnimy: różnych stylów życia, podziału zadań domowych i ról społecznych. Księża zaczynają widzieć, że wśród osób i rodzin niewierzących i wierzących zachodzą podobne procesy społeczne. Zauważanie tych zmian, refleksja nad nimi jest ruchem niezbędnym dla Kościoła i niemożliwym do uniknięcia. Dramatycznie zmienia się też inny aspekt sytuacji wewnątrz wspólnoty wierzących. Wyniki badań Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego pokazują, że liczba dominicantes i communicantes, czyli osób regularnie uczęszczających na Mszę Świętą i przyjmujących komunię spada, alarmowe wskaźniki 40 procent ochrzczonych regularnie praktykujących zostały przekroczone. A największy ubytek jest wśród osób młodych, które miały już możliwość ukończenia szkolnej katechizacji i wiadomo, że ta katechizacja nie pozwoliła zbudować trwałej tożsamości i więzi z Kościołem. Równie niepokojące, także dla biskupów, jest odchodzenie od Kościoła kobiet, szczególnie wykształconych, z większych miast, z ambicjami zawodowymi. Ta grupa jest dla Kościoła w ogóle kluczowa, jej utrata nie jest już wyłącznie kwestią statystyki, ale problemem centralnym. W tradycyjnej wizji duchowości to z reguły kobiety były odpowiedzialne w rodzinie za ciągłość przekazu wiary, to one były bardziej religijne, pilnowały, żeby dzieci chodziły do Kościoła. Oczywiście także na to zjawisko można odpowiadać w duchu konserwatywnej narracji.
Można mówić „niech kobiety zostaną w domu, rodzą więcej dzieci, podejmują te funkcje, do których zostały stworzone”, ale to w praktyce nie działa. I biskupi zdają sobie z tego sprawę, choć proces zmiany mentalnej w obrębie całego kleru idzie powoli.
Niedawno ukazała się bardzo ciekawa książka krakowskiej socjolożki dr Anny Szwed, „Ta druga. Obraz kobiety w nauczaniu Kościoła rzymskokatolickiego i w świadomości księży”. Ona przeprowadziła kilkadziesiąt wywiadów z kapłanami z archidiecezji krakowskiej, badając ich obraz kobiecości. Okazuje się, że ten obraz był oparty przede wszystkim na spotkaniu z siostrą, matką albo na wyobrażeniu tego, jaką kobietą była Maryja. Bardzo często ma się to nijak do późniejszych faktycznych doświadczeń kobiecości, jakie ci kapłani mają spotykając chociażby kobiety przychodzące do kościołów. Oczywiście jest wielu kapłanów wykształconych, mądrych, którzy to wszystko gdzieś ze sobą łączą. Ale wciąż jest też bardzo dużo nieprzepracowanych stereotypów, będących raczej efektem życzeniowego myślenia o „tradycyjnej rodzinie”, zupełnie rozmijającego się z tym, jak ta rodzina naprawdę dziś funkcjonuje, także w kontekście religijnym.
W całej tej zmianie społecznej, także pośród napięć i lęków, jakie ona powoduje, pojawia się świecka oferta wobec Kościoła, złożona przez Jarosława Kaczyńskiego, trochę analogiczna do propozycji, jaką Putin złożył Cerkwi: „Wy namaścicie moją władzę świecką, porządek państwowy i społeczny, który chcę wprowadzić, a w zamian za to dostaniecie różne przywileje, a przede wszystkim religia stanie się ideologią państwową, której naszej władzy bardzo brakuje, bo świeckie ideologie są w kryzysie, łącznie z liberalizmem, którego zresztą wspólnie bardzo nie lubimy”. Ja mam oczywiście świadomość, że to jest analogia, więc są zarówno podobieństwa, jak i ogromne różnice. Wynikające choćby z faktu, że rosyjska Cerkiew jest wobec Putina słabsza, niż Kościół wobec Kaczyńskiego. Ale jaka jest odpowiedź, czy może różne odpowiedzi Kościoła na tę propozycję, której mocnym akordem były słowa Kaczyńskiego, że on „każdą rękę podniesioną na Kościół” będzie traktował jako „rękę podniesioną na Polskę”?
