Są takie płyty, które nawet poniedziałek potrafią zmienić w piąteczek. O albumie „Paradise” zespołu Inner City pisze Jakub Bożek.
Czasami fantastyczne rzeczy spotykają nas zupełnie niespodziewanie. Innym razem znajdujemy je sami. Na Allegro. Ja na przykład buszowałem ostatnio po aukcjach z płytami winylowymi i trafiłem na jedną, która przyspieszyła bicie mojego serca. Nie był to żaden rarytas, ale też cena była odpowiednia, by włączył mi się autopilot. 15 złotych i tydzień później album Paradise zespołu Inner City wylądował na talerzu mojego gramofonu.
Jeśli myślicie, że to jakiś zapomniany staroć, to macie połowiczną rację. Po pierwsze, to nie taki staroć, bo premierę miał w 1989 roku. Po drugie, nawet jeśli o albumie pamiętają tylko miłośnicy szalonej estetyki przełomu lat 80. i 90. (przede wszystkim niezapomnianych, mocno fizycznych układów tanecznych), to chyba nie ma osoby, która nie poznałaby singlowego Big Fun już po pierwszej nucie.
To fantastyczny popowy numer w house’owym przebraniu, z syntetycznymi chórkami, solówką na syntezatorze Yamaha (obstawiam, że z serii DX) i obowiązkowym wokalem house’owej diwy, czyli Paris Grey. Ale Paradise jest pełen hitów, np. Good Life jest chyba jeszcze bardziej znany niż Big Fun. Oba były swego czasu niesamowicie popularne, na całym świecie sprzedało się ponad dwa miliony winylowych dwunastek.
Pozostałe dwa single z Paradise radziły sobie równie dobrze, wszystkie sięgnęły pierwszego miejsca na liście Hot Dance Music Billboardu. Wśród nich był np. mój osobisty faworyt, czyli wyluzowany Do You Love What You Feel – letni, niemal hipisowski house, dzięki któremu nawet poniedziałek może zmienić się w piąteczek.
Dlaczego ta płyta działa tak dobrze, nawet po 20 latach? Moim zdaniem nie chodzi tylko o falę retrotanecznej muzyki produkowanej przez dziesiątki młodych producentów (na tyle młodych, że oryginały znają, podobniej jak jak, raczej z YouTube’a niż z parkietów). Ważniejsze jest, co innego. Inner City instynktownie rozumieli, że w dobrym popie chodzi o eskapizm – obietnicę beztrosko spędzonego czasu, fantazję o dobrym życiu, choć niekoniecznie luksusowym i bogatym. Na potwierdzenie zacytuję mission statement z otwierającego płytę Inner City Theme: „We as people in the world today/ Should come together/ And help one another/ We should build our nation/ Free from inner city decay”.
Szefujący Inner City Kevin Saunderson poznał „inner city decay”, choć nie z pierwszej ręki. Wczesne dzieciństwo spędził na nowojorskim Brooklynie, ale dość szybko przeniósł się z rodzicami do Beleville, niewielkiego miasteczka oddalonego o 30 kilometrów od Detroit. Z pewnością była to migracja zarobkowa, wokół Beleville bowiem znajdowały się największe fabryki samochodowe Stanów Zjednoczonych: General Motors, Ford, Chrysler. Ta bliskość umożliwiła awans społeczny ogromnym rzeszom ludzi, i to bez względu na rasę. Jak wspomina Juan Atkins, jeden z bliskich przyjaciół Saundersona: „To zabawne, że choć Detroit jest jednym z najbardziej dotkniętych kryzysem miast w Ameryce, to i tak znajdziesz tu najbogatszych czarnych. Jeśli w czasach prosperity pracowałeś w fabryce, zarabiałeś dobre pieniądze. Poza tym nie było tak, że biały, który robił to samo, co ty, dostawał pięć albo dziesięć dolarów za godzinę więcej. Wszyscy byli równi”. Ten awans czarnych robotników do klasy średniej przełożył się na lepsze życie ich dzieci i wnuków.
