Drobni rolnicy są częścią globalnego agrobiznesu, który najchętniej przerobiłby ich na paszę.
Globalny kapitalizm wciągnął drobnego rolnika w swoje tryby, aby uczynić zeń skamlącego bezrobotnego lub tanią siłę roboczą harującą na dobrostan kilkunastu rentierów z branży rolno-spożywczej. Za proces ten odpowiedzialne są konkretne instytucje finansowe, a także silne lobby rolniczych gigantów i rządy państw narodowych, kreujące swoje polityki rolne. Najbardziej denerwujące w tym wszystkim jest to, że już w latach 90. XIX wieku krytycy kapitalizmu przewidywali „zagładę drobnego chłopa”.
Czy drobny rolnik może znienawidzić swoją ziemię? Czy powinien mieć dziś powody do paniki? W jednym z numerów „Magazynu Globalnej Odpowiedzialności”, który wydaje Instytut Globalnej Odpowiedzialności i w miesięczniki ”Le Monde diplomatique” (edycja polska) czytamy, że „w Europie istnieje 12 mln farm rozciągających się na 174 hektarach gruntów ornych oraz 25 mln ludzi zaangażowanych w produkcję agrarną. Większość gospodarstw w Europie ma charakter małych i bardzo małych farm, 69% gospodarstw unijnych uprawia mniej niż 5 hektarów ziemi, z drugiej zaś strony 2,7% gospodarstw kontroluje przeszło 100 hektarów. Średni rozmiar gospodarstwa w Europie to jedynie 14,2 hektara”.
Drobni rolnicy odgrywają na Starym Kontynencie znaczącą rolę, ale w obliczu zmian, które mogą nadejść, chociażby za sprawą negocjowanego Transatlantyckiego Partnerstwa w dziedzinie Handlu i Inwestycji (TTIP) między Unią Europejską a USA, stają się oni coraz bardziej świadomi faktu, że biorą udział w czymś większym niż rodzinna produkcja żywności. Są częścią globalnego agrobiznesu, w którym logika zysku odgrywa rolę najważniejszą. Spółki rolnicze są przecież obecne na giełdach światowych. Oczywiście dla rolnika małorolnego zysk także jest istotny. O jakości jego produktów świadczą jednak nie tylko cena, ale również bioróżnorodność, odpowiedzialne gospodarowanie glebą, wodą i przyrodą czy też brak GMO w żywności i nasionach.
Trzeba więc postawić kilka pytań. Czy większość żywności dostępnej na obszarze danego państwa nie powinna być produkowana przez drobnych rolników krajowych?
Czy bezpieczeństwo żywnościowe musi dziś oznaczać lawinę naszpikowanych chemią, importowanych zza oceanu produktów, które równie dobrze mogą być produkowane obok nas i w dodatku zgodnie ze standardami rolnictwa ekologicznego? No tak, zwolennicy przemysłu rolnego na masową skalę powiedzą zaraz, że drobni rolnicy toną w błocie i nie stosują nowoczesnych technologii. Przykład chociażby polskich drobnych rolników pokazuje, że jest dokładnie odwrotnie – aby móc spełniać unijne normy, muszą inwestować w nowe technologie, czy tego chcą czy nie. Dotyczy to zwłaszcza gospodarstw ekologicznych. Zatem, gdzie leży niebezpieczeństwo?
TTIP to jedno, ale jest taka zgrabna fraza w neoliberalnej nowomowie, jak „dostosowanie strukturalne”, charakteryzujące się m.in. redukcją dopłat do rolnictwa i zniesieniem kontroli cen nawozów, a wszystko po to, aby dzięki pracy rolników państwo mogło spłacić swoje długi. Klasycznym przykładem takich praktyk jest chociażby Afryka, gdzie Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, a także słabe instytucje państwowe, jak pisze Walden Bello w Wojnach żywnościowych, wymusiły na wielu krajach afrykańskich przeprowadzenie programów właśnie w ramach dostosowania strukturalnego w zamian za pomoc w obsłudze długu zagranicznego.
Ważną rolę odgrywa tutaj również liberalizacja handlu, która z kolei może wywołać dumping, a wtedy lokalni rolnicy zwyczajnie nie są w stanie konkurować z wielkimi koncernami i bankrutują. Na takim dumpingu poległa Afryka Zachodnia.
Weźmy tutaj przykład Burkina Faso, gdzie hodowcy bawełny przegrali z subsydiowanymi hodowcami z USA. Stąd już prosta droga do wzrastającego bezrobocia, biedy, nierówności społecznych i w końcu emigracji.
I tak oto, ta rolna doktryna szoku doprowadza do plajty lokalnych farmerów, którzy mogą, a i owszem, zdecydować się wejść do sieci gospodarstw korporacyjnych i pracować na rzecz zachodnich rentierów rolniczych. Wtedy jednak biorą udział w produkcji na eksport żywności, której jakość jest bardzo wątpliwa. Stają się zależni od wielkich koncernów, a te ani myślą o stratach. Oznacza to odejście od naturalnych metod upraw i hodowli. Zwiększeniu produkcji towarzyszy masowe stosowanie chemikaliów i degradacji ulega dzika fauna oraz flora, a wszystko po to, aby jak najszybciej wypracować zysk.
Żegnajcie więc: bezpieczeństwo ekologiczne i zdrowa żywności. Witaj wartości dodana! Jak pokazuje szereg badań, kierujące się logiką zysku rolnictwo przemysłowe potrzebuje do wytworzenia 1 kalorii energii spożywczej około 10 kalorii energii. Nie chodzi tylko o to, jak informuje Kooperatywa Spożywcza „Dobrze”, że „prawie połowa światowej produkcji mięsa pochodzi z wielkich farm. Odpowiada ona aż za ok. 18% światowej emisji gazów cieplarnianych związanych z działalnością człowieka”. Wyciskaniu wspomnianej wartości dodanej towarzyszy spadek jakości produktów spożywczych. Pamiętacie państwo „kryzys z koniną” w Nestle? W roku 2013 okazało się, że w gotowych posiłkach z wołowiną obecne jest końskie DNA, a w mijającym właśnie roku w Indiach wykryto ołów w makaronie błyskawicznym, co skutkowało zniszczeniem partii makaronów błyskawicznych marki Maggi na kwotę, bagatela, 50 mln dolarów.
Konsumentem żywności jest każdy. Lepiej, jeśli żywność ta produkowana jest przez drobnych rolników, którzy mają inne standardy pracy. Produkowana przez nich żywność jest lepszej jakości niż ta pochodząca z wielkiego przemysłu rolniczego. Tylko tyle i aż tyle.
—
Publikacja powstała w ramach projektu „Drobni rolnicy nadzieją na pokonanie głodu”. Za treści wyrażone w tym materiale odpowiada wyłącznie Instytut Globalnej Odpowiedzialności. Opinie te w żadnym wypadku nie wyrażają oficjalnego stanowiska Unii Europejskiej. Materiał udostępniony na licencji CC BY.
**Dziennik Opinii nr 360/2015 (1145)