Ja też bym z tą analogią trochę polemizowała, jeszcze bardziej ją „osłabiając” w zastosowaniu do Polski. Po pierwsze, Radio Maryja to jednak nie jest Episkopat Polski, a wystąpienie Kaczyńskiego, z którego pochodzi ten cytat, zostało wygłoszone podczas obchodów rocznicy Radia Maryja i było adresowane bardzo wyraźnie do ojca Rydzyka. Także różne zachowania ojca Rydzyka wobec PiS, zarówno wsparcie, jak też oznaki dystansu nie mają wiele wspólnego z odpowiedzią całego Kościoła.
Jednak to nie jest oferta kierowana wyłącznie do Radia Maryja i nie tylko Radio Maryja pozytywnie na nią odpowiada. Wielu biskupów i księży postawiło na PiS. Z jednej strony tracące władzę PO ratyfikowało konwencję antyprzemocową i przeprowadziło ustawę o in vitro, bardzo ostrożną, ale i tak jednoznacznie potępioną przez Kościół. Z drugiej strony Kukiz czy narodowcy to w oczach konserwatywnego raczej Kościoła zupełni wariaci. Oferta Kaczyńskiego może w tej sytuacji wyglądać za najbardziej poważną.
Myślę, że milczenie biskupów z ostatnich tygodni pokazuje, że oni zaczęli sobie zdawać sprawę – być może bardziej, niż to było po zwycięstwie Dudy – że ta nowa prawicowa władza traktuje religię równie instrumentalnie, jak wielu innych, których można było o to zupełnie jawnie podejrzewać. Po wyborach prezydenckich mieliśmy gratulacje Prezydium Episkopatu złożone na ręce nowego prezydenta, prawdziwy festiwal publicznych mszy świętych z udziałem Andrzeja Dudy. Wszystko to w atmosferze, że „oto mamy wreszcie naprawdę konserwatywnego prezydenta, który przeprowadzi sprawy ważne dla Kościoła i dla rodziny”. Teraz, po wyborach parlamentarnych, część biskupów przeciera oczy ze zdumienia, bo – tak jak niektóre inne środowiska społeczne – już zdążyła zapomnieć, co się może dziać, kiedy władzę obejmie formacja prowokująca radykalny konflikt.
Jarosław Kaczyński u władzy nie zachowuje się konserwatywnie czy nawet odpowiedzialnie, co jak rozumiem zwiększa ryzyko, że Kościół, przyjmując ofertę zbyt bliskiej współpracy z taką formacją, może się skompromitować?
Niezależnie od tego, jak sytuacja będzie się rozwijać dalej, ostatnie tygodnie to nie jest spełnianie obietnic wyborczych, na których zależało Kościołowi. To jest raczej mówienie: „tak, tak, już za chwilę się tym wszystkim zajmiemy, tymi 500 złotymi na dziecko, ale najpierw musimy co nieco pozmieniać w Trybunale Konstytucyjnym…”.
Co nieco w mediach, co nieco w administracji państwowej na wszystkich możliwych szczeblach – to jest w centrum uwagi nowej władzy.
Radykalizm niektórych spośród tych działań jest dla biskupów niepokojący, ale jeszcze bardziej niepokojące jest dla nich to, że ten radykalizm nowej władzy wywołuje tak szeroki opór społeczny, także w społeczności katolików.
Dla Kościoła przenoszenie tego radykalizującego się coraz bardziej konfliktu, tego języka nienawiści, tych napięć społecznych do parafii, to jest ostatnia rzecz, której by sobie życzył. I ja tym tłumaczę powściągliwość biskupów.
Po raz pierwszy od dawna nawet papież Franciszek zwrócił się do Polaków ostrzegając ich przed radykalizacją wewnętrznego konfliktu. To było reakcją na ostatnie wydarzenia i zapewne odpowiedzią na jakieś ostrzegawcze głosy idące z polskiego Kościoła.
A jeśli chodzi o np. arcybiskupa Gądeckiego, to niezależnie od tego, jak oceniamy jego pozycję w dyskusji okołosynodalnej, jego powściągliwość względem wiązania Kościoła z poszczególnymi partiami czy politykami jest znana. A w kontekście pańskiego pytania oznacza to, że Kościół nie zaakceptuje sojuszu, w którym byłby stroną traktowaną niepodmiotowo, instrumentalnie. Taki sojusz działałby na szkodę Kościoła jako wspólnoty wiernych o różnych politycznych i partyjnych sympatiach. Myślę, że z całego, najszerzej rozumianego obozu nowej władzy, w tej sytuacji, wobec zachowań Kaczyńskiego i jego ośrodka, na dłuższą metę mogliby najbardziej skorzystać konserwatyści Gowina.