Nie chodziło tylko o więcej pieniędzy i lepsze ciuchy, choć te ostatnie faktycznie były lepsze. Podobno wszystkie czarne dzieciaki z klasy średniej chciały wyglądać jak Richard Gere z Amerykańskiego żigolaka. Koszule od Cartiera, perfumy od Diora. Zeuropeizowany gust dotyczył także muzyki, czarne Detroit słuchało przede wszystkim białej muzyki. W najpopularniejszej wtedy audycji radiowej prowadzonej przez legendarnego Electrifying Mojo można było posłuchać m.in.: Kraftwerk, Philipa Glassa, New Order, ale też japońskiego Yellow Magic Orchestra. Na imprezach tańczono zaś do brytyjskiego new romantic i synth-popu: Visage, Yello, Telexu, Ultravox, oraz amerykańskiej nowej fali: The B52’s, Devo i Talking Heads. A imprezy organizowano wszędzie: w domach, barach czy restauracjach. (Wszędzie z wyjątkiem regularnych klubów, ponieważ chcące się wyszaleć dzieciaki były za młode, by dostać się do środka). Te imprezki były też wyjątkowo neutralne rasowo, biali tańczyli do tej samej muzyki, co czarni, bez przemocy i spięć. To dość wyjątkowa sytuacja. Oczywiście nie oznacza to, że mieszkańcy Detroit żyli w jakiejś imprezowej utopii. To było dość zamknięte grono, jednolite pod względem klasowym. Gdy o imprezach licealistów zrobiło się głośniej, przeżyły one najazd gorzej sytuowanych dzieciaków z getta, czasem regularnych gangsterów. Inicjatorzy sceny próbowali się bronić karteczkami „no jits”, czyli „nie dla gangsterów”, ale spluwy i pięści miały większą siłę perswazji. Poza tym w momencie pojawienia się tych zakazów, pękła bańka beztroskiego uniwersalizmu. Był to początek końca tego konkretnego raju.
Saunderson z początku tylko obserwował rozwój tej sceny. W Beleville nie było aż tak dobrych imprez, ale styl życia, który obowiązywał w Detroit, pociągał go. Tak samo jak muzyka, której słuchał nie tyle na imprezach, ile z domowego stereo. To doświadczenie z drugiej ręki było mniej cielesne, bardziej indywidualne. Saunderson dzielił je z najbliższymi kumplami ze szkolnej ławki: Derrickiem Mayem i Juanem Atkinsem. Ten ostatni wspomina ten okres następująco: „Ponieważ Belleville było niewielkim miastem, odbieraliśmy muzykę inaczej niż ludzie, którzy słuchali jej w klubach i stykali się z tańczącym tłumem. My słuchaliśmy nagrań i próbowaliśmy zrozumieć, co chcieli przekazać ich autorzy. Podchodziliśmy do muzyki jak do poważnej filozofii”.
Już wkrótce samo słuchanie przestało im wystarczać, zaczęli grać na imprezach (z równie filozoficznym nastawieniem do selekcji płyt) i w końcu wytwarzać – to chyba najwłaściwsze słowo – własną muzykę, techno z Detroit. Ale to już inna historia.
Saunderson też nagrywał techno, pod pseudonimem Reese nagrał wiele klasyków tego gatunku, a brzmienie jego basu, charakterystyczny „reese bass”, było jedną z ważniejszych inspiracji dla twórców brytyjskiego jungle. Jednak pociągał go pop i R&B. Być może dlatego, że zdarzało mu się odwiedzić nowojorski klub Paradise Garage? Albo dlatego, że zawsze miał tę żyłkę przedsiębiorcy? Dla przykładu dziś nie jest wyłącznie muzykiem: jest też właścicielem sieci salonów fryzjerskich i ma własną wytwórnię płytową.
Zresztą to nieważne. Nawet gdyby po nagraniu Big Fun przepadł jak kamień w wodę i tak przeszedłby do historii. Debiut Inner City to pigułka z dobrymi wibracjami, które panowały na imprezach w Detroit, zanim popsuło je wtargnięcie brutalnej rzeczywistości. Wiem, że eskapizm jest niedobry, ale co tam. To jak będzie, niebieska czy czerwona?