Kobiety mogą w Polsce prowadzić samochody, mogą nawet pisać do gazet, a tak w ogóle jest idealnie.
Mieszkająca w Nowym Jorku szwedzka dziennikarka Jenny Nordberg napisała książkę o nieznanym na świecie zjawisku społecznym, które odkryła w Afganistanie (warto przypomnieć, że kraj ten bywa określany najgorszym na ziemi miejscem do życia dla kobiet). The Underground Girls of Kabul to opowieść o praktyce „bacha posh”, która polega na tym, że część nieposiadających synów rodzin afgańskich (a nieposiadanie syna to najgorsza rzecz, jaka może się tam komuś przytrafić), przebiera którąś z córek za chłopca. Jako chłopiec dziewczynka może cieszyć się przynależną chłopcom wolnością, grać w piłkę, załatwiać różne drobne sprawy dla rodziny, a poza tym ujmuje matce wstydu, spowodowanego brakiem męskiego potomka. Dziewczynki-chłopcy mogą się cieszyć wolnością do czasu dojrzewania, potem muszą pogodzić się ze wszystkimi ograniczeniami, które niesie rola afgańskiej kobiety. Jedynym sposobem dla osoby płci żeńskiej w Kabulu, by być traktowaną na równi z płcią przeciwną, to udawać chłopca. Szkopuł w tym, że owa strategia mimikry możliwa jest tylko w dzieciństwie…
Naczelna „Wysokich Obcasów Ekstra” Agata Borowiec napisała niedawno, że robi miny, gdy ktoś pyta, czy jest feministką, bo korzystając z osiągnięć feminizmu, absolutnie za feministkę nie chce być uznawana. Poza tym nie podoba jej się polski feminizm i dlatego nie ma ochoty się kłócić, gdy kolega rzuca w jej towarzystwie, że feministkom brakuje „witaminy Ch”. Przytoczony „żarcik” kolegi brzmi na tyle wulgarnie i szowinistycznie, że trochę mnie dziwi, iż budzi taki aplauz podobno wyzwolonej i niezależnej kobiety, że musi go cytować w edytorialu zapowiadającym tekst Natalii Waloch-Matlakiewicz, którego obie panie bronią potem pompatycznie na łamach „Gazety Wyborczej”.
Przyznam, że zawsze dziwi mnie ten rodzaj prowincjonalizmu, który powoduje, że jeśli jakaś osoba nie lubi tego, co mówi przykładowo Magdalena Środa lub Kazimiera Szczuka, to uważa za uzasadnione odżegnywanie się od całości feminizmu, dzięki któremu, w przeciwieństwie do mieszkanek Arabii Saudyjskiej, może samodzielnie prowadzić samochód i studiować.
Za to postawione przez Borowiec i Waloch-Matlakiewicz pytanie „Czemu tyle mądrych, niezależnych kobiet krzywi się, gdy słyszy słowo feministka?” uważam za kluczowe. Pomimo tego, że najnowsze badania CBOS wykazują, że 48 procent Polek zgadza się ze stwierdzeniem, że „feminizm to ruch, którego celem jest obrona kobiet” i tylko 17 procent jednoznacznie się od niego odżegnuje, w praktyce jest rzeczywiście tak, że bardzo wiele kobiet w Polsce niechętnie w towarzystwie (zwłaszcza koedukacyjnym) określi siebie samą mianem „feministki”. Wiele razy zastanawiałam się, dlaczego tak jest i jestem pewna, że nie ma to żadnego związku z tym, czy ruch feministyczny w Polsce popełnił liczne błędy, czy też nie.
Jest to raczej związane z tym, że patriarchat w Polsce ma się dobrze i z tego powodu niektóre kobiety stosują specyficzną strategię mimikry: nawet jeśli w każdym wymiarze swojego życia są feministkami, będą udawać, że tak naprawdę najszczęśliwsze są, gdy ten czy inny pan powie im, że są ładne, a one mogą mu za to usmażyć schabowego.
Owszem, Polska może się pochwalić kobietą w roli premiera, ale nie da się też ukryć, że owa premier została nie tak dawno w TV przepytana nie z tego, co planuje dla Polski, ale z tego, czy ją cisną buty na obcasach i czy często gotuje zupę. Polskich polityków płci męskiej nikt jakoś nie pyta, czy ich cisną gacie, albo uwiera krawat, ale kobietę u władzy trzeba zawsze leciutko usadzić i przypomnieć jej, że najpierw jest kobietą, a potem dopiero politykiem (i uczyni to chętnie nie tylko wielu mężczyzn, ale też niejedna kobieta). Kobiety w Polsce, aby być uznawane za fajne i „normalne”, powinny też bez mrugnięcia okiem akceptować wygłaszanie w ich obecności szowinistycznych dowcipów, na przykład o teściowych lub blondynkach (stąd naczelna „WOE” uważa za normalne i nawet śmieszne opowieści kolegi o tym, jak kobiecie źle wpływa na charakter brak „witaminy Ch”), powinny przyzwyczaić się, że w sytuacjach profesjonalnych będzie się mówiło o panach dyrektorach, panach ministrach oraz o „naszej pani Joasi kochanej” albo „naszych pięknych paniach”. Ponadto kobiety, które nie chcą iść z nikim na udry, nie powinny się zanadto afiszować z feminizmem, bo słowo feministka wywołuje miny przede wszystkim u wielu panów, a te które pojawiają się na twarzach pań, są tylko i wyłącznie tego pokłosiem.
Na zakończenie dodam, że obsadzony przez nie-feministkę Waloch-Matlakiewicz w roli eksperta ds. feminizmu profesor Zbigniew Mikołejko, został przy okazji uczyniony przez nią ekspertem na każdy inny temat (wszak mężczyzna!) i okazało się, że zna się on także świetnie na Szwecji. Mikołejko stwierdził na przykład, że ceną za szwedzkie długie urlopy rodzicielskie jest „bezwzględna kontrola państwa nad obywatelami.” Jest to kompletnie wyssana z palca informacja, ale ma też dla mnie swój komiczny wymiar. Mikołejko wypowiedział te słowa w Polsce, czyli kraju, w którym karalne jest np. obrażanie uczuć religijnych lub prezydenta, co nie zbliża nas w żaden sposób ani do Szwecji, ani do USA, ani do wielu innych państw, w których nie ogranicza się w ten sposób wolności wypowiedzi obywateli. Ale poza tym jest idealnie i żadne feministki oraz inne siły wywrotowe nie są nam potrzebne.
Czytaj także:
Elżbieta Korolczuk: Feministki nie zajmują się zwykłymi kobietami? Spójrzcie w lustro!
Czemu pani premier jest w mediach pytana o to, czy ją cisną buty na obcasach, a pan premier pytany o to nie był, a także o innych różnicach między obrazem i obecnością kobiet w mediach i debacie publicznej rozmawiać będziemy podczas konferencji Ekspertki.org, na którą Krytyka Polityczna zaprasza w dniach 23-24 kwietnia. Szczegóły wkrótce.