Gowin też jakby zamilkł w porównaniu ze swoją aktywnością z kampanii wyborczej.
To jest typ konserwatyzmu, który jeszcze kilka lat temu mógł być postrzegany jako konserwatyzm otwarty, posługujący się racjonalnymi argumentami. Ten typ konserwatyzmu załamał się jednak już w poprzedniej kadencji, przy okazji dyskusji na tematy bioetyczne – klasyczna konserwatywna argumentacja szła w parze z populistyczną retoryką. A dalszym potwierdzeniem tego stała się debata na temat przyjmowania uchodźców. Ale tu natrafiamy na jeszcze jedną ważną sprawę.
Trudno mówić o sojuszu pomiędzy prawicą i Kościołem, kiedy głos Episkopatu na temat uchodźców i głos lidera prawicowego obozu na ten sam temat rozchodzą się całkowicie.
Już przed wyborami PiS i biskupi mówili o uchodźcach zupełnie innym głosem. Teraz zupełnie innym głosem mówią o ksenofobii i antysemityzmie. Niezależnie od poziomu antysemityzmu w polskich parafiach…
…a także wypowiedzi niektórych księży na manifestacjach narodowców…
Ze strony ordynariusza i przełożonego zakonnego spotyka tych księży reprymenda. A biskupi wydają bardzo ważny dokument na temat dialogu chrześcijańsko-żydowskiego w 50-rocznicę soborowej deklaracji Nostra Aetate. Także po spaleniu kukły Żyda przez nacjonalistów na rynku wrocławskim ze strony Episkopatu Polski była oficjalna reakcja, a ze strony rządu oficjalnej reakcji nie było. Co więcej, prezydent Duda leciał wtedy do Chin w koszulce jednej z firm specjalizujących się w odzieży patriotycznej dla kibiców mówiąc, że „wspiera w ten sposób nowoczesny patriotyzm”. Nowoczesny patriotyzm, którego drugą twarzą jest antysemityzm i ksenofobia. To się zupełnie nie broni w świetle katolickiej ortodoksji.
Kolejne wydarzenia będą pokazywać pęknięcia i różnice pomiędzy katolicyzmem, a postawą polskiej prawicy.
Oczywiście, nie całej polskiej prawicy, bo musimy też pamiętać o ważnym głosie prawicowych intelektualistów przeciwko antysemityzmowi, co pozwoliło zawiązać jakąś nić dialogu, skoro są tam ludzie mający odwagę cywilną i mówiący, że antysemityzm nie może być elementem polskiej tożsamości. Ale wróci też spór o uchodźców, w którym znowu się okaże, że nie sposób pogodzić wrogości do uchodźców z katolicką ortodoksją. Choćby nie wiem jaką się robiło ekwilibrystykę intelektualną, trzeba by zaprzeczyć Ewangelii i zupełnie wprost zaprzeczyć wszystkim wypowiedziom papieża Franciszka. Będzie zatem PiS-owi coraz trudniej przedstawiać swoją partyjną ofertę dla Kościoła i samymi 500 złotymi na dziecko tego nie załatwi. A kiedy Kaczyński zacznie spłacać wszystkie długi zaciągnięte w kampanii wobec najbardziej radykalnych prawicowych mediów, jeszcze trudniej będzie to jakkolwiek uzgodnić z nauczeniem Kościoła.
Dominika Kozłowska – ur 1978, filozof i publicystka, redaktor naczelna miesięcznika „Znak”. Absolwentka Wydziału Filozofii Papieskiej Akademii Filozoficznej w Krakowie, gdzie doktoryzowała się w oparciu o pracę „Liberalizacja sumienia. Wpływ filozofii Fryderyka Nietzschego na współczesną kondycję sumienia”. Współpracuje m.in. z Instytutem Myśli Józefa Tischnera i Klubem Polska-Rosja w Fundacji im. Stefana Batorego.
**Dziennik Opinii nr 361/2015 (1146)